Andrzej Wołosewicz
Edukacja: zmieniamy kurs czy zawracamy?
Przed dwoma tygodniami zaczęliśmy dyskusję o naszym szkolnictwie. Będziemy ją kontynuować, rozumiejąc, że dyskusja taka jest potrzebna i konieczna, że system oświaty znalazł się w impasie, a określenie sytuacji jako tragiczna, wcale nie jest przesadzone.
Prosimy naszych Czytelników o głosy w tej sprawie, a naszych współpracowników o nadsyłanie materiałów i własnych przemyśleń na ten temat – redakcja
Przysłuchuję się – a raczej „przyczytuję się” – polemice Panów Wieczorka i Jastrzębia dotyczącej EDUKACJI oraz komentarzom i nie bardzo wiem, co o tym myśleć. Nie dlatego, że mam problem ze zrozumieniem, raczej nie. Dlatego, że nie widzę tego, co postuluje Jastrząb, czyli LEKARSTWA (chyba, że za takowe uznamy wezwanie prof. Ewy Nawrockiej – którą przywołuje Jastrząb – „nie ma innej drogi skutecznej edukacji do życia w społeczeństwie niż żywy kontakt studenta z nauczycielem, adiunktem, profesorem, człowieka z człowiekiem”), które, jak się słusznie powiada, trzeba zmienić. Ze stanowiska Wieczorka najważniejsza wydaje mi się diagnoza, że problemem są RELACJE między PAŃSTWEM a SZKOŁĄ i uczniem a nauczycielem (te ostatnie uważam za mniej ważne, o czym w dalszej kolejności).
Najpierw argumenty ad presonam. Mogę sobie na nie pozwolić, bo dotyczą… mnie samego, a podaję dlatego, że najbardziej mnie wkurzają te internetowe wymiany zdań, w których nie jestem w stanie się dowiedzieć, jakimi doświadczeniami dysponuje ten z drugiej strony. Doświadczenia zaś (nawet te złe) są ważne, bo świadczą o zetknięciu się z praktyką a nie „lizaniu loda przez szybę”. Wychowałem się w rodzinie nauczycielskiej: mama, jej siostra, brat i bratowa byli nauczycielami. Oczywiści można powiedzieć, że jestem przez to skażony „genetycznie”, więc nieobiektywny. Z takim zarzutem nie sposób uporać się inaczej niż przedstawiając racja za własnymi poglądami wynikającymi z tych doświadczeń. Tu powiem tylko tyle, że dzięki temu mogłem od środka doświadczać szkoły, procesu edukacji przez trzy pokolenia, bo do tego dochodzą moje własne a potem w roli rodzica dziecka chodzącego do szkoły (dorosłej obecnie córki). Z własnej drogi zawodowej powiem tylko tyle, że ponad 20 lat przepracowałem na uczelni, zbierając równolegle doświadczenia z dyrektorowania szkole podstawowej (społecznej) oraz ucząc (etyki) w podstawówce, gimnazjum a obecnie w szkole średniej.. Dzięki temu patrzę na procesy szkolne i jako „przedmiot jego obróbki” (własna edukacja), ten patrzący na klasę i ławkę od strony tablicy (nauczyciel i pedagog) oraz rodzic sekundujący edukacji córki. To już chyba, chroń mnie Panie Boże, zostały mi tylko stanowiska kuratoryjno-ministerialne.
Jeśli mówi się (Jastrząb) o potrzebie zmiany LEKARSTWA, to znaczy, że postawiliśmy diagnozę. Ani jeden ani drugi tekst nie daje mi jasności, co do tej diagnozy. Przypomina mi raczej „diagnozę” pacjenta: jestem chory, coś mi dolega, a nie lekarza: dolega ci pacjencie to a to. Słusznie zauważa Jastrząb, że taka diagnoza wymaga wyjścia poza – też słuszne – utyskiwania Wieczorka nad bezsensownością testów. Dobrym przykładem uniknięcia tego bezsensu jest fiński system, o którym mówi Robert Firmhofer w tekście „Uwaga, prof. Bladaczka nadciąga” (Gazeta Wyborcza 19/20.05.2012). Na dodatek diagnoza Firmhofera przewyższa tą autorów naszego portalu i ich dyskutantów. Pozwolę sobie tylko na jedno przytoczenie. We fragmencie „Jedźmy tam, gdzie krążek” autor przytacza odpowiedź Weyne’a Gretzkyego, który zapytany o tajemnicę swego talentu odparł, że dobry hokeista jedzie tam, gdzie jest krążek, a on tam, gdzie krążek będzie. Ale i Firmhofer kończy swoje rozważania wyrazem bezradności: „Polskie szkoły, od podstawowych do wyższych, źle kształcą. Wychowują ludzi roszczeniowych, którzy nie potrafią się rozwijać, współdziałać w grupie, nie są twórczy – ostrzegają od kilku tygodni na łamach „Gazety” menedżerowie, przedsiębiorcy, naukowcy, nauczyciele. Jak je zmienić na lepsze?”
