Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego
Młodszy brat Petroniusza
„Księga marzeń i księga zachwytów, olśnień, oczarowań. Księga starości i księga o krawędziach otchłani. Księga domu i ogrodu. Księga o małżeństwie i kręgu rodzinnym. Księga o obrotach czasu – wśród wszelkich chorób prywatnych i zbiorowych. Księga pełna cudownych obrazów świata. Księga niezwykłych barw i dźwięków. Księga przygód w czasie marnym. Księga artysty, poety, tragarza wielkiej i kosztownej osobowości. Księga pytań o najśmielszej skali. I księga światłoczułych odpowiedzi.
Ile ksiąg wyłoni się jeszcze z tej gorącej materii dziennika? Zapewne tyle, ilu czytelników zanurzy się w diariuszu autora „Mapy pogody”, szukając w nim tropów najbardziej dla siebie ważkich, poufnych, najbliższych istocie wyznania, co dawno już sugerował Żeromski, mówiąc o sztuce pisarskiej Jarosława Iwaszkiewicza.
Diariusz ten nie zastąpi dzieł Iwaszkiewicza. Będzie im jednak wiernie towarzyszył. Pośród innych, wielkich dzienników literackich zachowa całą swą urodę i gorzką mądrość. Oferuje ją zawsze pisarz, którego udziałem były żmudne, długotrwałe, piękne i przerażające uczty – nad krawędzią otchłani, w ruchomej „celi straceń” – tak puentuje Andrzej Gronczewski swój znakomity esej rozpoczynający trzeci i ostatni tom „Dzienników” Jarosława Iwaszkiewicza, obejmujący lat 1964-1980.
Ci, którzy liczyli, że lektura „Dzienników” wielkiego twórcy „Czerwonych tarcz” i „Mapy pogody” pokrzepi ich, że się przy niej ogrzeją emocjonalnie, że pożywią się okruchami owoców życia Jarosława Iwaszkiewicza, mogli doznać rozczarowania. Iwaszkiewicz nigdzie, ani w swojej poezji, ani w prozie, ani też w „Dziennikach” przez moment nawet nie wystąpił w roli „Kandyda”, w roli krzepiciela serc. Był człowiekiem i artystą na wskroś przenikniętym pesymizmem, żyjącym w cieniu nieustającej świadomości nieuchronnej śmierci. Nie łagodził tego nawet jego wybujały witalizm, sensualizm. Przeciwnie, im więcej wchłaniał w siebie przejawów urody bytu, im dobitniej konstatował piękno, im bardziej estetyzował egzystencję, tym większa ogarniała go melancholia. Bolał go sam proces przemijania, atrofii, rozpadu. Nie był w stanie opanować tego stanu ducha żadnym hedonizmem. W tym swoim przenikniętym rozpaczą i melancholią „korzystaniu z życia”, czy to przechadzający się po Stawisku czy przypatrujący się z okien hotelu ukochanemu placowi Panteonu w ukochanym Rzymie, z tą swoją wielkopańską sylwetką i postawą, kryjącą pełnego pokory, smutnego człowieka i arcywrażliwego artystę, przypominał mi zawsze Iwaszkiewicz wyrafinowanego rzymskiego Patrycjusza, mieszkającego w willi wychylonej ku Morzu Tyrreńskiemu, gdzieś w okolicach Ostii. Młodszego brata Petroniusza.
Lektura „Dzienników” to jednak nie tylko czytelnicze doświadczenie moralno-emocjonalne. To także możliwość – i to jest chyba jedyne w nich optymistyczne – wchłonięcia wielkiej porcji erudycji i mądrości wielkiego pisarza. To satysfakcja z poznania duchowej, subiektywnej kroniki pewnej epoki w dziejach Europy i jej kultury. (KL)
Jarosław Iwaszkiewicz – „Dzienniki”, tom III, Czytelnik, Warszawa 2012
—
Przewodnik po trudnym pisarzu
Vladimir Nabokov (1899-1977) był i jest pisarzem w Polsce obecnym słabo, mimo jego kilku przełożonych na język polski utworów. Rosyjski emigrant mieszkający w Ameryce od lat trzydziestych, zmarły w Szwajcarii, nie pasował w Polsce do żadnej konfiguracji. Nie można go było uważać za krzepkiego pisarza amerykańskiego, bo był zbyt skomplikowany, zbyt wyrafinowany, zbyt intelektualny. Nie miał też w sobie wiele z pisarza rosyjskiego, z charakterystycznymi dla tej literatury problemami i typem duchowości. Dotykał w dość drastyczny sposób tematyki erotycznej a do tego uprawiał dziwną metafizykę, ani chrześcijańską ani jakąkolwiek inną. Wreszcie, i to był jego grzech najbardziej niewybaczalny, nie był antysowieckim dysydentem. Po prostu Związkiem Radzieckim nie zajmował się w ogóle. Był pisarzem zanurzonym po uszy w literaturze pojmowanej wyłącznie jako akt artystyczny, jako trudna sztuka przedstawiania świata w całym jego skomplikowaniu. Jego zdaniem, „prawdziwa, wielka sztuka jest bardzo skomplikowana, jest trudna, pełna złożonych wzorów, zagadek, pułapek i wprowadzających w błąd tropów”. Taka doktryna twórcza także nie ułatwiała recepcji prozy Nabokova w Polsce, gdzie w literaturze szuka się raczej moralnej intencji, „wartości”, pokrzepienia, uogólnienia, aniżeli pożytków wynikających z analizy, tak charakterystycznych dla kultury anglosaskiej, w której zrodziła się filozofia analityczna. Nabokov otwarcie głosił w prozie nadrzędność szczegółu nad „księżycową poświatą generalizacji”. Przywiązywał też ogromną wagę do analizy swoich utworów, polemizował z ich interpretatorami, sam je interpretował, prowadząc grę z czytelnikiem i wprowadzając go czasem w pułapki i na fałszywe tropy.
Leszek Engelking podjął się trudnego dzieła napisania monografii analitycznej prozy Nabokova. Jego „Chwyt metafizyczny. Vladimir Nabokov – estetyka z sankcją wyższej rzeczywistości” jest obszernym dziełem naukowym, w którym chronologicznie, krok po kroku, przeanalizowana i zinterpretowana została proza Nabokova. Przygotowane z całym aparatem metodologicznym dzieło jest znakomitym przewodnikiem po prozie Nabokova. Nie czuję się kompetentny, by analitycznie, wszechstronnie ocenić jakość naukową pracy Engelkinga (acz czyni to recenzent pracy, prof. Jacek Gutorow), ale czyta się ją znakomicie. (KL)
Leszek Engelking – „Chwyt metafizyczny. Vladimir Nabokov…”, Wyd. Uniwersytetu Łódzkiego 2012
—
Taka jest prawda, niestety
Krzysztof Varga napisał swego czasu – całkiem niedawno – felieton „Tęsknota za Bernhardem”. Pisał o swojej indywidualnej tęsknocie, ale przecież była to chyba tęsknota nie tylko indywidualna, Vargi, ale też tęsknota snująca się tu i ówdzie, niczym dymy, po całej współczesnej polskiej literaturze. Literatura to bowiem, jak od dawna wiadomo, zwierciadło przechadzające się po gościńcu, w które każdy może zajrzeć, by obejrzeć swoją facjatę. Niestety, od dawna brak było u nas pisarza, który wymierzyłby naszej ojczyźnie podobnie brutalną sprawiedliwość, jak Austriak Thomas Bernhard w brutalny sposób wymierzył sprawiedliwość swojej znienawidzonej ojczyźnie Austrii. Obraz, który Bernhard podsunął pod nos Austrii był straszny i tak obrzydliwy. I gdyby Austria była bazyliszkiem z bajki, którego dzielny szewczyk zabił podsuwając mu przed kaprawe ślepia zwierciadło, gdyby zobaczyła własne, potworne oblicze, powinna paść z miejsca trupem ze zgrozy. Austria nie jest jednak bazyliszkiem z bajki i trwa w najlepsze. Niestety, w Polsce, o pisarzy, którzy godzili by się na rolę szambonurków – wbrew pozorom – trudno. Nie wystarczy bowiem piętrzyć wulgaryzmy i zanurzać się w tak zwane ciemne rejony życia, w światek żulii, świrów, przestępców, włóczęgów, by móc o sobie powiedzieć, że jest się współczesnym Balzakiem, pisarzem oddającym prawdę życia i oddech epoki. Trzeba jeszcze mieć talent, styl i dar obserwacji. Czytając felieton Vargi nie spodziewałem się, że sam wyjdzie on swojej tęsknocie na przeciw, i to tak szybko, i zostanie – piszę to bez ironii, przeciwnie, opisowo i aprobatywnie – „polskim Bernhardem”. Czytając jego najnowszą powieść „Trociny” pomyślałem, że jeśli Varga jest Szewczykiem, jego powieść Zwierciadłem, a Polska, upostaciowana tu w szeregu portretów ludzkich, Bazyliszkiem, to Bazyliszek – o ile spojrzy w swoje odbicie – także powinien paść ze zgrozy trupem. Niestety, Polska też nie jest bajkowym Bazyliszkiem i trwa nadal. Narrator Vargi ukazuje Polskę poprzez swoją rodzinę (ojciec, matka, była żona, jeszcze jacyś osobnicy) jako brzydki, ohydny, kostropaty kraj pełen obrzydliwych fizycznie i monstrualnie głupich ludzi. Od lektury „Trocin” może zbieleć włos, jeśli już nie zbielał od dokuczliwości życia w Polsce. Od lektury „Trocin” zbiera się na wymioty, od lektury „Trocin” można znienawidzić samego siebie, jako cząstki tej zbiorowej ohydy. Bo „Trociny”, to przede wszystkim nie kreacja artystyczna (choć także), ale obraz nas samych w skali jeden do jednego, bez upiększeń, ale i bez turpizmu. To sama prawda. Tacy jesteśmy, jako zbiorowość, niestety. I jeśli komuś wyda się obraz Polski odmalowany (nie wiem, czy to właściwe słowo) przez Vargę, przeczernionym, przesadzonym w obrzydliwości, to znaczy, że ten ktoś nie ma oczu, by widzieć, nie ma słuchu by słyszeć i nie ma węchu, by czuć – ten nasz odór codzienny, bijący pod niebiosa jak z kloaki. Gdyby ranga literatury była taka, jak przed dziesięcioleciami, „Trociny” wstrząsnęły by, jeśli nie całą Polską, to przynajmniej publicznością czytającą, opinią publiczną. Były by uznane za próbę rozdrapywania błon podłości. Ranga literatury jako zjawiska społecznego jest dziś jednak znikoma, więc i powieść Vargi przyjęta została właściwie milczeniem. W Polsce – zwłaszcza tu – nie kocha się nagiej prawdy. W Polsce kocha się imponderabilia. W Polsce kocha się pisarzy nadymających się na wartości, „odkrywających piękno”. Im daje się prestiżowe nagrody. Pisarza, który unaocznia nam, w jakim gównie żyjemy, nagroda raczej nie czeka. Miarą grozy jaka bije od „Trocin” jest to, że czytając je ani przez moment nie miałem odczucia, że czytam pamflet, karykaturę, powieść tendencyjną, że to owoc zgorzknienia człowieka, który nie potrafi dojrzeć piękna, którego tyle wokół nas i który widzi tylko rzygowiny i ohydę. Niestety. Bo cieszyłbym się, gdyby tak było. Gdybym mógł uznać, że powieść Vargi, to tylko koszmarny sen i że na jawie nie jest aż tak źle. Niestety, nie miałem takiego uczucia ulgi, uwalniającego od ciężaru na piersi. Miałem poczucie, że realizm Vargi jest precyzyjny i adekwatny do rzeczywistości. To strasznie przykra książka. Estetom i etycznym czyścioszkom jej nie polecam. Ktoś napisał o „Trocinach”, że są przepełnione nienawiścią. Fakt, nienawiść to niedobre uczucie, ale jak można zdusić je w sobie wbrew realiom? Piotr Czaadajew, XIX-wieczny myśliciel rosyjski zamknięty przez carat w psychuszce napisał, że nie potrafi kochać swojej ojczyzny z zasłoniętymi oczami i zatkanymi uszami. Ale to był romantyk i dlatego mógł jeszcze mówić o miłości… My chyba już nie, choć po prawdzie mogę mówić tylko za siebie … i chyba za Vargę. Nie możemy nawet żywić wiary, że takie powieści coś czyszczą, coś leczą. Nie ma środka na ten brud, nie ma środka na naszą brzydotę. Nic nam już nie pomoże, skoro nie pomogło to, co zdawało się mieć taką moc…
„Trociny” to wybitna proza i moim zdaniem jedna z najważniejszych książek – co najmniej – minionego dwudziestolecia. (KL)
Krzysztof Varga – Trociny”, Wyd. Czarne, Wołowiec 2012