Krzysztof Lubczyński rozmawiał z Dorotą Segdą

0
694

Krzysztof Lubczyński rozmawiał z Dorotą Segdą

 

DOROTA SEGDA, aktorką Narodowego Starego Teatru i profesorem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie.

Zauważyłem, że zarówno w teatrach, jak i na liście Pani dokonań aktorskich mniej niż kiedyś klasyki. Dlaczego? Czy dzieła klasyki sprzed czterystu, trzystu, czy dwustu lat są coraz trudniejsze do aktualizacji? Bo świat bardzo się zmienił?


– Ja tej klasyki widzę sporo, ale czy to, co widzę mnie zachwyca..? Nie sądzę, żeby był problem z aktualnością klasyki. Wielcy klasycy od Ajschylosa poprzez Szekspira aż po późniejszych bardzo dobrze się sprawdzają na scenie. Szekspir na przykład. Nie potrzebuje „rajtuzów” na aktorskich nogach, tak jak Sofokles koturnów, żeby tekst był nośny, czytelny i poruszający. Jednak estetyka i myślenie o teatrze w ostatnich latach tak bardzo się zmieniły, że oglądając na scenie „facetów w rajtuzach” mogłabym poczuć się jak w muzeum. Nie zmienia to faktu, że nie lubię wywracania klasyki do góry nogami i przypisywania jej treści, których nie zawiera, po to tylko, żeby reżyser mógł udowodnić jakąś własną tezę.


Może w teatrze telewizji owe „rajtuzy” i kostiumy lepiej się przyjmują?


– Tak, jeśli rzecz jest pięknie zrealizowana. Brałam udział w bardzo klasycznych realizacjach telewizyjnych, n.p. grałam „Marię Stuart” Schillera w spektaklu z obłędnymi kostiumami z epoki czy „Królową Krystynę” Strindberga. Zwłaszcza z tej ostatniej roli byłam dumna. BBC realizuje wspaniałe spektakle Szekspira w konwencji klasycznej. Jeśli realizacja jest z krwi i kości, to nie zaszkodzą kostiumy, a nawet rajtuzy. Nie do zaakceptowania jest tylko lipa i aktorstwo recytacyjne.


Jest Pani profesorem krakowskiej PWST. O czym rozmawia Pani ze swoimi studentami przy okazji pracy nad Szekspirem?


– Zawsze o współczesnych problemach. Jest to możliwe także dlatego, że mamy klasykę wciąż na nowo tłumaczoną. Dla nas Szekspir w przekładach Stanisława Barańczaka nie brzmi jak autor z XVII wieku, lecz jak z wieku XXI. Anglikom jest z tego powodu trudniej i podobno nam tego zazdroszczą. U nas zwykle co dwadzieścia lat pojawia się nowe tłumaczenie Szekspira. Swego czasu objawieniem były tłumaczenia Macieja Słomczyńskiego, dziś jest rzadko wykorzystywany, podobnie jak XIX-wieczny Józef Paszkowski. Mnie przydarzyło się trafić na początek epoki tłumaczeń Barańczaka. Realizując z Andrzejem Wajdą „Hamleta” zaczęliśmy od tłumaczenia Paszkowskiego, ale po kilku próbach Wajda wymyślił, żeby poprosić Barańczaka o przetłumaczenie Szekspira. Barańczaka ta propozycja zafascynowała i już po miesiącu mieliśmy przetłumaczony pierwszy akt. Nie zapomnę euforii i poczucia objawienia przy czytaniu świeżego tekstu. Tak niesamowicie współcześnie brzmiał. Naszym pomysłem sprowokowaliśmy kolejne szekspirowskie tłumaczenia Barańczaka. Kiedy obejrzał „Hamleta”,w którym byłam Ofelią przetłumaczył „Romea i Julię”- specjalnie dla mnie!! A ja tej Julii nigdy nie zagrałam. Kiedy jednak robię ze studentami „Sen nocy letniej”, to raczej wybieram tłumaczenie Gałczyńskiego, poetyckie, bardziej odpowiadające klimatowi utworu.


A jak sprawa aktualności tekstu ma się do klasyki polskiej, zwłaszcza do romantyzmu? Do spraw artyzmu i formy dochodzą tu kwestie narodowe, związane m.in. z walką o niepodległość, z niewolą? Można ten aspekt w nich pominąć?


