Marek Doskocz w rozmowie z Mariuszem Sieniewiczem
Marek Doskocz: Zaskoczyłeś mnie, i chyba każdego czytelnika swoją nową książką „Spowiedź Śpiącej Królewny”. Ile czasu zajęło Ci napisanie tej pozycji?
Mariusz Sieniewicz: Tego nikt nie wie. Nieświadomie pisałem ją pewnie całe życie liczone obecnością tych wszystkich kobiet – bardzo bliskich, realnych gigantek dzieciństwa, ale też i mgielnych, anonimowych, epizodycznych, które kształtowały moją wrażliwość, a którym mogłem po latach oddać głos w ten właśnie, powieściowy sposób. To jest moja anty-popowa „Bridget Jones” po polsku (choć o redaktorki „Spowiedzi”, Karoliny Macios, już dostałem za takie określenie po głowie).Mentalnie dorastałem długo do tej książki, ponieważ historia Emi wiązała się z porzuceniem męskiego języka, języka klasycznej opowieści, języka domkniętej narracji, hierarchii, tego całego narratorskiego pitu-pitu, że oto jest pisarz, demiurg, narrator, który baja, opowiada, snuje pajęczą sieć opowieści. I to było bardzo ryzykowne. Niedawno pewien krytyk zarzucił powieści, że ona go nie uwodzi. Odetchnąłem z ulgą – „Spowiedź Śpiącej Królewny” właśnie nie chce uwodzić. Ma być skrzekliwa, wiedźmowata, ze spazmatyczną, drażniącą frazą, która odnajduje swój własny, ciemny rytm. Fizycznie, gdy już zasiadłem przed kompem, trwało to – z przerwami na codzienne krzątactwo, na znój obowiązków pozaliterackich – około trzech miesięcy. Piąta rano, kawa, papierosy, laptop, czyli standard. Po pewnym czasie nawet o sobie zacząłem myśleć jako o kimś w rodzaju drag queen języka.
M.D: „Spowiedź Śpiącej Królewny” to chyba Twoja najbardziej przewrotna, feministyczna książka. Jesteś feministą? (śmiech)
M.S: Jestem o tyle feministą, o ile feminizm jest pokazywaniem stereotypów płciowych i tego, że naszą „rodzajowość”, naszą płeć otrzymujemy od społeczeństwa, tradycji, języka, religii. Bliska jest mi w tym myśleniu Judith Butler z jej rozumieniem płci, jako nieustannego performensu, który odtwarzamy, odgrywany tak długo, aż uwierzyliśmy, że jest on naszą „esencją” – esencją słowa „kobieta”, esencją słowa „mężczyzna”. Poza tym, każdy trzeźwo i krytycznie oceniający rzeczywistość facet musi być feminizmem zainfekowany. My gonimy w piętkę, wszystkie te nasze paradygmaty bogoojczyźniane, maczystowskie, tożsamościowe rozpadają się niczym domek z kart, tymczasem „świat kobiet” rozkwita. Nie mamy chyba wyjścia – trzeba się posunąć i dać sobie spokój z falliczną czy patriarchalną hegemonią, ponieważ staje się ona autoparodystycznym gestem, szamaństwem pozbawionym boga.
M.D: Co może dać naszej kulturze „świat kobiet”?
M.S: On naszej kulturze ofiarowuje od stuleci bardzo dużo, tyle że jest przezroczysty w dominującym, patriarchalnym obrazie świata. To nie jest tak, że go nie było i dopiero teraz pojawia się, rodzi. On istniał w niewyrażalnej, często niezapisanej formie. A co może dać? Myślę, że przede wszystkim odnowienie języka. Dzisiejszy zastygł w skamielinie starych paradygmatów, porządków, przeświadczeń, zwłaszcza te ostatnie są najgorsze. Myśląc o świecie kobiet myślę o świecie intuicji, nowych słów, nowych znaczeń, o naruszeniu hierarchicznego obrazu świata. Zwłaszcza piszący faceci powinni ów kobiecy świat, językowy wziąć szczególnie pod uwagę. Przede wszystkim ci, co uważają, że wciąż mogą być Hemingway’ami dzisiejszej rzeczywistości. Tak się już nie da bez ryzyka autoparodii. Chyba zresztą za mocno generalizuję: „świat kobiet” mocuje się od dawna z dominującym dyskursem, z falliczną drabinką kultury. Istnieją przecież i są coraz mocniej słyszalne czarownice pióra: Weil, Butler, Sontag, Walker i Atwood. Woolf, Plath, Aleksijewicz i Zabużko. Z polskich autorek, które ów świat konstytuują na nowo: Filipiak, Goerke, Tokarczuk, Gretkowska. Ale również Bargielska, Dunin, Iwasiów, Bator, Fiedorczuk, obym nikogo nie pominął. Obraz się zmienia: powolni, uporczywie, ale jednak. „Inwazja” trwa (śmiech).
