Jan Stanisław Smalewski – Z kart historii nieznanej (6)

0
225

Jan Stanisław Smalewski – Z kart historii nieznanej (6)


Pertraktacje z Łotyszami

 

Wielu z nas wie o tym, że Łotysze współpracowali podczas II wojny światowej z Niemcami. Czy ta współpraca była trwała i dobrowolna do końca? Oczywiście że nie można uogólniać zjawisk historycznych na podstawie pojedynczych epizodów, ale… czasami warto wiedzieć o tym, że takowe epizody były.

W tym odcinku przytoczę właśnie taki charakterystyczny epizod z udziałem AK-owców 5. Brygady „Łupaszki”.

Otóż było to tak: w drugiej połowie maja 1944 roku „Maks” przybył z oddziałem konnym do wioski Majrańce, położonej nad przepięknym jeziorem niedaleko Sużan. Sużany to maleńkie miasteczko, a raczej kościelna wieś, w której niegdyś znajdowała się siedziba gminy i urzędu pocztowego. Miejscowość tą – poza kościołem – wyróżniał okazały budynek majątku, stanowiący niegdyś siedzibę ziemianina sużańskiego. Podczas okupacji majątkiem administrował „importowany z województwa poznańskiego” Polak znający doskonale język niemiecki.

Majątek oddalony był od Sużan o około 12 kilometrów w kierunku Podbrodzia. W jego pobliżu kwaterował właśnie „Łupaszka”, u którego Rymsza zameldował się bezpośrednio po rozlokowaniu oddziału. Podczas rozmowy z „Łupaszką” dowiedział się on, że poprzedniego dnia w majątku odbyło się spotkanie z dowódcą batalionu Łotyszów. Podczas spotkania, które zaaranżował administrator Sużan, uzgodniono, że złożą wizytę dowódcy batalionu Łotyszów w miejscu ich postoju, w majątku Daniłowo. „Łupaszka” dograł szczegóły.

Następnego ranka po „Maksa” zajechała parokonna bryka, powożona przez samego administratora, w której siedzieli już: „Łupaszka”, „Mścisław”, „Bohun” i „Kicia”. Dla odpowiedniego ubezpieczenia delegacji „Maks” zabrał ze sobą eskortę dwudziestu kawalerzystów.

Wszyscy byli ubrani po cywilnemu. Od gospodarza Rymsza pożyczył przydużą nieco marynarkę, spodnie miał własne, ze skórzanymi karwaszami, buty długie – noszące ślady ostróg. Pistolet włożył do bocznej kieszeni marynarki.

Podążali dobrze znanymi woźnicy polnymi drogami, wśród pojawiających się raz po raz zagajników liściastych. Około dziesiątej dojechali do skraju młodego lasu, w którym „Maks” zatrzymał oddział konny. Bryczka wyjechała na łąkę, w zieleni której, gdzieś w odległości półtora kilometra ostro rysował się malowany na biało, śliczny dworek.

Łąkę przecinała rzeczka, przy której zgromadziła się spora grupa łotewskich żołnierzy. Porozbierani do kąpielówek korzystali ze słonecznej pogody, opalając się i przy pomocy różnorakich siatek i wędek łowiąc ryby. Łotysze, gdy tylko zauważyli wjeżdżającą na łąkę brykę, porzucili w pośpiechu podręczny sprzęt do łowienia ryb i biegiem stłoczyli się przy mostku. Wszyscy ci, co mieli nakrycia głowy, salutowali, co nie tylko Polaków śmieszyło, lecz również upewniało w przekonaniu, że byli poinformowani o ich przyjeździe.

Nie zatrzymując się, podjechali pod sam dworek, gdzie oczekiwał na nich oficer w stopniu kapitana. Oficer nazywał się Porinsz. Był to dowódca batalionu, mężczyzna po pięćdziesiątce, doskonale znający rosyjski i niemiecki, ale – jak zauważył Rymsza – najchętniej posługujący się rosyjskim i łotewskim. Kapitan spotkanie potraktował odświętnie, czego dowodem były dekorujące jego pierś liczne odznaczenia: krzyże i medale.

