Z.Marek Piechocki
Listy do Lucyny
1.
Miła Pani!
Zachęcony Pani dobrym przyjęciem mojego wiersza i felietonu o Czesławie Niemenie zamieszczonym w portalu poetyckim „Postscriptum” ośmielam się list, wyłudziwszy uprzednio adres.
Wieczór. Na niebie wysierpiony księżyc. Po niezwykle wietrznym dniu – cisza.
Jaskółki śmigają nad łąkami. Odzywają się pojedyncze świerszcze. Jeszcze krótkie połażenie, sprawdzenie zamknięć drzwi, okien domu sąsiadów – wyjechali na weekend… Szklaneczka El Sol i „Spodchmurykapelusza” Czesława Niemena. Płyta ostatnia przed odejściem tam, skąd się pojawił – „…poeci nie zjawiają się przypadkiem, z dalekich do nas przybywają stron…” – to z pieśni Edyty Geppert…
a przecież poetą muzyki, słów był! I tak mi tutaj „chmura” melancholii nade mną, we mnie. Wspomnienia. Jakoś tak dziwnie, że zawsze, kiedy myślę o Nim, to zaraz o Jerzym Waldorffie, Zbigniewie Herbercie. Są teraz w pobliżu siebie – na Powązkach; Jerzy Waldorff tuż prawie przy ścianie, gdzie zamurowano urnę z prochami Czesława, Zbigniew Herbert kilkanaście metrów w kierunku alejki… zapalałem Im znicze po wielokroć. I może znowu pan Jerzy zachęca Czesława: „…zawyj tak, by im w pięty poszło…”, jak wtedy, kiedy do Cannes na festiwal jechał; a pan Zbigniew nie ma pretensji o „Kamyk”. Przecież już wie, że całe moje pokolenie zasłuchiwało się w tym tekście, muzyce, że zaczęliśmy sięgać po „Rovigo”, „Pana Cogito” czy „Raport z oblężonego miasta”… zaczęliśmy być wierni…
(…) Kamyki nie dają się oswoić
Do końca będą na nas patrzeć
Okiem spokojnym bardzo jasnym.
„Sonancja” – tej pieśni słucham po wielokroć, zawsze, kiedy w swoim laptopie włączam „Spodchmurykapelusza” – tekst niezwykły, bardzo mi bliski swoją wymową, przekazem: żeby z chaosu/rzecz wyodrębnić / w kształtu / ułożyć wątek / to jak ocenić / dzieło bezcenne / z jarmarcznych / stosów / unieść perełkę / wyjątek i tak się zachwycić / doskonałością / unikalnego odkrycia/ by ponad interes / przepych i blichtr cieszyła urodą / prostota życia żeby z patosu / słów nadużytych / wydobyć sens / najpiękniejszej idei / to jak odbudować/ ruinę domu / odnowić ducha / Per / G r a t i a m /D e i niechaj więc / gniewny / vulgaris głosiciel / któremu modernizm /
namieszał w głowie / niech nie zaciemnia / myśli przedświtu / poezja /to nie obsesja / narkonałogu /t o dobroć poety / w ucieleśnionym słowie
I jeszcze jeden wiersz Czesława Niemena – ten z folderu „Wiersze ulubione”:
Przed VI wcieleniem
(marzenie I)
gdy dojdzie do tego
od czego
wszystko się zaczęło
i zawiruje od nowa47
magiczna karuzela
nie pozwól
o Wszechmogący
zamieszkać
w perłowej muszli
nie chcę
żeby mnie sprzedano
na ozdobę szyi
choćby i najszlachetniejszej
urodzonej damy
chyba że będziesz to znowu Ty
moja Perło nad perłami
To wiersz, który znalazłem na folderze z wystawy grafik komputerowych – bo i tę dziedzinę sztuki uprawiał Czesław Niemen (byłem na tej wystawie w sali na Koszykowej w Warszawie) – a wiersz Muzie swojej, żonie pisany…
I tak to, proszę Pani, jakoś melancholijnie, ale prawdziwie pisał się ten list. Może sięgnie Pani po tę płytę ostatnią („obsmarowaną” przez wielu i w wielu mediach) – to sądzę taki nasz hołd temu Człowiekowi, który za życia zbyt wielu honorów niedostąpił, a te których – całkiem zasłużone!
Pozdrowienie już całkiem nocne. Jakoś tak mi zeszło to pisanie, zastanawianie się na słowami…
Postscriptum
Chciałoby się tutaj dołączyć jeszcze Norwidowe „Marionetki”…
30 kwietnia 2009
Marek
2.
Witaj, Lucynko!
Bardzo się cieszę, że te cztery kartki powierzone Poczcie Polskiej dotarły w tym samym dniu. Tak więc, złożywszy je, mogłaś cały tekst przeczytać! Dziękuję za „nowy” adres – rzeczywiście – niezręcznym byłoby pisać do Ciebie na adres Twojej szkoły – to takie poste restante z podtekstem… więc dobrze.
Ja, jak pisałem Ci w esemesie, nadal „siedzę” w swoich lasach. Dobrze było w minioną sobotę i niedzielę gościć tutaj naszych – dotąd – internetowych przyjaciół z portalu literackiego. Poznanie się osobiste nic nie zmieniło – to osoby o wielkiej kulturze, wyciszone, pełne empatii. Cieszyliśmy się sobą, poezją… Także tym, co ofiarowuje to „moje” miejsce – ciszą, lasem, śpiewem ptaków, widokami jezior… Pojechaliśmy (ode mnie 4 km) posiedzieć na pomoście – Danusia (Nutka) grała na gitarze, śpiewała i było tak jakoś przestronnie, uroczyście, swojsko… niektórzy wrzucili do wody grosiki…
A dzisiaj sam. Deszcz, przed którym zdążyłem dwadzieścia kilka kilometrów rowerkiem duktami, popaduje… tak więc piszę. Z głośników niewielkiego radia, niezbyt głośno, Fryderykowa muzyka.
Dzisiaj ballady. Najsamprzód pierwsza, którą komponował pomiędzy 1831 a 1833 rokiem – g-moll op. 23. Owszem, są biografowie, że już wcześniej – w latach młodzieńczych, kiedy to po raz pierwszy przeczytał i zachwycił się Mickiewiczowskim tomikiem „Ballad i romansów” – napisał muzykę opowiadającą jeden z wierszy (1826). Manuskrypt jednak zaginął. Być może tego dnia, kiedy to rosyjscy żołnierze wyrzucali z mieszkania państwa Chopinów fortepian, książki, nuty… Tak czy inaczej Fryderyk Chopin był twórcą gatunku muzycznego, jakim jest ballada. Sam nigdy nie wyjawiał swoich inspiracji (poza jednym przypadkiem – część II Koncertu e-moll napisana została dla i z potrzeby serca, ale o tym może napiszę Ci innym razem), jednak co śmielsi piszą, że Balladag-moll powstała po czytaniu „Świtezianki”, inni znów, że „Konrada Wallenroda”.
Ale cóż tam słowa! Każdy może je przeczytać, wyobrazić sobie opisane sytuacje – nie każdy (jednak) – zagrać! A tutaj pan prof. Janusz Olejniczak – interpretacja znakomita. Czysta, perfekcyjna, z umiejętnością budowania nastroju, zmienności narracji… do zasłuchania się! Nie wiem, ile razy słyszałem ją „na żywo” w różnych wykonaniach, dziesiątki razy z płyt. Tak więc jej dziewięćdziesiąt trzy takty już na pamięć! Ballady są cztery i o każdej z nich napisano wiele, wiele stron. Każda z nich ma nieco inny charakter. O Balladzie f-moll pisze się, że jest „Chopinowskim arcydziełem stylu elegijnego” – to Charles Rosen. Na pewno najwybitniejszym dziełem tzw. „początku ostatniego okresu twórczości” Chopina (1842-1843)… A ja i tak najbardziej lubię g-mollową!
Kto był na filmie Romana Polańskiego „Pianista”, mógł posłuchać jej (także w wykonaniu Janusza Olejniczaka) podczas sceny, kiedy to główny bohater – pianista – Władysław Szpilman gra ją dla niemieckiego oficera w zrujnowanym wojną domu… ale to już inna historia…
Deszcz sobie pada, ja piszę – a kusi grubaśne tomisko Carlosa Ruiza Zafóna
„Gra Anioła”, którego już kilkadziesiąt stron za mną…
Moje muzyczne (dzisiaj) pozdrowienie!
14 maja 2009, Marek
3.
W dniu 16 maja 2009
Prześwietlony słońcem dukt
Koła roweru kręcą kolejne kilometry
Chrzęst żwiru szum lasu
Z wyrębów granie świerszczy
Rozjechana jaszczurka
Przecięty zaskroniec
To quady
Wyżłobiły koleiny terenowymi bieżnikami zostawiły opary spali.Na miejscu ich postoju zbieram do plecaka puszki po coli i napojach energetyzujących.Mam nadzieję że panowie z nadleśnictwa potrafiący zasadzić się na dziki zapolują na dzikusów z miasta
Na pewno, Lucynko, ten tekst nie pretenduje do miana wiersza. To taka „poenterowana” proza o prozie życia. Napisałem go tuż po przyjeździe z lasów.
Musiałem jakoś wyartykułować to, co widziałem, przeżyłem! To horror. Ryk niewytłumionych silników niósł się na kilka kilometrów. Wyobrażam sobie biegających w popłochu wszystkich płowych mieszkańców zagajników, torfowisk, bagien…
Bo tu, w pobliskiej wiosce, niedawno otwarto wypożyczalnię quadów i crossowych motorów!
A ja, wiesz, od kilku dni nie słucham muzyki! Nawet „mojego” Fryderyka Chopina! O ileż piękniejszy śpiew lasów – ptasie rozmowy, piski z gniazd, szum koron drzew, z łąk krzyki żurawi, brzęczenie owadów… Pod okapem mojej „rezydencji” gniazdo – staram się tak chodzić, by nie straszyć rodziców karmiących małe – są bardzo płochliwi. Kiedy się kręcę w pobliżu, siadają z jakimś robaczkiem w dziobie na pobliskim świerku i czekają, kiedy odejdę. I tak tu sobie jestem…
Miałem Ci napisać o Fryderykowych afektach miłosnych pierwszych, co to wyraz swój muzyczny znalazły w drugiej części Koncertu f-moll. Więc w następnym liście, bo dzisiaj jakoś nie wyszło. Za wiele innych emocji.
Więc pozdrowienie leśne, późnowieczorne.
M.
4.
Witam Cię, Lucynko, z miejsca i czasu, gdzie jeszcze fosfór błyskawic i grzmienia wczorajszo-nocne w pamięci. Gdzie teraz wiatr przewiewa zmoczone drzewa, rozczesuje grzywy sosen. Pod nimi za chwilę ja – mały człowieczek rowerem pojadę znaleźć nieco spokoju w sobie. Ale najpierw jeszcze zdań kilka.
Miałem napisać o Koncercie f-moll, zwłaszcza jego drugiej części, co to pod wpływem wzruszeń miłosnych dziewiętnastoletniego Fryderyka Chopina skomponowaną została: „…bo ja już może na nieszczęście swoje mam swój ideał, któremu wiernie, nie mówiąc z nim już pół roku, służę, który mi się śni, na którego pamiątkę stanęło adagio od mojego koncertu f-moll…”. To z listu Fryderyka do przyjaciela, powiernika wszystkich spraw, Tytusa Woyciechowskiego. No cóż? Uczucia do Konstancji Gładkowskiej minęły, do Tytusa dozgonnymi się okazały. I kiedy czytam przywiezione tutaj ze sobą biografie Chopina, nabieram przekonania, że niewarto – jak to kiedyś uczyniłem – wyrażać jednoznacznego zdania w materii czyichś uczuć – zwłaszcza kiedy nie ma jednorodnych opinii, przesłanek, dowodów.
A tych niewiele, a każdy z biografów udowadnia swoje zdanie, rację – tak więc poprzestaję na czytaniu. Ploteczkowo – sensacyjne omijam. A Konstancja? Wyszła za mąż za bogatego dyplomatę Józefa Grabowskiego, przeżyła Fryderyka o 41 lat i ponoć na krótko przed śmiercią kazała zniszczyć wszystkie po nim pamiątki.
Sama nie mogła tego zrobić – od kilku lat była ociemniałą. Pochowana jest w miejscowości Babsk – 60 km od Warszawy, za Radziejowicami, w kierunku Katowic.
W 1999 roku był tam Krystian Zimerman z założoną przez siebie Polish Festival Orchestra. To taki hołd (chyba) w przededniu światowego tourneé z programem zawierającym obydwa koncerty Fryderyka Chopina.
To nie Konstancji jednak dedykował Fryderyk swoje mistrzowskie dzieło.
Koncert f-moll op. 21 na fortepian i orkiestrę „dostała” Delfina z Komarów Potocka.
