Z. Marek Piechocki
Listy do Ani
1.
Droga Aniu!
To ja. „Itoja” piszę znów do Pani, chociaż nic takiego nadzwyczajnego się nie wydarzyło, gdyby nie wziąć pod uwagę małej, przez nikogo nieprzewidzianej śmierci. Bo oto mój kot przyniósł wczoraj w pyszczku mysz. Małą szarą mysz. Była jeszcze żywa. Bawił się nią. To wypuszczał, to znowu łapał. W końcu zmęczona tą kocią zabawą zdechła. A on tarmosił ją nadal, zapewne popisując się przede mną – właścicielem jego kociego życia. O ile oczywiście ktokolwiek może być właścicielem życia! W końcu na tyle wkurzyły mnie te jego igraszki, że chwyciłem w dwa palce skołtunione zwierzątko i wyrzuciłem przez okno. Pewnie z nerwów nieco za silnie, tak że wylądowało na ulicy. Za chwilę przejechał je kołami samochód.
Zostało małe, szare, wklejone w asfalt futerko z nitką krwi. Tak więc – taka sobie mała śmierć. Poza tym napisałem wiersz. Poślę następnym razem, bo może zmienię mu tytuł, który może wiele znaczyć. „Mała śmierć” czy „Mała niezasłużona śmierć”.
Zastanowię się.
Jak Pani myśli? Czy w ogóle śmierć może być zasłużoną? Nawet w przypadku skazanego na nią? Mówią: „Zasłużył sobie…”.
A kartkę piszę, siedząc na kamiennych schodach Ratusza w Poznaniu – za chwilę otworzą drzwi, a nas oczekujących policzą i wpuszczą do Sali Wagi – może wejść tylko 90 osób – ponoć strop słaby – a dzisiaj Poznańskie Trio Fortepianowe z utworami Andrzeja Panufnika i Andrzeja Koszewskiego. Napiszę w liście, jak było. Tymczasem pozdrowienie i dobre myśli. No, przecież – i z okazji Dnia Kobiet życzenia najlepsze – wszak dzisiaj ósmy marca!
M.
2.
Anno!
Napisałem długi e-mail do Ciebie i wszystko mi się „zlikwidowało”, nie wiadomo dlaczego, więc teraz piszę tutaj i poślę jako załącznik. Wczoraj byłem padnięty po podróżach, więc tylko słów kilka. „Pracowałem” jako szofer zaprzyjaźnionego ks. Prałata. Byliśmy w Częstochowie, Św. Annie i Gidlach.
Jasna Góra to szczególne miejsce. Lubię sobie tam pojechać. Dobrze się czuję w tamtej specyficznej atmosferze (mimo tłumów) jakiegoś wewnętrznego spokoju i skupienia się na sprawach „wysokich”. Mam tam trochę lepiej niż zwykli pielgrzymi – pokój w hoteliku księży, regularne posiłki, możliwość przemieszczania się korytarzami klasztoru, spotykania paulinów, prywatnych rozmów… Tak więc to był dobry czas…
Potem jeszcze Gidle – sanktuarium Matki Boskiej – dominikanie. Matka Boska Gidelska to miniaturowa (12 cm) figurka Madonny z Dzieciątkiem, którą rolnik wyorał z ziemi w 1516 roku i od tego czasu słynie w tamtych rejonach z łask wszelakich. Nad tą miniaturową figurką wielka bazylika – cudny barok…
A spaliśmy u dominikanek w Św. Annie – to klasztor klauzurowy, więc rozmowy przez kraty z „szefowymi” – bardzo miłe siostry: Joanna, przeorysza, i Agnieszka, jej zastępczyni. Byłem tam już drugi raz. Teraz mają Internet – dostałem adres od s. Agnieszki, więc od czasu do czasu coś tam do siebie napiszemy. Fajnie, że mogłaś sobie trochę wypocząć, wyciszyć się – to jest bardzo potrzebne każdemu z nas… Tak, to już rok – i rok, jak widzieliśmy się w Poznaniu, wszak to było tuż przed Twoim do Indii wyjazdem! Tak, tak – czas biegnie nieubłaganie. Nie da się zatrzymać, przebiega obok nas i – jak ktoś napisał – „nie daje przejść na ty”…
A taki tekst-modlitwa napisał mi się na Jasnej Górze:
Moja modlitwa
/jasnogórska/
Przychodzę do Ciebie
pośród tłumu pokornych
ze smutkami i radościami szóstego krzyżyka
naręczem niewierności
zwątpień
zaprzepaszczonych szans
echem płaczu Piotra
Przychodzę do Ciebie
Matko na Jasnej Górze
wstawiać się za moją Mamą
rodziną przyjaciółmi
Całym sobą jakim jestem
Chociaż popatrz na mnie
W Kaplicy zacząłem wymyślać ten tekścik – napisałem już w pokoju wersję
pierwszą, dłuższą – potem w domu skróciłem, bo „przegadana”…
To może tyle na dzisiaj, Anno, mojego pleplania. Pozdrawiam Cię bb serdecznie. Również pozdrowienia od mojej Mamy, która mile Cię wspomina, wdzięczna za te wszystkie serca badania, oglądania go na monitorach w Twoim gabinecie.