Kapitan Porinsz poprowadził ich do bocznego wejścia od strony sadu i wprowadził do środka. Tam spostrzeżenie „Maksa” o świątecznym charakterze spotkania potwierdziło się do końca. W dużej sali stał bowiem długi stół biesiadny, suto zastawiony jedzeniem i alkoholem. Wśród oczekujących oficerów byli między innymi: zastępca dowódcy batalionu – czterdziestokilkuletni porucznik, również doskonale posługujący się rosyjskim, dowódca 2 kompanii – podporucznik, młody przystojny brunet, znający niemiecki i łotewski oraz dowódca 3 kompanii – wachmistrz, który znał tylko niemiecki. Oficerowie umundurowani byli jak niemiecki Wermacht, z tym, że na rękawach mieli tarcze, składające się z trzech pasków: dwa czerwone, przedzielone były białym.

Ze względu na znajomość rosyjskiego „Maks” usiadł pomiędzy dowódcą batalionu i jego zastępcą. Przyjęcie rozpoczęło się wymianą kurtuazyjnych wystąpień. Rozpoczął Łotysz. Mówił powoli. Rymsza tłumaczył.

– Cieszymy się, że możemy gościć u siebie Polaków, których męstwo znane jest nam od dawna. Poprosiliśmy was, bo chcemy zaproponować wam naszą współpracę, a właściwie to chcieliśmy was prosić o to – zawahał się – … żebyście nas przyjęli do siebie.

Następnie kapitan – podając się za właściciela 50 hektarowego gospodarstwa, u którego Polacy zatrudniani byli jako pracownicy sezonowi – starał się w jak najkorzystniejszym świetle przedstawić życie Łotwy do 1939 roku (w którym to Łotwa utraciła niepodległość). Dość długo rozwodził się nad okresem okupacji radzieckiej, okresem terroru i zastraszania, masowych aresztowań i deportacji w głąb Związku Radzieckiego.

W tej sytuacji, rozumiecie panowie oficerowie – ciągnął kapitan – każde rozwiązanie, zmieniające nasz los na lepszy, wydawało się dobrym. Dlatego przyjście Niemców w 1941 roku Łotysze traktowali jako wybawienie od czerwonego terroru. Oczywiście – jak niebawem się okazało – zmieniła się tylko barwa: czerwony terror zastąpiony został przez brunatny. Nie tego się spodziewaliśmy. Dzisiaj czujemy się oszukani i mocno zawiedzeni. Oczywiście – tłumaczył kapitan – jako wroga numer jeden traktowaliśmy Związek Radziecki. Byliśmy przekonani, że z Niemcami poradzimy sobie dużo łatwiej.

Dzisiaj doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że przegrana Niemców jest nieunikniona. Nasza dalsza walka pod znakiem swastyki jest bezcelowa i prowadzi do naszego wyniszczenia. Nie wiem, czy w tej sytuacji mamy prawo dalej ją kontynuować. Jeśli chodzi o mnie i mój batalion, skłonny jestem przejść na waszą stronę, to znaczy przyłączyć się z całą jednostką do waszej Brygady. Myślę, że po zwycięstwie nad Niemcami, Łotwa nie znajdzie lepszego sąsiada i przyjaciela jak Polska. – Kapitan zaskoczył ich. Polacy byli przekonani, że jadą do Łotyszów w sprawie broni, a nie przyjęcia ich do swojej Brygady.

Zebrani przy biesiadnym stole oficerowie wystąpienie kapitana Porinsza nagrodzili brawami. Tylko „Łupaszka” siedział sztywno, uśmiechając się pod nosem. Najwyraźniej zastanawiał się, jakiej udzielić odpowiedzi. Gdy brawa umilkły, komendant zabrał głos. Najpierw podziękował za tak gościnne przyjęcie oraz obfitość jadła i napitków, po czym krótko scharakteryzował stosunek Polaków do Rosjan i Niemców. Przechodząc do tematu wzajemnych układów pomiędzy Polską i Łotwą, powiedział:

– Jestem przekonany, że naszym władzom państwowym będzie zależało po wojnie na ułożeniu sobie przyjacielskich stosunków z sąsiadami. Doskonale rozumiem Łotyszy i wiem, w jak trudnej sytuacji żeście się znaleźli. Jako dowódca Brygady polskich partyzantów mogę odpowiadać tylko za nią. Nie wiem, czy wasz przykład – postawa jednego batalionu – może mieć wpływ na to, co zrobią inne jednostki łotewskie. Myślę jednak, że wyciągniętej z waszej strony ręki o pomoc, odtrącić nam nie wolno. Jeśli przejdziecie na naszą stronę, by wspólnie walczyć z wrogiem, przyjmę was pod swoją komendę i zamelduję o tym swoim przełożonym. – Ponowne brawa przerwały wypowiedź „Łupaszki”. Komendant przeczekał je i zanim usiadł dokończył:

– Myślę jednak, że zanim podejmiecie ostateczną decyzję, pan, panie kapitanie, powinien uzyskać na to zgodę bezpośredniego przełożonego. Przepraszam, żebym nie był źle zrozumiany, ale zależy mi na tym, by pańska decyzja była gwarantowana. Nie chciałbym, żeby ktoś nam potem przeszkadzał lub żeby doszło do jakichś nieporozumień.

Po tych słowach „Łupaszki” rozgorzała dyskusja, podczas której Łotysze ustalili, że nazajutrz pojadą do Podbrodzia, gdzie stacjonuje ich pułk i rozmówią się z dowódcą. Oficerowie byli przekonani, że ich dowódca pułku – Łotysz zaakceptuje podjętą przez nich decyzję przyłączenia się do polskiej partyzantki. Byli nawet tacy, którzy zaręczali, że pułkownik przejdzie na stronę polską z całym pułkiem.

Wznosząc kolejne toasty, Łotysze winili aliantów za zniszczenie przemysłu zbrojeniowego Niemcom, przez co – ich zdaniem – ponieśli oni klęskę na Wschodzie. Łotysze bardzo byli przejęci niepowodzeniami Niemców na froncie i wiążąc z nimi swój los, niepokoili się o to, co po przegranej wojnie może spotkać ich satelitów.

– Niemcom już nic nie pomoże – mówił dowódca 2 kompanii, młody podporucznik. – Nawet to, że wycofując się w popłochu, nam Łotyszom powierzają najtrudniejsze odcinki frontu. My nie chcemy już dla nich walczyć, ani za nich ginąć.

– Trochę późno te refleksje nasunęły się wam, panowie – pomyślał w duchu Rymsza. Od wyrażenia głośno tej opinii jednak się powstrzymał. Co do jednego mieli przecież rację: ich żołnierze większego wyboru nie mieli. Dalsza walka u boku Niemców nie dawała im żadnych szans na poprawę sytuacji.

Zastępca dowódcy batalionu, wznosząc toast za pomyślność planowanej operacji przejścia Łotyszów na polską stronę, próbował udowadniać, że od Polaków dzieli ich tylko jeden czerwony pasek.

– Czerwony, podkreślam – mówiąc to, zasłonił na trójbarwnej tarczy rękawa prawą jej część. – Czyż nie jestem Polakiem?..

– Tak – odpowiedział „Łupaszka” – od nas Polaków oddziela was tylko jeden kolor, panie poruczniku. To kolor waszych mundurów. – Wszyscy gwałtownie spoważnieli. „Łupaszka” był jednak doskonałym dyplomatą.

– Nieważne, co nas dzieli, ważne co nas łączy – wyjaśnił. – My też często, co prawda z braku innych możliwości, korzystamy z mundurów niemieckich. Nie znaczy to wcale, że utożsamiamy się z nimi. Były one potrzebne nam zwłaszcza dla ochrony przed zimnem. – Konkluzja podobała się Łotyszom, którzy podnosząc się z miejsc, na stojąco wypili toast za „Łupaszkę” i polskich partyzantów.

Kiedy – podczas przerwy w biesiadzie – „Maks” wyszedł z zastępcą dowódcy batalionu na podwórze, porucznika otoczyła grupa żołnierzy. Wszyscy byli ciekawi, co Polacy sądzą o możliwości ich przejścia na polską stronę. Nie znając łotewskiego, nie rozumiał, co im mówił porucznik. Przypuszczał jednak, że dał im nadzieję, bo żołnierze zaczęli się radować, czyniąc dużo wrzawy i wydając wobec „Maksa” przyjazne okrzyki, typu: Wiwat! Niech żyją Polacy! My z wami!

Gdy „Maks” skierował się do wejścia, podszedł do niego jeden z żołnierzy, znający język rosyjski. Łotysz był dowódcą drużyny i chciał przejść ze swoimi ludźmi na naszą stronę, nie czekając, aż zapadną decyzje, co do losu całej jednostki. Kiedy rozmawiał z Rymszą, jego ludzie czekali w pogotowiu.

– Możemy przejść od zaraz – mówił. – Mamy trzy erkaemy i karabiny na każdego żołnierza. Jeśli nie możecie wziąć nas ze sobą, wskażcie tylko dokąd mamy się udać i do kogo zgłosić.

– Chcielibyście odejść bez zgody dowódcy? – „Maks” wyraził zdziwienie. – Przecież to byłaby zdrada. – Żołnierz lekko pobladł. Rymsza poklepał go przyjaźnie po ramieniu, mówiąc:

– Nie martwcie się, musicie trochę poczekać. Wasz dowódca jutro wszystko wam powie.

Łotysze nie mieli takich kłopotów z uzbrojeniem jak Polacy. Występujące w ich strukturze 18-osobowe drużyny, miały na wyposażeniu dwa lekkie karabiny maszynowe. Nie budziła wątpliwości ich sprawność fizyczna, co najwyżej mogli ustępować Polakom pod względem wyszkolenia, gdyż większość stanu osobowego batalionu stanowili młodzi ludzie, w wieku od osiemnastu do dwudziestu lat. Z usposobienia byli weseli, pełni życia.

Gdy „Maks” wrócił ponownie do pokoju gościnnego, żona administratora, kończąc zmianę nakrycia, rozpoczęła podawanie gorących dań. Biesiada przeciągnęła się poza godziny popołudniowe. Nie odstępujący go na krok zastępca dowódcy wyjaśnił mu, że Łotysze pomyśleli również o jego partyzantach z oddziału konnego, których pozostawili w pobliskim lasku. Zawieźli im jadło i napitek.

Pod wieczór, gdy spotkanie z Łotyszami zbliżyło się do końca, kapitan zaproponował ostatni toast: Za nowo kształtującą się przyjaźń i współpracę pomiędzy wojskiem łotewskim i polską partyzantką! – Przemawiając, rozczulił się do łez, przeprosił i wyszedł na ganek, zabierając ze sobą swoich oficerów. W chwilę później rozległo się kilka głośnych wybuchów. Drzwi do izby otworzyły się, dwóch oficerów wprowadziło trzymanego pod pachy kapitana. Jego zastępca wyjaśnił, że kapitan Porinsz polecił oddać na cześć Polaków kilka strzałów z miotacza min. Nakazał również sprezentować im kilka karabinów maszynowych z zapasem amunicji i jeden miotacz min. Kapitan potwierdził to i roztrącając oficerów, chwiejnym krokiem powrócił na swoje miejsce za stołem.

Wszystkie kielichy napełnić do pełna! – polecił. Podtrzymywany przez swojego zastępcę, ponownie wstał z miejsca i gestykulując oraz przeplatając ruski, niemiecki z łotewskim, usiłował wygłosić pożegnalną mowę. Plącząc się w kurtuazyjnych zwrotach zapewniał, że nazajutrz z pułkownikiem i całym swoim wojskiem dołączy do polskich partyzantów. Gdy skończył, skierował się w stronę wyjścia, żeby – jak powiedział – osobiście oddać salwę na cześć polskich partyzantów.

„Maks” widział, jak po wyjściu na ganek, roztrącił otaczających go kołem żołnierzy i jak jego oficerowie ponownie wzięli go pod pachy i odprowadzili do sypialni.

Jego zastępca przeprosił, że tak się stało i prosił, żeby po odbiór amunicji i miotacza min zgłosić się nazajutrz rano, gdyż kapitan postanowił o godzinie dziesiątej wyjechać do dowódcy pułku, aby uzgodnić z nim planowane przejście ich batalionu na stronę polską.

Odjeżdżali z majątku owacyjnie żegnani przez żołnierzy łotewskich. Słońce chyliło się ku zachodowi, a jasne kolory zieleni, matowiejąc, zamazywały obrysy pól i zagajników liściastych, którymi powracali do swojego rejonu stacjonowania.

 

Na drugi dzień rankiem, pod kwaterę „Maksa”, karafaszką w jednego konia podjechał „Bohun”. Powoził „Mrok”. Tym razem byli umundurowani i uzbrojeni jak co dzień. Eskorty nie brali, jedynie przodem wysłali na rowerze chłopaka z miejscowej organizacji. Teren był spokojny, Niemcy zajęci byli przegrupowaniem wojsk.

Dojeżdżając na miejsce, zostawili „Mroka” z karafaszką w sadzie, a obaj z „Bohunem” udali się na podwórze, gdzie przy samochodzie krzątał się kapitan Porinsz.

Jak widzicie, przygotowuję się do wyjazdu do Podbrodzia – witając się z nimi, wskazał na samochód. – Broń mamy już dla was przygotowaną.

Zanim ich poprosił, żeby weszli z nim do budynku, wydał polecenie załadowania na furmankę amunicji i karabinów. – To trochę potrwa – zwrócił się do „Maksa”. – Myślę, że przez ten czas zdążymy strzelić sobie strzemiennego. Jak tam, głowa nie boli?

– Trochę boli – przyznał się kapitanowi „Maks”. On narzekał, że ma potwornego kaca, że przyjacielska atmosfera spotkania przyczyniła się do tego, iż stracił umiar.

Kapitan wprowadził ich do tego samego pomieszczenia, w którym dzień wcześniej odbywała się libacja. Stół ponownie był zastawiony, a uwagę zwracała duża ilość przygotowanego zsiadłego mleka. Porinsz podszedł do stołu i nalał sobie kolejne dwa kubki.

– Bierzcie, pijcie – podsunął im dzbanek. – To bardzo dobra odtrutka. – Kiedy wypili, przywołał ordynansa o polskim nazwisku Dobczyński i polecił mu zaprosić oficerów. Przyszło ich siedmiu.

– Trzeba zaklinować! – zwrócił się do nich kapitan. Oficerowie ochoczo chwycili za kielichy, które ich dowódca osobiście napełniał.

– Klin z rana lepszy niż młoda kobieta! – zażartował. Wszyscy oficerowie byli w dobrym nastroju, żartowali, śmiali się, snuli plany na przyszłość.

– A może zaczekacie tutaj, aż wrócę z Podbrodzia? – zapytał kapitan. Zanim zdążyli odpowiedzieć, drzwi otworzyły się i stanął w nich żołnierz.

– Niemcy jadą do nas! – rzucił z przestrachem.

– Szybko do sadu! – kapitan wskazał im boczne drzwi. – Pomóżcie im przedostać się do lasku – zwrócił się do oficerów, którzy poderwali się od stołu.

„Maks” spojrzał w okno. Niemcy byli już pod bramą. Było ich bardzo dużo. Dostrzegł co najmniej pięć ciężarówek wypełnionych żołnierzami. Wszyscy mieli broń i hełmy. W bramie zatrzymał się samochód osobowy, z którego wychodzili oficerowie.

Kapitan Porinsz z typowym dowódczym opanowaniem wstał od stołu, obciągnął mundur i zapiął pas. Poprawiwszy krawat, powolnym krokiem ruszył w stronę oczekujących go przy bramie Niemców.

Szybko pobiegli z „Bohunem” do sadu, gdzie czekał na nich „Mrok”. Wokół furmanki uwijali się żołnierze, układając na wozie skrzynki z amunicją pistoletową i karabinową. O przybyciu Niemców już wiedzieli. Gdy „Maks” podszedł do „Mroka”, podbiegł do niego drużynowy, którego poznał dzień wcześniej.

– Dowódco, niech pan zabierze nas ze sobą, błagam – zwrócił się do niego. – Będziemy was ochraniać. Mam tu w krzakach przygotowaną całą drużynę. – „Maks” zawahał się. Niemcy najwyraźniej nie zamierzali penetrować okolicy.

– Nie mogę was teraz zabrać. Mamy z waszym kapitanem umowę, że przejdziecie do nas jutro całym batalionem. Chętnie skorzystam jednak z waszej pomocy przy wydostaniu się z sadu i dotarciu do lasku – zaproponował. Żołnierze pomogli im z ochotą. Po osiągnięciu lasku, pożegnał ich serdecznie i udali się do swojego miejsca postoju, we wsi Majrańce, koło Sużan.

Broń i amunicję przekazał „Łupaszce”, meldując mu jednocześnie o porannym zajściu na terenie Łotyszy.

 

Na drugi dzień dowiedzieli się, że cały batalion Niemcy zabrali do Podbrodzia. Gdzieś w lesie błąkała się tylko jedna drużyna, która odłączywszy się od jednostki, szukała kontaktu z Polakami.

Drużynowy musiał źle rozpoznać teren, bo do nich nie trafił, a i z polskiej strony żaden z patroli, w ciągu najbliższych dni, nie złapał z nim kontaktu. Parę dni później Polacy odmaszerowali z rejonu Sużan. Planowane przejście Łotyszów na ich stronę nie doszło do skutku. Przypuszczalnie ich wzajemne wizyty nie uszły uwadze Niemców, którzy baczniejszą troską objęli swoich satelitów.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko