Rafał Sulikowski – Rozmowy krakowskie

0
250

Rafał Sulikowski


Rozmowy krakowskie

 

 

NikiforNieco chłodnawy wieczór. Wokoło przytulnej knajpki obok wzniesienia wawelskiego rośnie kilka drzew, parkują samochody, większość wartości powyżej 30 tys., szybkim krokiem, dużo szybszym niż przechodnie za szybą galanteryjnego sklepu w Warszawie czasów Prusa, idą, gnają przed siebie, nie patrząc na boki sylwetki ludzkie: wymieszane narodowości, płcie, poglądy, wiedze. D. i R. znają się z widzenia od dawna. Pierwsze obrazy to ludna sala krakowskiej filharmonii, podparta ciężko wyglądającymi kolumnami, dalekimi analogiami neoklasycystycznych słupów w galicyjskich dworkach. 1994. Koncert kolęd. Tłum już różnokolorowych strojów. Koniec epoki czarno-białych, ostrych kontrastów. Początek niuansów, odcieni i subtelnych różnic. Chór stoi murem na tle spalonego przed kilku laty instrumentu. Makieta organów, wartych 6 mln marek. Odbudowane wnętrze sali. Dwie dziecięce postaci. Śmieją się z R., który miarowo podskakuje w rytm muzyki, ciętych akordów orkiestry, wiolinu skrzypiec i basu wiolonczel. Błyskają silne, białawe reflektory.

Od czasu do czasu flesze wspomnień, kaskady skojarzeń. Chór kościoła świętej Barbary i dwie ostre pary mocno błękitnych oczu. Uwaga pozorowana rozproszeniem. Siedzą tak już długo, piwa znikają w głębi ciał, rozpalają temperaturę dysputy. „Ale możesz czytać po kolei, albo wybierać najważniejsze pozycje…Próbować szybko ogarniać temat” – perswaduje D. „Co rok na rynku ukazuje się około 30 tys. tytułów.” „I co z tego? Większość po roku jest bladym wspomnieniem, jak codzienne rozmowy przy kawie po porannej awanturze”. „Przyjmijmy naciągane założenie, że z tych 30 tysięcy warte przeczytania jest 1 %, czyli 300 książek z różnych dziedzin. Trzeba by przeczytać trzy lata to, co ukazało się tylko w 2000 roku. A co z latami zeszłymi i bieżącymi wydawnictwami. A ile publikuje się w samej humanistyce, ba samej polonistyce, a nawet jeszcze węziej – literaturoznawstwie współczesnym, badającym literaturę, prozę lat 90. artykułów! To idzie w setki… Sam Markiewicz nie wydala…” D. na ten wywód miała tylko jedną odpowiedź: „Czytaj tylko z twojej działki. Piszesz o Iwaszkiewiczu, zgromadź literaturę i napisz o jego poglądach na świat”.

Przez cały czas przychodzili i odchodzili klienci, płacili, brali marne resztki srebrników, pili, jedli i z nową energią, ale raczej bez nowych pomysłów na przyszłość. Nie jest ważne to, co było – zaśpiewał R. w głowie znany wers. Rozmowa rozkręcała się. Nadrabiali 10 lat bez siebie. Bez widzenia się. Bez poważnych dialogów. Czas koniecznego dorastania. Czas zdrowienia i porządkowania chaosu. Czas wykluwania, czasem bolesnego, własnych kosmosów. Dwa wszechświaty równoległe. Jeden czas, który ich przybliżył wzajemnie.

Nie można chcieć, wszystkiego, z uśmiechem graniczącym z szyderstwem, spokojnie i ciepło tłumaczyła D. rozpalonemu R. Raczyłby zauważyć, że zdobył już tyle, w jego stanie to prawdziwy cud. Ma za sobą dziesiątki lektur, czy tego nie widzi. Prawdopodobna riposta, że większość zapomina, a z czytania zostaje szlachetny osad, jak mawia jego ojciec, jest stwierdzeniem faktu społecznego. Na tle próżniaków czytelniczych wypada świetnie. Mało?

Oczywiście, po chwili głębokiego zastanowienia odpowiada R., D. jest jeszcze bardzo młodziutka, żeby zrozumieć jego skomplikowane rozterki czytelnicze, co widać zarówno po treści, jak i sposobie ujęcia tematu. Niech nie zapomina, że pracownik naukowy in spe musi czytać więcej niż pani od polskiego, która z codzienną porcją świeżej kawy przynosi niezmienne, jak byt u Parmenidesa, notatki do kolejnej lekcji w liceum z cyklu Młodej Polski i naczelnego hasła „smutny jest ten świat”. Czy nie dotarło szanownej studentce do świadomości, że człowiek w swym życiu jest w stanie, w zależności od indywidualnego tempa czytania, skonsumować od 5-10 tys. książek. Co prawda w sukurs studentce przychodzi teraz sobie przypominana dewiza mądrego, oczytanego wuja ze stolicy, który stwierdził, że w każdej książce ważnych jest 15 zdań wstępu, powtórzone zresztą inaczej w zakończeniu, ale wuj nie jest święty ani szalony, więc nie wie do końca wszystkiego. Studentka ma proste zadanie, bo powinna w trakcie swoich studiów przede wszystkim nauczyć się perfektywnie ze trzech języków, nie licząc rosyjskiego i łaciny, zdobyć minimalną wiedzę o poszczególnych krajach europejskich i poza, potrzebną do pracy w charakterze przewodnika dusz, zwiedzających łodzią charonową jeszcze ten świat, tudzież musi nauczyć się pewnych określonych zresztą ściśle i – co zabawne – opisanych właśnie w mądrych księgach zdolności dyplomatycznej rozmowy.

