Krzysztof Lubczyński
O B. Prusie z Jerzym Sosnowskim
Mamy rok Bolesława Prusa, 100 rocznicę śmierci twórcy „Lalki”. Ostatnie 15 lat to czas urodzaju eseistyki, prac krytyczno-literackich i naukowych poświęconych nowym odczytaniom „Lalki”. Powieść ta, której w momencie publikacji nie uważano za wybitne dzieło, w miarę upływu lat obrasta w nowe znaczenia, w nowe sensy, często bardzo zaskakujące. Na ile te odczytania są adekwatne do rzeczywistego tworzywa „Lalki”, a na ile są grą, zabawą intelektualną, interesującą, ale niewiele mającą wspólnego z – by tak rzec – z „realnym Prusem”(jak uważa choćby nestor „prusologów” Henryk Markiewicz)? Myślę tu np. o „Lalce i perle” Olgi Tokarczuk…
– Dodałbym do tego esej Jana Tomkowskiego „Neurotyczni bohaterowie Prusa” i wcześniejszy, z początku lat 70-tych, ważny dla mnie tekst Stanisława Eilego „Dialektyka „Lalki” Prusa”. Ryzykując niecierpliwość czytelników naszej rozmowy zacznę jednak od pewnego, moim zdaniem istotnego rozróżnienia – na lekturę amatorską, czyli taką, o którą naprawdę chodzi pisarzowi, i lekturę profesjonalną, którą zajmują się badacze i historycy literatury. Zasadnicza różnica polega na tym, że historyk literatury, zwłaszcza starszej daty, myślę także o sobie, ma skłonność do zajmowania się – mówiąc uczenie – hipotetycznym horyzontem wyobrażeń autora. Nie jest to głupie pytanie: „co poeta chciał powiedzieć?”, ale ma z nim coś wspólnego. Chodzi o to, co z tego, co dziś myślimy o „Lalce”, mogło Prusowi zaświtać choćby po przebudzeniu, w półśnie, w pijanym widzie, a co jest kompletnie oderwane od jego czasów, wyobrażeń, hipotetycznych myśli, przeczuć, itd. Natomiast lektura amatorska, którą uprawia tzw. zwykły czytelnik, polega na bezceremonialnym zderzeniu tekstu z własnym doświadczeniem kulturowym, w tym przypadku z doświadczeniem przełomu XX i XXI wieku. Arcydzieła mają to do siebie, że każą lekceważyć zawężającą perspektywę historyczno-literacką i wchodzą w całkowicie nieprzewidziane konteksty. Przywołam tu casus „Króla Edypa” Sofoklesa. Nie sposób sądzić, by pisząc ten tekst, Sofokles choć przez moment brał pod uwagę to, co o Edypie napisał Freud. A przecież dziś czytamy Edypa także poniekąd przez okulary Freuda. Na podobnej zasadzie fascynująca jest „Lalka”. Przez to, że coraz lepiej wchodzi w związki, aliaże chemiczne z doświadczeniem współczesnym. Choć wydaje mi się, że znaczna część tego, co nas dziś w tej powieści fascynuje, wyszła Prusowi przypadkiem. Nie zmienia to faktu, że to coś jest w „Lalce” – jest, ponieważ to wyczytaliśmy.
Czy ta fala nowych interpretacji „Lalki” unieważnia kanoniczną, realistyczną interpretację szkolną, znaną nam z lekcji języka polskiego w liceum?
– Nie. W przypadku dzieł literackich sensy narastają jak słoje w drzewie. „Lalka” jest więc także powieścią o trzech pokoleniach, o sytuacji społeczno-ekonomicznej Królestwie Polskim u schyłku lat siedemdziesiątych XIX wieku, jest także rozliczeniem Prusa z pozytywizmem. Jest jednak również powieścią o fundamentalnej niepoznawalności świata, który poznajemy poprzez relacje innych, jest przypowieścią gnostycką o wyzwalaniu się duszy z iluzji rzeczywistości itd. Jestem coraz bardziej przekonany, że „Lalka” to najwybitniejszy tekst napisany kiedykolwiek w języku polskim. Przy czym sensy, które siedzą w „Lalce”, nie wchodzą ze sobą w konflikt. To tylko kwestia spojrzenia pod odpowiednim kątem, jak przy oglądaniu rzeźby – w zależności od tego, z jakiego miejsca na nią patrzymy, widzimy co innego.
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przedmiotem licznych odczytań przez pryzmat współczesności był głównie romantyzm, że przywołam sceniczne realizacje Hanuszkiewicza, Swinarskiego, a także np. sztuki Tomasza Łubieńskiego czy eseje Stefana Treugutta. Dlaczego romantyzm został „zluzowany” przez nowe odczytania pozytywizmu?
– Romantyzm był rzeczywiście wtedy traktowany jako coś żywego. Nawet, jeśli ktoś nie chodził na „Dziady” Swinarskiego i nie bywał u Hanuszkiewicza w Narodowym, to przynajmniej słuchał Niemena i jego wykonań Norwida. Moim jednak zdaniem nie ma symetrii między tamtymi czasami czytania romantyków, a dzisiejszym zainteresowaniem utworami pozytywistów, bo zresztą w ogóle z żywym odbiorem dawnej literatury polskiej jest dzisiaj niedobrze, tak jak z czytaniem. Pozytywizm zaciekawił teraz chyba przede wszystkim ludzi ze środowisk akademickiego i literackiego, nie: czytelników-amatorów. Choć z dwóch powodów powinien. Po pierwsze, przy całej różnicy położenia politycznego Kongresówki po 1863 roku i obecnej sytuacji Polski, to pozytywiści byli pierwszym pokoleniem wystawionym na działanie raczkującego kapitalizmu. I właśnie w tym gospodarczym zakresie istnieje, słaba, ale jednak, analogia kulturowa. Po drugie, pozytywiści, czego nie widać spod zwałów zacności, którymi ich przysypano w recepcji szkolnej, byli świadkami i uczestnikami dość głębokich przemian obyczajowych. Pamiętam z jakim zdumieniem podszytym irytacją, że nikt tego wcześniej mi nie pokazał, uświadomiłem sobie, że Eliza Orzeszkowa, którą miałem za straszliwą nudziarę, była skandalistką, osobą mającą ogromne kłopoty z opinią publiczną, ze względu na swoje decyzje życiowe. I że Marii Konopnickiej jeszcze bardziej to dotyczyło. A Prusa sięgały zarzuty, że nie jest patriotą, że jest antypolski. Czyli, że pisarze ci, w bardzo odmiennych warunkach, przeżyli coś analogicznego do nas. Napisałem swego czasu książkę „Śmierć czarownicy”, powtórzoną w postaci pierwszej części większej książki „Czekanie cudu”, gdzie próbowałem te analogie zarysować. Gdy się zdejmie z pozytywizmu warstwę zacności i miłosiernie zapomni o Janku Muzykancie, którego autor wstydził się już kilka miesięcy po napisaniu (naprawdę nie wiem, dlaczego ten literacki zakalec wylądował w szkole na wiele lat) – to zobaczy się ludzi, którzy narzucili sobie gorset konwencji, ale w jego obrębie mówili bardzo interesujące rzeczy. Jak w uwadze Stanisława Barańczaka z „Tablicy z Macondo”: sztuka zaczyna się od samoograniczenia, od momentu, gdy sami ze sobą umówimy się na przykład, że napiszemy tekst na tysiąc znaków. Pozytywiści ograniczyli się konwencją realizmu, co stworzyło napięcie, dzięki któremu mówili coś więcej, niż tylko o rzeczywistości społecznej swego czasu.
Wspomniał Pan wcześniej, że wiele znaczeń „Lalki” wyszło Prusowi być może przypadkowo. Przypomina mi się zdanie dotyczące Mickiewicza, którego zapytano co znaczy jego słynne „czterdzieści i cztery”, na co miał odpowiedzieć: „Wczoraj wiedziałem, a dzisiaj już nie wiem”. Może to dodatkowe znamię genialności Prusa, że napisał więcej niż świadomie chciał napisać, bo geniusz działa w dużym stopniu w podświadomości?
– Zjawisko polegające na tym, że tekst jest mądrzejszy od autora, znają także pisarze, o których nie powiemy, że są geniuszami. Chyba każdy, kto uprawia beletrystykę, zna doświadczenie spotkania z czytelnikiem, który opowiada, o czym jest książka, w taki sposób, że autorowi oczy robią się kwadratowe ze zdziwienia. U mistrzów takich, jak Prus, można mówić o działaniu archetypu, Ducha Świętego, natchnienia… albo o przypadku właśnie. Dlaczego używam tego ostatniego pojęcia – wyjaśnię na przykładzie. Jedną z charakterystycznych cech „Lalki”, niezwykle interesującą z punktu widzenia naszego dzisiejszego doświadczenia lekturowego, jest to, że w tej powieści nie zgadzają się ze sobą informacje o tych samych zdarzeniach. Z punktu widzenia konwencji realizmu jest to utwór „rozklekotany”. Nie wiadomo np., czy ten Wokulski chodził do kościoła co niedziela, czy w ogóle nie chodził; czy jego żona umarła, bo się czymś natarła, czy dlatego, że coś wypiła… No i między innymi jest sprawa jego czerwonych rąk. Zwykle uważamy za panną Florentyną, że były one skutkiem odmrożeń, jakich Wokulski nabawił się na Syberii. Tymczasem w drugim tomie Rzecki opowiada o nich, zanim jeszcze Wokulski pojechał na zesłanie. No i historyk literatury wyjaśni, że dialog z panną Florentyną został wycięty przez cenzora na etapie publikacji prasowej. Pozostała informacja, że Wokulski ma czerwone ręce, ale znikło zdanie, że je odmroził na Syberii. Prus pisząc „Lalkę” z odcinka na odcinek, mógł uznać, że skoro wzmianki o Syberii nie udało się przemycić, to wykorzysta te ręce jako znak niskiego statusu społecznego bohatera (spracowane ręce proletariusza…). Pewnie nie brał pod uwagę wydania „Lalki”, przywracającego zdania skreślone przez cenzurę… W tym sensie ta niezgodność relacji panny Florentyny i Rzeckiego to przypadek. O ileż jednak „Lalka” jest bogatsza, kiedy pozwalamy sobie nie wiedzieć o tym i mówimy: Prus nam pokazuje, że świat jest taki, jak o nim opowiadamy, a opowiadamy rozmaicie; więc prawda obiektywna, jeśli w ogóle istnieje, wymyka się nam. „Lalka” jest w ten sposób zarazem powieścią realistyczną i ponad realistyczną.
Prus to także autor „Emancypantek”, „Faraona”, „Placówki”, „Anielki”, licznych nowel, kronik. Jaka jest dziś waga tych utworów ?
– „Lalka” jest jedynym utworem Prusa, przy którym nie odzywa się we mnie skowyt: dlaczego autor o horyzontach umysłowych Prusa nie miał narracyjnego talentu Sienkiewicza? Szkoda, że Bozia rozdzieliła te dwa talenty – i mamy genialnego gawędziarza o trywialnym intelekcie oraz genialnego myśliciela, którego styl, poza „Lalką”, wydaje się dość drewniany. Ale kto wie, może za sto lat z jakimś innym utworem Prusa stanie się to, co np. z poezją księdza Baki, który uchodził przez stulecia za grafomana, a w XX wieku okazało się, że to surrealista, ekspresjonista i… raper. Jakieś nowe zjawisko w kulturze potrafi nieoczekiwanie oświetlić stare teksty. Obecnie jednak odczuwam „Emancypantki” jako powieść, która nie tylko nie rezonuje z naszą współczesnością, ale pozostaje z nią w dramatycznej dysharmonii. Prus, śledząc początki emancypacji, jest tak okropnie antyfeministyczny, tak nieznośnie paternalistyczny, że nawet mnie to irytuje, a mam na pieńku z wieloma feministkami. „Faraon” z kolei jest niezwykle interesującym traktatem politologicznym, ale wystarczy przeczytać początek dowolnej powieści Sienkiewicza i porównać go z początkiem „Faraona”, by zobaczyć przewagę małpiego (przepraszam!) talentu Henryka do snucia historii nad stylem Prusa. Co do nowelistyki, to również lepsza wydaje mi się nowelistyka Sienkiewicza („Jamioł”, „Sachem”, „Wspomnienie z Maripozy”), ale przyznam, że to wrażenie sprzed dwudziestu lat, od tamtej pory do krótkich form z drugiej połowy XIX wieku nie wracałem. Przy tym nie lubię się wzruszać w taki sposób, jaki proponuje Prus np. w „Kamizelce”. Przeczuwam w tym próbę manipulacji moimi emocjami, rodzaj szantażu. Aczkolwiek w „Katarynce”, a może nawet w „Kamizelce”, jest, zdaje się, sporo humoru, więc to taka „kuchnia słodko-kwaśna”, a nie przecukrzona czułostkowość (trzeba by znowu je przeczytać i sprawdzić, jak dzisiaj brzmią). Warto też wspomnieć o Kronikach Prusa jako o tekstach, z których w drugiej połowie XIX wieku rodziło się w Polsce nowoczesne dziennikarstwo.
Dziękuję za rozmowę.
Jerzy Sosnowski – ur. 14 maja 1962 roku w Warszawie, pisarz, publicysta, dziennikarz radiowej Trójki. Z wykształcenia historyk literatury. Jest członkiem Rady Języka Polskiego Polskiej Akademii Nauk. Opublikował m.in. „Chwilowe zawieszenie broni. O twórczości tzw. pokolenia bruLionu” (współautor Jarosław Klejnocki, 1996), zbiory opowiadań „Wielościan” (2001 – nagroda Fundacji Kościelskich) oraz „Linia nocna” (2002); powieści „Apokryf Agłai” (2001), „Tak to ten” (2006), „Instalacja Idziego” (2009); eseje „Ach” (2005).