M.D: Nie boisz się tego, iż na samym końcu tej inwazji wszystko się rozmyje, zatraci tożsamość? Że będzie byle jakie, ni to męskie, ni kobiece? Mówisz, że kultura narzuca pewne role, że społeczeństwo to robi, ale nawet jeśli zmieniłby się współczesny obraz płciowości, to to co powstanie też będzie narzucało pewne role, schematy. Można się od tego uwolnić?
M.S: Wiesz, to jest takie aprioryczne asekuranctwo. Oczywiście, że przy wszystkich minusach, brakach, przy wszystkich sferach wykluczenia, które generuje współczesna kultura, daje ona również gwarancję stabilności, oferuje zestaw wartości, do których można się odnosić, których można się trzymać. Problem w tym, że owe sfery wykluczenia domagają się uwagi, a stary paradygmat kultury pokazuje coraz większe szwy. Pewnie nie uciekniemy od ról i schematów, ale może w świecie „miękkich tożsamości”, w baumanowskim stanie płynnym, będą one mniej opresyjne, bardziej wymienne i nie będą tym samym tworzyć podziału na „my” – „wy”, „swoi” – „obcy”, „tacy sami” – „inni”, etc.
M.D: Ja bym powiedział, że kultura, jako twór sztuczny zawsze jest opresyjna, w tym wypadku podział na „my” – „wy” pobiegnie po linii zwolennicy starego porządku w opozycji do zwolenników nowego paradygmatu. Pytanie, czy jest jakiś sposób, by uniknąć takiej konfrontacji, by wymiana paradygmatów tym razem przebiegła płynnie i jak najmniej konfliktowo?
M.S: A dlaczego jest, czy zawsze ma być opresyjna? Bo zawierzyliśmy freudowskim aksjomatom i matrycom Junga, bo usankcjonowaliśmy panoptykony Foucaulta? Kultura zawsze wytwarza jakiś podział, określa możliwe tożsamości, itd. Ale dlaczego to musi od razy wiązać się z wykluczaniem, konfliktem? Tyle się mówi o pluralizmie, otwartości kultury, o wygładzaniu jej opresywnych kantów, że może warto by spróbować, nawet przy całej świadomości, że to dość utopijne myślenie. No, ale tak zwana większość, która wypowiada się w pierwszej osobie i w liczbie mnogiej musiałaby mniej kategorycznie opisywać swoją tożsamość, czy podmiotowość i zgodzić się na istnienie mniej „oczywistych” bytów niż ona sama. Poza tym, we wnętrzu owej większości też dobiegają skargi i lamenty.
M.D: Nigdy Cię o to nie pytałem. Masz świadomość pisząc książkę do kogo szczególnie ją adresujesz?
M.S: Nie, nigdy. Odbiorca, czytelnik jest kimś „wtórnym” – on się pojawia na horyzoncie wraz z ostatnią kropką w powieści. Bo cóż to za adresat „Spowiedzi Śpiącej Królewny”: ślepi faceci, świadome swego uwięzienia w kulturze kobiety? Takim adresatem może być każdy. Idealny odbiorca nie istnieje, tym bardziej, że bliskie jest mi przeświadczenie, że czytelnik poprzez lekturę niejako „pisze” książkę na nowo – on ją stwarza poprzez własne czytanie. Pisanie jest zawsze moją własną ustawką ze światem, nierzadko – z samym sobą.
M.D: Sama struktura książki to już majstersztyk. Zapożyczenia, analogie, przeinaczenia, chyba wykorzystałeś wszystkie kody kulturowe, wszystkie możliwe odniesienia, tworząc coś nowego. Tak od ręki Ci to wychodziło, czy miałeś czasem problemy przy pisaniu?
M.S: Tylko się nie śmiej, pierwszy i chyba ostatni raz coś takiego mi się przytrafiło: odrzucając rodzaj męski opowieści, z całą zwielokrotnioną, lawinową mocą poczułem tę opresywną siatkę kulturowych kodów, rytuałów, językowych pułapek. Zwłaszcza językowych, bo gdzie słowo, zdanie, fraza, tam mina, którą trzeba albo zdetonować albo ominąć. Wydaje mi się, że przyjmując rodzaj żeński jako narzędzie opisu świata człowiek staje przed zgęszczoną, często wrogą, „upupiającą” formą – stąd ta wolna amerykanka odniesień, boksowania się z kodami kulturowymi, bieg przez las znaków. No, ale do „Spowiedzi Śpiącej Królewny” można też podejść w o wiele prostszy sposób”: to opowieść o jednym dniu starzejącej się laski, która ma już serdecznie dość: siebie w roli dupy, ma dość społeczeństwa i facetów, którzy stają się żenująco bezradni względem swojego mitu męskości. Chce popełnić samobójstwo, lecz dramat polega na tym, że wciąż ktoś jej przeszkadza, nie pozwala uciec z zarysowanego kręgu jej „dziuńdziowatości”.
M.D: Można by to przeszkadzanie potraktować, jako metaforę życia, w którym ciągle ktoś lub coś nam przeszkadza osiągnąć cele, ale te ukryte, chowane przed światem zewnętrznym. Tak, ja odebrałem ten motyw Twojej nowej książki. Jak Ty na to patrzysz?
M.S: Ha, czyli dochodzimy do skądinąd oczywistego spostrzeżenia, że kultura jest jednak źródłem cierpień. Tak, można to traktować jako metaforę życia w kulturze, która jest zbyt kostyczna, a wciąż zachowując swą władzę symboliczną – przynajmniej na poziomie wspólnoty – skutkuje widzianą gołym okiem opresywnością. Śpiąca Królewna, czyli Emila, dobiegająca czterdziestki polska kobieta chce umrzeć, ale nie pozwala na to świat, który ją ukształtował i domaga się spłaty. Kultura jest bowiem zobowiązaniem, jest czymś w rodzaju kredytu, który nieświadomie zaciągamy i większość życia spędzamy na jego spłacaniu.
M.D: Śmiałem się czytając, niektóre fragmenty były po prostu zabójcze. Co czytałeś, co słuchałeś, w trakcie pisania?
M.S: Słuchałem przede wszystkim popkultury, przypomniałem sobie i odtwarzałem wszystkie serialowe kobiecości i męskości, ale i „polskość” sobie przypominałem, tropiłem właśnie świat „twardych” tożsamości, który w powieści sam stał się groteskowy, niewiele trzeba było „podkręcać”. A co do konkretnych źródeł: od „różańca” do Bridget Jones, od „Białego misia” i „Mydełka Fa” po Tori Amos i PJ Harvey. Takie zderzenie spowodowało, że ten świat zaczął trzeszczeć, migotać, jak wirująca, rozklekotana karuzela, w której to płeć jest rolą, maskaradą, takim wesołym miasteczkiem i cyrkiem, gdzie każdy ma na twarzy mniej lub wyraźniej widoczny makijaż clowna.
M.D: A wyobrażasz sobie życie bez kultury? (śmiech)?
M.S: Zawsze jest jakaś kultura. Problem w tym jaka. Można powiedzieć, że i stadne, narodowe grillowanie jest jakąś tam jej formą, że futbolowa gorączka jest paranoiczną, ale jednak formą kultury. Z drugiej strony: od kultury nie można uciec, zresztą gdzie?, w jaki inny wariant istnienia, który by nią nie był? Chodzi chyba więc o to, by pytać: o jaką kulturę toczy się gra.
M.D: Znasz odpowiedź na to pytanie?
M.S: No, pewnie. Jak najmniej wykluczonych w imię ideologii i w imię konsumpcji. Jak najwięcej tych, którzy chcą żyć po swojemu, jednak bez tworzenia egoistycznych gett. Kultura powinna być od tego, żeby się wzajemnie dostrzegać. Cynicy nazwą to utopią. No, ale w pełni zgadzam się ze Sloterdijkiem, że dzisiaj zabija nas właśnie postawia cyniczna.
M.D: Na koniec powiedz mi – jako pisarz czujesz się już spełniony, czy „Spowiedź Śpiącej Królewny” traktujesz, jako kolejny etap w Twoim pisarskim życiu? Jakieś plany na następną książkę już masz?
M.S: Jakkolwiek to kokieteryjne zabrzmi: mnie się literatura przydarza. Ostatnia napisana książka zdaje się mi ostatnią napisaną przeze mnie książką w ogóle. Zaraz po jej skończeniu pojawia się pustka i popłoch. Czyli klasyczna pisarska panika. Chciałbym popełnić utopię arcymieszczańską, taką w duchu niemieckim, taką anty-Bernhardowską aż do wyrzygania. Pomysł jest, czekam na obrazy. Z drugiej jednak strony wiem, że poza własnym porachunkami, „nikt nie woła”. Nie spieszę się, nie chciałbym wejść w tryby produkcji literackiej. Nie chciałbym się za bardzo sprofesjonalizować. W Polsce mamy bardzo dużo pisarzy, jest co czytać. Zobaczymy.
M.D: Dziękuję za rozmowę
M.S: Dzięki.