O uczuciach pomiędzy nimi tomy napisano – większość nieprawdziwych. A już to choćby, zaliczane teraz do apokryfów, „listy” Fryderyka do Delfiny, pełne seksualnych konotacji epistolarne arcydzieło sprokurowane prawdopodobnie przez Paulinę Czernicką… Większość biografów pisze, że związek ich miał charakter czysto platoniczny, że Chopin podziwiał talent śpiewaczy Delfiny, urodę, uwielbiał jej towarzystwo, że to właśnie ona prawie na godziny przed jego śmiercią śpiewała załamującym się głosem, umilając chwile ostatnie…
I tak to od larghetta z Koncertu f-moll do kobiet… A tych jeszcze przecież kilka w życiu Fryderyka. Maria Wodzińska, której za żonę mu nie dano, obiecując wprzódy; George Sand – dziewięć wspólnych lat; wreszcie Jane Stirling zakochana bez pamięci i… bez wzajemności. To ta, bez której ostatnie miesiące jego życia byłyby jeszcze tragiczniejsze, bo naznaczone biedą. Ta, dzięki której ocalało wiele pamiątek, kompozycji… ba, pomnik nagrobny ukochanego dzięki jej staraniom, funduszom…
Ależ się rozpisałem!
A tu obok leży sobie tomik z wierszami. Czytałem już raz. Prześliczne teksty pod wspólnym tytułem „Jedenaście wierszy”! To Twoje „…kilka wersów od północnego zachodu”, co to się przecież na kilkadziesiąt ich rozrosło – przedziwnych, kobiecych fantasmagorii niecodziennych. I tak trudno wybrać jakiś „najlepszy”, bo wszystkie pełne zmysłów, czułości, pragnień niezwykle opisanych, zapisanych. Pozwolisz, że przypomnę Ci fragment jednego:
…smakujesz mnie małymi łykami
oswajając szorstkie wczoraj
ciepłem października
znów rozkwitają usta i księżyce
na wyłączność
a ja nie odbijam się
w oczach innych mężczyzn przychodzę bosa
i bliska absolutu zostawiam ślady
dorzecznością ciebie
Ma tytuł wzięty z pierwszego wersu: „bardzo ładnie ci wieczorną porą”.
Czyż można chcieć więcej? Może tylko lampkę Cabernet Sauvignon… w ten
sobotni wieczór
23 maja 2009 roku
Marek
5.
Lucynko!
Jakże miłą jest chwila, kiedy odklejam kopertę, na której awersie Twoje imię.
Jakże miłe te, kiedy czytam – każde słowo cieszy! Niekiedy odkładam chwilę otwarcia na czas, kiedy jestem u siebie, w lesie. Tutaj sobie cyzeluję czytanie jak Fryderyk swoje nutki – po wielokroć… W przedostatnim piszesz: „Ciekawa jestem, czy podoba Ci się załączony Pięwiersz… A może znałeś go już wcześniej?”.
Krystyna Gucewicz
Czekanie
Noc
zaczyna się między kolanami –
skulone pod brodą czekają
na dotyk
twoich niecierpliwych palców
zmęczonych dniem
noc
nadchodzi spomiędzy warg
przypływa w spragnionym oddechu
i wtedy
moje głodne piersi wyrywają się do ciebie
nie zważając na nic
noc
jeszcze się waha, ukrywa
w nierozłupanym orzeszku twojego pożądanialeniwej dłoni, przymkniętej powiece
przysypia na rozżarzonej skórze
kołysana pieszczotą tego,
który przychodzi nad ranem.
Za wcześnie –
jeszcze noc.
Na wieszaku w szafie pusto.
Nie, nie znałem. Ani wiersza, ani autorki. Więc wstyd – chociażby z powodu tego „znania” Autorki! Mój Boże – pani Krystyna Gucewicz – rocznik 1947! Tak więc tożsamy z moim czasem urodzenia! U mnie białe karty spełnień, u Niej wypełnione po brzegi! Zazdrościć? Nie, oczywiście, że nie – czytać, rozkoszować się, podpatrywać, uczyć! No właśnie – uczyć! Wydrukowałem sobie „Czekanie”.
Leży ta kartka na moim biurku. Co jakiś czas spoglądam, czytam… To bardzo wyrazisty wiersz, z którego najbardziej mnie i zachwyciły, i zadziwiły wersy „…moje głodne piersi wyrywają się do ciebie/nie zważając na nic…” – cóż, mimo swojego starczego wieku nie wiedziałem, że niekiedy aż tak jest… u kobiet… więc znowu – wstyd! I nauka (nauczka?). A Ty piszesz mi w następnym liście:
„…Jest. Chociaż czasem późno się to odkrywa, uświadamia, pozwala dojść temu do głosu… Ale dobrze, jeśli w ogóle”.
Więc pozdrowienie (zawstydzone nieco) wieczorne posyłam!
M. (4 czerwca 2009)