– Nie wiem. Jeżeli te utwory mają uniwersalny wymiar, to wszystko jedno o jakiej wojnie czy niewoli jest mowa. Kroniki Szekspira też mówią o konkretnych zdarzeniach historycznych, a odbierane są uniwersalnie. Dawno nie widziałam n.p. realizacji „Dziadów”, która nie była by daleko idącą interpretacją. Na pewno dobrze próbę czasu znosi Wyspiański, choć nie we wszystkim co napisał. Jednak „Klątwa”, czy „Sędziowie”, w których grałam Joasa w warszawskim Teatrze Narodowym, to są dramaty antyczne w całym tego słowa znaczeniu. Zawsze poruszające. Także odpowiednio zagrane „Wesele” ma ogromną siłę. Nawiasem mówiąc mówienie o krańcowej nieczytelności „Wesela” dla cudzoziemców jest grubą przesadą. Mój mąż Stanisław Radwan realizował „Wesele” z Andrzejem Wajdą, na festiwal mozartowski, w teatrze w Salzburgu, z niemieckimi aktorami. Nie było wątpliwości co do wątków romansowych czy ludowych, ale pytanie czy Niemcy zrozumieją postaci Rycerza, Stańczyka i inne. I okazało się, że oni to świetnie rozumieją, bo w ich kulturze też przecież występuje motyw błazna czy rycerskiej chwały. Wzruszyły ich nawet wypowiedziane po niemiecku słowa: „A to Polska właśnie”. Podejrzewam, że myśleli w tym momencie o swoim kraju. Niedawno pracowałam ze studentami nad „Zielonym gilem” Tirso di Moliny w tłumaczeniu, czy raczej spolszczeniu Juliana Tuwima. To była pasjonująca i urocza praca, przy czym nie udawaliśmy, że jesteśmy w Madrycie XVII wieku, lecz raczej w Madrycie Pedro Almodovara. Wierzę, że wracają czasy klasyki, ponieważ wydaje mi się, że epoka realizmu, brutalizmu, dekonstrukcji w teatrze już się kończy. Ludzie tęsknią do piękna, a klasyka wiele go dostarcza. Nie tylko na poziomie słowa, ale także emocji. Ludzie tęsknią za opowieścią.


Jak tworzyła się Pani aktorska świadomość, aktorskie imperatywy, poczucie talentu? To pytanie nie tylko do aktorki, ale także do profesor sztuki aktorskiej w krakowskiej PWST…


– Miałam to szczęście, że trafiłam do szkoły krakowskiej, która nie pracuje wzorem rosyjskim opartym na systemie klas mistrzowskich, do pana X, który przez cztery lata tresuje studentów w swojej metodzie aktorstwa. Ja również prowadzę klasę mistrzowską, ale staram się, by moi studenci spotykali się z różnymi mistrzami. Swoje aktorstwo zbudowałam przecież na przeróżnych spotkaniach, które ukształtowały mój indywidualny styl i myślenie. To, że spotykałam się z Peszkiem, Globiszem, Jarockim, z Grzegorzewskim skumulowało się we mnie. Nie formował mnie ktoś jeden, rzeźbiąc na swój obraz i podobieństwo. Najgorsze było by dla mnie, gdyby na moich egzaminach w szkole po scenie chodziły same Dorotki Segdy, choć czasem nie da się tego całkowicie uniknąć. Szkoła bardzo dużo mi dała i świetnie przygotowała do zawodu. Dziś staram się to oddać swoim studentom. Mam silne uczulenie na banał, które przejęłam chyba po części od Grzegorzewskiego. Mnie banał w teatrze odrzuca tak bardzo, że się trzęsę. Nie jest łatwo pracować z niektórymi reżyserami po Grzegorzewskim. Nie zawsze można pracować w wielkich realizacjach, nie zawsze daje się widzowi katharsis, ale trzeba mieć wysoko ustawioną poprzeczkę. Nie lubię grać byle jak lub pod publiczkę.


Czy jakieś role były dla Pani milowymi krokami, przełomami, perłami w koronie?


– Przede wszystkim Małgorzata w „Fauście” Goethego, którą zagrałem jednocześnie jako dziewczynkę i doświadczoną przez los kobietę. To także Joas w „Sędziach”, Julia w „Król umiera” czy Gertruda w „Hamlecie”, moja pierwsza heroina.


A ostatnio?