W piętnastym dniu marca 2009
Marek
3.
Droga Aniu!
Już bez mała miesiąc, jak do Ciebie pisałem! A tutaj tyle: dwa recitale, na
których prowadząc „rozhawory” z publicznością, wypatrywałem Ciebie (wiem,
wiem – mówiono mi – masz tyle dyżurów na oddziale, uczysz się do specjalizacji…),
potem spotkanie z poetą Jackiem Dehnelem – obiecywałaś sobie być…
A tu, jak mówią: „ani widu, ani słychu”! Nasza lekareczka zakamuflowana
w Drezdenku! Na amen!
A teraz to jestem u swojej Mamy w Pniewach – występuję tutaj jako nadworny
sprzątacz przedświąteczny. Tak więc mycie okien, wieszanie „świeżych” firan,
zasłon; odkurzanie, pastowanie i te wszystkie szorowania, czyszczenia wiosenne…
W międzyczasie wyjazdy. Dzisiaj do Szamotuł. Miasteczko, jak by nie było
– powiatowe. Więc i szpital, i przychodnie wszelakie. Sklepów wokół Rynku różnorakich. I tak to moja Mama zakrąża – od lekarzy do „po sklepach”. A ja sobie
siedzę obok maleńkiej kawiarenki, co to już wiosennie stoliki „na dwór” postawione
posiada, i rogalika kawką popijam. Słoneczko dzisiaj i bezchmurnie…
ludziki krążą zaaferowane. A ja tutaj sobie jak na wakacjach! I strofki sobie
układam:
Fantasmagoria
Przecież wiedziałem
mówiono mi że pojechałaś w Karkonosze
więc tęskniłem wysiadując drewnianą ławkę
na tym niewielkim rynku
peryferyjnego miasteczka Wielkopolski
Ale ale
przecież to ty szłaś ku mnie w strudze słońca
wiatr układał apaszkę jasną czuprynkę
sukienkę granatową w białe grochy
Przecież tak widziałem – jak na fotografii
i taki obraz we mnie
zanim ta cholerna staromodna taksówka marki fiat 1500
nie przejechała wzniecając za sobą pył
Więc tak naprawdę nie była to ławka, ale aluminiowe kawiarniane krzesełko
– ale naprawdę fiat 1500 w kolorze – co dziwne – srebrnym!
No właśnie! Słówko o Jacku Dehnelu: na „kogoś” innego poszedłem – kogoś
innego zastałem – to „zastałem” jak najbardziej pozytywne! Osobowość, kultura
osobista, inteligencja… teksty – znakomite! Mam już dwa Jego tomiki – podzielę
się z Tobą i na poczytanie pożyczę!
Tymczasem pozdrawiam i życzę, byś mogła ze swoją córeczką – moją kochaną
Zosią – świętować Wielkanoc w domu, nie w szpitalu na dyżurach!
Marek, w piąty dzień kwietnia 2009
4.
Droga Anno!
Jakoś te święta Wielkiej Nocy minęły mi bez wielkiego zaangażowania się
w sprawy religijne. Owszem, zaznaczyłem swoją obecność w Świątyni. Ale nic
poza tym. Zdaje się, że te wszystkie prasowe, internetowe doniesienia o sprawach
moralności (a właściwie niedbania o nią) księży, dyskusje o eutanazji, poczęciach in vitro źle na mnie podziałały… Wybacz ten początek pisania…
A ja ostatnio w poezji Konstandinosa Kawafisa się rozczytuję. Zupełnie przypadkowo
natrafiony na półce bibliotecznej dość gruby tom – najpierw jeszcze w książnicy czytany – później już u siebie w Łośnie (ptaki śpiewają cudnie w lesie). I tak to ekscytuję się jego wierszami. Może to herezja, ale kilka razy znalazłem – niewielkie – ale jednak – podobieństwo do tekstów Walta Whitmana. Te znakomite męskie erotyki. Ileż w nich uczuć, ciepła, opisania wysublimowanych doznań, umiejętności pokazania potrzeby bliskości, ważności obecności, prawdy… Wiesz, obydwaj byli homoseksualistami…
Rozkosz
Radością, jak olejkiem, skrapia moje życie pamięć godzin,
w których znalazłem rozkosz, której pragnąłem i uczyniłem ją moją.
Radością, wonnym olejkiem mojego życia jest to,
że zawsze się odwracałem od miłostek pospolitych.
To tak na „chybił-trafił” – otworzyłem i przepisałem…
Krótkie cztery wersy z treścią na kilka stron opowiadania …
A ja osobiście? Nie, żebym „ich” nie lubił, nie tolerował – jakoś dwie panie bardziej
akceptowalne… chociaż – parą roku pan Tomasz Raczek ze swoim partnerem…
Ależ mi się dzisiaj tematy napoczęły… No, ale to ten Kawafis…
Późno już, więc kończę to pisanie.
Środowa dwudziesta trzecia godzina, 15 kwietnia 2009 roku
Marek