Jesteśmy w określonym miejscu i określonej sytuacji. Nie jest tak, że COKOLWIEK możemy ZACZĄĆ OD POCZĄTKU. Czy tego chcemy czy nie jesteśmy (cywilizacyjnie) na dość wzburzonym morzu. (Nie miejsce o tym pisać, bo wymagałoby to dłuższego wywodu, ale trudno znaczenie tych cywilizacyjnych zmian przecenić, tak w jego plusach jak i w minusach). Zacząć od początku moglibyśmy w porcie. Nigdy nie będziemy mieli takiego komfortu. Stąd mój tytuł: zmieniamy kurs czy zawracamy? Na pewno nie warto dalej iść w zaparte np. z gimnazjami, które – mimo rzadkich prób i jeszcze rzadszych sygnałów, że jest z kształceniem w nich lepiej – nie sprawdziły się. Są niezdrową przechowalnią między okresem, kiedy dziecko dostało narzędzia zdobywania wiedzy (nauczyło się czytać, pisać i liczyć; jeśli się nauczyło!) a okresem, kiedy wkracza w świat szkoły średniej, gdzie proporcje między tym, co szkoła daje o a tym, czego wymaga zmieniają się zdecydowanie na rzecz wymagań, na rzecz coraz większego samodzielnego stosowania tych narzędzi. Gimnazjum jest tu – proszę zobaczyć do programów, choćby ostatniego sporu o program historii – czarną dziurą kompletnego bezsensu. PIERWSZY krok – likwidacja gimnazjów.
Elementem, którego mi we wszystkich tekstach, o których tutaj mówię, ewidentnie brakuje są RODZICE. Jak wspomniałem porównuję szkoły już od trzech pokoleń. Zawsze trafiali się i dobrzy i źli nauczyciele, ale w żadnym pokoleniu żadna szkoła NIE UCZYŁA CHAMSTWA! A jednym z problemów zwykłego codziennego prowadzenia lekcji jest chamstwo: wulgaryzmy, brak jakiejkolwiek reakcji na zwracane uwagi, poczucie bezkarności. Pytanie: skąd się takie dzieciaki wzięły?, bo na pewno nie ze szkoły. Szkoła – przy wszystkich jej wadach – jest ostatnią instancją, która, z coraz bardziej opłakanym skutkiem i wzrastającą bezradnością jeszcze WALCZY o zwykłą KINDERSZTUBĘ. Nie żadną tam uległość ucznia, podporządkowanie itd. To RODZICE a nie szkoła wychowuje dziecko od momentu kształtowania pierwszych nawyków poprzez tolerowane lub nie sposoby zwracania się do innych, po właściwe (lub nie) relacje międzyludzkie, sposoby reagowania w sytuacjach trudnych, kłopotliwych, stresujących. To RODZICE budują podstawy psychiczne, duchowe i kulturowe funkcjonowania każdego z nas. Jeśli tego nie czynią, to niech sobie odpowiedzą na pytanie: kto to robi ZANIM DZIECKO PÓJDZIE do szkoły, czyli przez ładnych kilka lat, czyli w okresie największej bodaj chłonności, w okresie, gdy wszystko jest nowe, pierwsze. Sami Państwo zapewne łatwo odróżniacie to, co się tak staromodnie nazywało, że dziecko jest dobrze ułożone od tych chamowatych, bez żadnych hamulców w swych reakcjach itd. Tymczasem, jak pisze choćby Neil Postman w swoim „Technopolu” (PIW, Warszawa 1995); „Rodzina, która nie kontroluje czy nie potrafi kontrolować środowiska informacyjnego dzieci, właściwie w ogóle nie jest rodziną i prawo do tego miana może sobie rościć jedynie na mocy faktu, że jej członków łączy – przekazywana za pośrednictwem DNA – informacja biologiczna.” DRUGI więc krok to przywrócenie właściwych proporcji między tymi którzy uczestniczą i dlatego odpowiadają za WYCHOWANIE: w 80% są to rodzicie! Tak było, jest i będzie. Zacytujmy dalej Postmana: „Zakładam, że nie muszę przekonywać Czytelnika, że nie istnieją specjaliści – nie mogą istnieć specjaliści – od wychowania dzieci, uprawiania miłości, zdobywania przyjaciół”. Ja, nauczyciel i rodzić podpisuję się pod tym obiema rękami.
Trzecia sprawa równie ważna, to finansowanie oświaty. Nie będę wdawał się w narzekania, że oświata jest niedofinansowana, że nauczyciele za mało lub za dużo zarabiają w stosunku do czasu pracy. Zazdrośnikom powiem tylko tyle: niech optują u ministra Gowina za całkowitym otwarciem zawodu i zapraszam. A nawet i bez tego nie słyszałem jeszcze, by komuś zabroniono zostać nauczycielem. Natomiast postulowałbym szkolnictwo PŁATNE. Ono i tak jest płatne, bo z naszych podatków, ale ludzie, także ci najmłodsi, którzy idą do szkoły i spędzają w niej lwią część początkowego okresu życia, wszystko, co „za darmo” traktują per noga. Tak jest choćby z wszystkim, co wspólne we wspólnej przestrzeni społecznej, od czystości ścian i ulic poczynając, po klatki schodowe itd. Natomiast, Dy za coś płacę, to już zupełnie inna sprawa. PIENIĄDZE, które płacę w postaci podatków na SZKOLNICTWO, powinienem płacić jako ja, Andrzej Wołosewicz, nawet na to samo szkolnictwo, bez miliona pośredników (którzy także kosztują). Tak zwane BEZPŁATNE szkolnictwo zostawiłbym na poziomie góra sześcioletniej szkoły podstawowej, a nawet czteroletniej (wystarczy!), aby każdemu dać narzędzia cywilizacyjne: umiejętność pisania, czytania, liczenia. A dalej (bon edukacyjny, ekonomiści zdaje się są w stanie policzyć, jaki procent podatków idzie na edukację) niech WALCZY O SIEBIE SAM, on i jego RODZICE. Nie bardzo rozumiem w demokracji tzw. przymus edukacyjny polegający na uczeniu wszystkich na siłę do 18 roku życia. A po co? Ktoś się chce NIE UCZYĆ? Chcącemu (się nie uczyć) nie dzieje się krzywda. Ten ostatni postulat zgłaszam w ramach podniesionego przez tych, do tekstów których się odnoszę relacji między PAŃSTWEM a SZKOŁĄ. Tu musi się wtrącić OBYWATEL, każdy z nas (najlepiej i najskuteczniej przez system odwojowania finansowania, tzw. bon oświatowy), bo tak naprawdę relacje między państwem a szkołą, gdy ta ostatnia jest PAŃSTWOWA są relacjami państwa z samym sobą i jeśli ktoś wyobraża sobie, że politycy a w ich imieniu urzędnicy odpowiedzialni za oświatę oddadzą raz zdobytą władzę (nad naszymi pieniędzmi) z własnej i nieprzymuszonej woli, albo choćby jej skrawek, to jest głupi. Nadto ten system (bonu) wymusiłby także na RODZICACH większe zainteresowanie się własnym dzieckiem w zakresie jego nauki. Demokracja walczy z monopolami, które dławią zdrową konkurencję. Walczy z nimi wszędzie, ale w oświacie nie! Nagle znajduje się miejsce, gdzie różnego rodzaju specjaliści wiedzą lepiej niż rodzice, jak pokierować edukacją ich dziecka. Oczywiście część rodziców (i to chyba znaczna) ochoczo scedowała na te instytucje własną za własne dzieci ODPOWIEDZIALNOŚĆ, ale niech wtedy „nie dziamga”.