– Ostatnio teatr, krakowski zwłaszcza, nie jest mi zbyt przyjazny jeśli chodzi o otrzymywanie ról. Takie czasy… A czuję w sobie potencjał do grania już nie amantek, lecz heroin szekspirowskich. I czekam co mi los przyniesie.

A najważniejsze z ról filmowych?


– Oczywiście tytułowa „Faustyna”. Ta rola dała mi nie tylko wiele uznania, ale także wpłynęła na moje życie. Zapraszano mnie do udziału w akcjach charytatywnych. W afrykańskiej wiosce w Malawi zaprezentowaliśmy ten film ludziom żyjącym poza cywilizacją, nawet bez prądu. Pierwszy raz widzieli ruchome obrazy, film. Nie mogli uwierzyć Faustyna na ekranie i ja, to ta sama osoba. No bo skoro umarłam, to jak to mogę być ja?


Skoro aktorstwo to rzemiosło, konkretne umiejętności, to czy ma Pani swoją technologię pracy nad rolą?


– Nie, rzemiosło to umiejętność mówienia, poruszania się, posiadanie plastycznego ciała, świadomości siebie. Praca nad rolą nie może być oparta na warsztacie, lecz poszukiwaniem artystycznym, sztuką wyobraźni. A być aktorem, to być sobą na zadane tematy.


Jaki ma Pani pogląd na zjawisko charyzmatu aktorskiego, na aktorów, którzy budzą w widzu emocje czy wrażenia przekraczające to, co daje kunszt zawodowy?


– Na jednego widza działa w ten sposób ten aktor, na drugiego inny. Z kolei ten sam aktor raz działa silnie, a innym razem jest przeciętny. Są też aktorzy, którzy budzą skrajnie przeciwstawne odczucia. Jedni ich wielbią inni nie akceptują, a nie budzą odczuć pośrednich. Nie zawsze też mają tę cechę aktorzy bardzo wybitni, a mają ją szerzej nieznani, nie będący gwiazdami. Tak więc ostrożnie z tym charyzmatem.


Na koniec zapytam Panią o pracę naukową. Jest Pani bowiem nie tylko dydaktykiem i profesorem PWST, ale doktorem habilitowanym z dokonaniami naukowymi „w piśmie” w dziedzinie sztuk pięknych, w domenie sztuki aktorskiej…


– Długo nie chciałam uczyć. A teraz nie wyobrażam sobie siebie bez tego. Stopnie naukowe są na wyższej uczelni zobowiązaniem, a pisać lubię. Pierwsza z moich prac nosi tytuł „Aktorka Wyspiańskiego” i obok opisu moich „Wyspiańskich” ról zawiera odnalezione przeze mnie wspomnienia wielkich aktorek z czasów Wyspiańskiego, Ireny Solskiej, Heleny Modrzejewskiej.


Jest Pani od urodzenia do dziś związana z Krakowem. Jak ma się w nim dziś tradycja teatralna?


– Niestety, nie widzę kontynuacji. Barbarzyństwem jest odcinanie się od tradycji. Z tego punktu widzenia nie jestem Krakowem zachwycona.


Dziękuję za rozmowę.

 

DOROTA SEGDA – ur. w 1966 r. w Krakowie – jedna z najwybitniejszych aktorek polskich, dr hab., prof. PWST im. L. Solskiego w Krakowie. Od 1987 roku w zespole krakowskiego Starego Teatru. Występuje również w Teatrze Narodowym w Warszawie. Karierę teatralną rozpoczynała m.in. rolą Albertynki w „OperetceW. Gombrowicza w reżyserii T. Bradeckiego w Starym Teatrze (1988). Grała także Salomeę w „Śnie srebrnym Salomei” J. Słowackiego” (1993), Małgorzatę w „Fauście Goethego (1997) w reż. J. Jarockiego, Joannę w „Nocy listopadowej” (1997), Rachelę w „Weselu” St. Wyspiańskiego w Teatrze Narodowym (2000) w reż. J. Grzegorzewskiego. Dwukrotna laureatka Nagrody im. Aleksandra Zelwerowicza miesięcznika „Teatr”. Poza tytułową rolą „Faustyny” w reż. J. Łukaszewicza (1994) zagrała też m.in. m.in. w filmie „Tato” M. Lesickiego (1995). Występuje też w serialach telewizyjnych, m.in. „Naznaczony”, „Na dobre i na złe”, „Barwy szczęścia”, „Ludzie Chudego”. W 2005 roku otrzymała Medal Zasłużony Kulturze Gloria Artis.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko