Z lotu Marka Jastrzębia
ŻYWOT ZASTĘPCZY
Właściwie wszystko przemawiało za moim milczeniem. Ale że nie chciałem poniechać walki z wiatrakami, czyli z absurdami swojego życia, postanowiłem wrócić do publicznego mówienia. Wiem jednak, iż mówienie o czymś, co trwa bez przerwy i towarzyszy mi tak dotkliwie, że staje się częścią mojej egzystencji, jest bardzo ryzykownym przedsięwzięciem. Ryzykownym, ponieważ poczucie otaczających mnie i osaczających bzdur, przepisów i prawnych zawirowań – wyzwala ze mnie stylistyczną agresję, budzi tak silny emocjonalny sprzeciw, że przestaję nad sobą panować.
Czy nie przesadzam z reakcjami? Wątpię, gdyż mam usprawiedliwienie: niecierpliwość. Niecierpliwość jest niekłamanym argumentem istnienia, katalizatorem postępowania i częścią mnie. Niecierpliwość związaną jest z moją przeszłością i przyszłością. Ze mną. Z moją pamięcią. Z moimi odczuciami i wciąż odwlekanymi zmianami na lepsze.
*
Zazdroszczę ludziom wspomnień, choćby wędrówek skrajem lasu, polnymi ścieżkami biegnącymi nie wiadomo dokąd. Zazdroszczę swobodnego przemierzania przestrzeni, bezrefleksyjnego chodzenia pośród przeszkód. O ile dla mnie są zawalidrogami nie do pokonania, oni nie dostrzegają ich nawet i omijając je, idą, jak gdyby nie było żadnych trudności. Podczas kiedy ja zastanawiam się, jak je obejść i zamiast kontynuować rozmowę z ludźmi, z którymi wybrałem się na wycieczkę, kombinuję, czy nie zrezygnować z przygody i wrócić do domu, gdzie jestem w miarę bezpieczny.
Ale ciekawość zwycięża i zostaję. Jakkolwiek uczucie zazdrości towarzyszy mi nadal. Nieokreślone, niskie, wiem. Nic jednak nie poradzę, bo kiedy uzmysłowię sobie, ile przeżyłem do tej pory i ile mógłbym mieć wspomnień, gdyby nie moje zawalidrogi, trafia mnie szlag. Nie to jednak jest najgorsze; już dawno pogodziłem się z losem. Najgorsza jest świadomość, że wokół mnie kręcą się osoby, którym nic nie brakuje, a mimo to nie widzą sensu życia.
Myślimy stereotypowo; nasze poglądy oparte są przecież na własnych doświadczeniach. Zdrowy nie był niepełnosprawnym, więc i o ludziach „zmniejszonych szans” pojęcie ma nikłe. I odwrotnie, chory od urodzenia nigdy nie był człowiekiem zdrowym i nie ma żadnych odniesień do sytuacji człowieka zdrowego.
Samolubny brak wyobraźni, przewidywania i zastanowienia, pomaga lub uniemożliwia chodzenie po ziemi; nie widzi się czyhających barier. Zdrowi mogą się od nich oderwać, wejść na chodnik i być tam, gdzie chcą. A o chorych można powiedzieć, że zwyczajny chodnik i brak wszelkich przeszkód, istnieje tylko w ich marzeniach.
*
Doszedłem do wniosku, że z chorobą żyć się da, lecz jak, to sprawa indywidualna. Można się turlać po zawiściach, pieniactwach i wymaganiach, ale to nie mój styl. Mój polega na akceptacji, nie zaś na obrażaniu się i walce z postępującymi nieuchronnościami. Na uznaniu biologicznych praw powodujących narastanie ograniczeń. Na pogodzeniu się z tym, czego nie potrafię zmienić.
Jestem przecież dłużej chory, niż byłem fizycznie bez zarzutu, a więc w pewnym sensie znajduję się w stanie naturalnym. Kto wie, czy umiałbym być zdrowym po tylu latach? Od nowa przystosowywać się do życia bez przeszkód? Do świadomości, że znowu mogę wykonać to, czego nie potrafiłem przez lata? Na przykład płynnie iść ulicą nie bojąc się upadku? Śmiało stanąć w szczerym polu nie szukając oparcia? Powtórnie wykształcić w sobie zapomniane zachowania i prawidłowe nawyki? Przewalczyć rutynę, obawy i przyzwyczajenia? Czy nagły i zaskakujący powrót do niegdysiejszej sprawności nie byłby raczej przekleństwem, aniżeli dobrodziejstwem?
A co z obecną wrażliwością niejako przypisaną do mojego stanu? Przecież nie mam gwarancji, że we mnie zostanie, gdy zacznę korzystać z odzyskanych możliwości ruchowych! Raptem przestanę podziwiać krajobrazy, tęsknić za, marzyć i spodziewać się, iż, i dam się porwać odnowionym namiętnościom do chodzenia po kawiarniach, do poznawania ludzi, którzy przedtem nie chcieli się ze mną zadawać, omijali mnie, bo mieli w pogardzie takich zdegenerowanych cudaków? I, by im dorównać, stanę się jednym z nich, facetem bez krzty wyobraźni, prymitywem odżegnującym się od minionego stanu, kimś wyznającym poglądy sprzeczne z dzisiejszymi? To by mi groziło.
*
Przez okres nieprzerwanej choroby oduczyłem się życia pośród szarej codzienności. Dano mi rentę, nie chodziłem więc do pracy, nie stykałem się z ludźmi zajętymi użeraniem się ze zwykłymi problemami, z tym, za co przetrwać do wypłaty, co włożyć do gara, z czego zapłacić czynsz. W zamian mogłem cieszyć się nieustannie podłym zdrowiem, latać po przychodniach, czepiać się nadziei na cud. A w przerwach pomiędzy pobytami w szpitalach, sanatoriach i u znachorów, świtem lub nocami mogłem uczyć się, czytać, jeździć palcem po mapie, podróżować po tych miejscach, do których nie pojadę wcale.
*
I w takich chwilach uświadamiałem sobie, że mam szczęście. Moi znajomi ze szpitala, chorzy na to samo, już od dawna nie wstawali z barłogu, podczas gdy ja hopsałem po całej sali i wszędzie był nadmiar mojej obecności: na korytarzu, w dyżurce, w innych salach. Patrzyli na mnie z zawiścią, a wieczorami zwierzali się, że nie czytają, bo nie potrafią skupić się na jednym rządku liter. Podobnie z oglądaniem telewizji. Skarżyli się, że litery i obrazy są płynne, oleiste, zamazane.
Więc gdzie mi do nich! Jak mogłem przypuszczać, że jestem do nich podobny? Przecież moje cierpienia były niczym błahostki w porównaniu z ich. I jak ludzi idących do pracy, zdrowych i zagonionych walką o byt, zrozumieć nie byłem w stanie, tak i ludzi chorych bardziej ode mnie, też. Bo trzeba być w skórze drugiego człowieka, trzeba żyć w jego trudnościach, kompleksach i „nierealności”, by wydawać o nich sąd.