Gwar cichnie z wolna, łoskot ostatnich blaszanych dorożek faluje w rytm stukotu mechanicznych kopyt. D. wygląda uroczo. Siedzi wyprostowana, głowa zanurzona w aureolę ulicznej latarni. Magnezja spojrzeń. Wodospady faktów i zdarzeń, powiązanych łańcuchem zależności i pojawiających się bez związku, przepływały regularnie przez jej młody, silny umysł. Obrazy zza firanki, sceny z ulicy, szkolne korytarze i zakamarki spiżarni przepastnego, secesyjnego domu. R. od jakiegoś czasu był zafascynowany D. do tego stopnia, że zasypianie w nocy szło jakoś opornie. Myśli wciąż kierował w stronę jej świata, jej odczuć i wizerunku.

Colę proszę, powiedział R. do kelnerki, której lampę urody przyćmiewało w tym momencie słońce piękności D. „A dla ciebie jeszcze piwko?” – pytaniem stwierdził szczęśliwy R. D. spytała, co dziś czytał. Wymienił jakiś przeczytany tytuł Baumana o ponowoczesności, kilka innych przejrzanych, jakiś artykulik, wypocony przez naukowca, książkę psychologiczną, prasę. Moim zawodem jest czytać, by wiedzieć, rzekł chełpliwie. Wiedza jest zgromadzona w tekstach, jak można zauważyć, co nie znaczy, że nie pochodzi ze świata z systemu zmysłów, których informacje są wtórnie przetwarzane przez rozum człowieka. Tomasz z Akwinu uważał, że nie ma nic w umyśle, czego nie byłoby wcześniej w zmyśle. Odkąd pojawiło się czarne robactwo druku, wyraźnie pogorszyła się pamięć ludzka. Żyjemy w epoce protez pamięci. Wszelki zapis wynika jednak nie tylko z tego, wtrąciła słusznie D., że pamięć słabnie, ale z ilości wiedzy. Co roku dezaktualizuje się bardzo dużo uznanej wcześniej za prawdziwą wiedzy. Potop informacyjny, cytował R., parafrazując Lema, zalewa umysły ludzkie, zatykając je szczelnie. Nie wiadomo już, co jest istotne. Co się może przydać jutro. A umiejętność właściwego wyboru, uzupełniła D., to inna nazwa dla tzw. zdolności. Selekcja – podsumował R.

Ściemniało się. Wiatr stawał się coraz bardziej morski, zdawał się przenikać ich na wylot, czytać w młodych duszach, którym łudziło się, że zrozumieją Wszystko od razu. Czas znowu ruszał do przodu, przypominał o swoim istnieniu, natrętnie wciskał kit obowiązku pójścia gdzieś. A czemu nie siedzieć cierpliwie w miejscu, w otoczeniu drzew buddyjskich, które uczyły bezruchu i radzenia sobie z nudą szarych dni pagórów.

Powoli zbierali się do wyjścia. Znowu trzeba iść, w życie się zanurzyć, śpiewała R. w mózgu nieoceniona Budka Suflera. Dzisiejszy wieczór to tylko przystanek w drodze na szczyty ostrych krawędzi gór, niezbędny odpoczynek w wędrówce przez ciemny las Dantego, masywy poezji kuzyna, który działa na pomorskich wybrzeżach za kilku, mozolnie wyrabiając sobie przez lata dar przebywania w kilku miejscach naraz. Płacił dziś R., choć jeszcze nie zarabiał regularnie, biedny doktorant UJ. Przyczyniał się do niesienia kagańca oświaty za darmo, dobrze, że nie musiał płacić za studia, jak doktoranci angielscy, pocieszyła go na koniec promotorka. D. była na razie też bogata tylko duchem jako studentka renomowanej uczelni krakowskiej. Tyle słów czekało na wypowiedzenie, tyle do zrobienia. Nie wiedzieli, kiedy znów zasiądą do rozmów, czas, czas, ten bezlitosny metronom…Piach sypie w oczy, wieje wiatr zmian, a oni z nadzieją patrzą w przyszłość. Możesz wygrać, jeśli chcesz, grała im w duszach nowoczesna rozmowa Dietera Bohlena.

Poszli. Wstawszy od stolika, napiwku z biedy nie dali, kiedyś dadzą za to na tackę w dwójnasób. Na razie oszczędność, kumulacja, rozsądek i umiar. Od tego żyje się dłużej i zdrowiej. Kraków nocą wyglądał jak inne miasta, ale one nie miały tej szczególnej atmosfery młodopolskiej, pejzaży z obrazów Wyspiańskiego, piwnic z węglem, podwórek latem zatapianych światłem przefiltrowanym przez pajęczyny rozpostarte na dachowych antenach kamienic z początku XX wieku. Szli pochłaniani sobą i tym, co naokoło. Stworzeni jedynie dla siebie, co czuli milcząc, gdy wiadro w studni pomysłów pokazało dno…Ale to już inna bajka.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko