Karol Oczycha
Rumunia za jeden uśmiech
Mojej Mamie – Tak właśnie jest, kiedy się podróżuje ze św. Krzysztofem
Czternaście, trzynaście, dwanaście, jest! Nasz peron. Pociąg do Braszowa. Uff, nie odjechał bez nas.
Konduktorzy specjalnie poczekali na dwie Polki, które cztery minuty przed odjazdem kupiły bilety i biegły przez dworzec z większymi plecakami od nich samych. Ciekawy widok, kiedy pakowały się z nimi do przedziału.
– Excusez-moi, pouvons-nous rester ici?
– Yes, of course.
Dziwne. Język rumuński należy do języków romańskich. Swoją melodią przypomina włoski. Wszystkie przewodniki i fora internetowe ostrzegały nas, że rozmawiać z Rumunami będziemy mogli tylko po francusku lub włosku, ale z oni z wyjątkiem angielskiego, niechętnie używają innego języka niż ich własny.
Siedzimy naprzeciwko różowej damy. Ona – uczesana, ubrana, świeża. My zmęczone podróżą, zziajane, z rozwianymi włosami… Już nie ważne. Byle do Braszowa, do Braszowa, byle szybko…
Jeszcze nie wiemy, że kilka godzin później będziemy stać przez węgierską granicą, patrzeć jak „nasi kierowcy” „zapijają mordy”, libacja się rozkręca, a my nie możemy zrobić nic, by ją zakończyć… Ale gust to przynajmniej mają chłopaki – bo jak już się spić to nie byle czym…
Żegnamy Bukareszt: powierzchnia 228 km^2, wysokość 60-90 m n.p.m., 2 mln mieszkańców, Parlament – największy budynek w Europie Wschodniej, niewielki Łuk Triumfalny, niezwykle piękna Starówka, która, wielkim szczęściem, nie została zniszczona przez rządy Nicolae Ceauşescu, komunistycznego dyktatora Rumunii.
Z pociągu oglądamy domy i ulice, wyjeżdżamy z wielkiego miasta i przejeżdżając przez barwne wsie, kierujemy się na północ.
Podróż zaczęła się w Czechach. Z Czeskiego Cieszyna kierowałyśmy się na Węgry. Pierwszym kierowcą, który nas poodwodził nas kawałek czerwonym rozklekotanym żukiem, był Czech mieszkający „na granicy”. Często powtarzał „masakra”, słowo którego nauczył się od Polaków perfekcyjnie wymawiać. Wysadził nas na autostradzie. Było południe, 30°C. Żadnego cienia. W tym potwornym słońcu postanowiłyśmy łapać następną okazję. Wtedy przyłączyła się wtedy do nas Judyta, szalona autostopowiczka z Bielska Białej. W końcu jechałyśmy w jednym kierunku, do Wiednia, miałyśmy nadzieję, że ktoś nas tam zabierze , że wysadzi w małej wsi przed stolicą, tak żeby można było rozłożyć namiot w jakiś krzakach… Tak się śmiesznie się składało, że Judyta nie miała namiotu: wraz z koleżanką wyjechały autostopem z Polski, ale podczas pierwszej nocy „na dziko” przestraszona koleżanka zdecydowała się wracać do domu. Z namiotem. My miałyśmy duży namiot, we trzy z pewnością byśmy się zmieściły.
Długo czekałyśmy na samochód. Zmęczone, trochę głodne, wykończone słońcem. Ale warto było czekać. Zatrzymał się elegancki samochód, kierowca jechał na Węgry przez… Wiedeń. Kilka godzin później już tam byłyśmy, po tym jak János, bardzo miły kierowca, odwiózł Judytę prawie pod dom jej cioci mieszkającej w stolicy Austrii. Nam zaproponował nocleg w jego domu, po kilku namowach zgodziłyśmy się. Spałyśmy w jednorodzinnym domku, ciepło, pod dachem. Zaprzyjaźniłyśmy się z Ediną, żoną Jánosa i synem Richardem. Miał dwanaście lat, mówił po angielsku nie gorzej do nas, trenował wschodnie sztuki walki, uczył się grać na gitarze i dlatego wieczór spędziłyśmy z muzyką zespołu Metallica graną w jego wykonaniu. Rano obudziła nas muzyka Vivaldiego… Po tym jak János odwiózł nas na „wylotówkę”, a my znów zatrzymywałyśmy samochody, podjechał w naszą stronę mały, rozklekotany samochód z niedomykającym się bagażnikiem. Kierowca, czarnowłosa i żywiołowa Anna, pomogła nam zapakować plecki do środka. Usiadłyśmy wszystkie trzy, ale nigdzie nie pojechałyśmy; Anna złamała kluczyk w stacyjce…
Dalej już śmigałyśmy po Węgrzech; przesiadałyśmy się z auta do auta: ludzie, twarze, imiona, historie, anegdoty, pytania, mapy, zakręty… podróże stopem nie są zwykłymi podróżami. Nie można tylko gapić się przez samochodowe okno i zamilknąć. Rozmowy z kierowcami sprawiają największą radość, zwłaszcza kiedy ci zatrzymują się ze zwykłej ciekawości, jak Luisa, fryzjerka z Budapesztu, która specjalnie dla nas przez niego przejechała, policjant, który zatrzymał się tylko po to, by dowiedzieć się w którym kierunku jedziemy (że też nie jechał w naszym!), albo Beata, pielęgniarka jadąca na koncert chóru swojej córki, żegnająca nas słowami „God bless you”…
Granicę węgiersko-rumuńską przekroczyłyśmy po dwunastej w nocy czasu polskiego, jadąc w małym Cinquecento, należącym do Wery, studentki germanistyki i psychologii oraz Bartosza, jej brata. Wieźli nas kilka godzin, prawie od samego Budapesztu. Pierwszy nocleg
w Rumunii, w namiocie, na dzikim polu namiotowym – zimna noc po niemiłosiernie gorącym dniu…
Wyobrażenie o Rumuni, jakie nosimy w sobie, jest bardzo mylne. Nie jest to dziki kraj, w którym łatwo jest zostać okradzionym lub pobitym, ale niesamowicie piękny i ciekawy kawałek świata – zapomniany i trochę niedostępny – co czyni go bardziej tajemniczym i pięknym. Ludzie biedni i bogaci, zazwyczaj są życzliwi i otwarci na świat. Rumunia jest krajem kolorowych wsi, cerkiew, kościołów, kapliczek, zamków, lasów
i ogromnych zielonych przestrzeni… Łączy w sobie wpływy łacińskie, azjatyckie, niemieckie, francuskie, słowiańskie, węgierskie, ormiańskie… Zielone i spokojne wsie żyją zupełnie innym życiem niż większe miasta: polami wypasane są stada owiec, dzieci biegające boso, staruszkowie siedzący na ławeczkach przed kolorowo ozdobionymi domami… praca na wsi, mimo zadbanych dróg i rozwoju w ostatnich latach, opierają się głównie na pracy zwierząt pociągowych: koni, bawołów i osłów.
Wczesnym rankiem, po spakowaniu namiotu i zjedzeniu śniadania w postaci ciepłej kaszki dla dzieci, ruszyłyśmy dalej. Pierwszym samochodem, który gotów był nas gdzieś podwieźć był – znowu! – radiowóz policyjny. Nieźle musimy wyglądać, myślałam. Policjanci tylko pokazali nam na mapie nasze miejsce pobytu,
nie zabrali nas ze sobą, drogi znów biegły w inną stronę…
Do uniwersyteckiej miejscowości Cluj-Napoca, przy muzyce nigdy nie starzejących się Beatlesów, podwiozły nas dwie Rumunki. Ludwik Wittgenstein, autor słów: „granice mojego języka są granicami mojego świata” chyba nigdy nie dogadywał się z Rumunami, którzy nigdy w życiu nie mieli styczności z językiem angielskim; okazało się, że słowami „ok” i „good’ można opowiedzieć wszystko, skąd się pochodzi, gdzie się jedzie, gdzie mili kierowcy nas wysadzą i w którą stronę kierować się dalej. Dokładnie tak, panie Wittgenstein! Można nawet dostać dwa życzliwe buziaki na dalszą podróż!
Cluj-Napoca, po Bukareszcie drugie z największych uniwersyteckich miast Rumunii, mogące pochwalić się pięknym, średniowiecznym rynkiem, małymi, ale urokliwymi kamieniczkami, sławnym Teatrem Narodowym, ogromną Katedrą Prawosławną oraz największym w kraju kościołem rzymskokatolickim św. Michała. Wybudowany w stylu gotyckim, niezwykłym urokiem przyciąga turystów: strzelisty i surowy, z gwieździstymi sklepieniami, gotyckim na pół złotym ołtarzem i dużymi, bogato zdobionymi organami jest ozdobą dla barwnego średniowiecznego miasta. Uwagę przechodniów przyciąga również osobliwy pomnik jednego z najwybitniejszych władców Węgier, króla Macieja Korwina. Wsparty na masywnym cokole przypominającym mury obronne miasta, król hardo siedzi na koniu – z daleka widać, że wyrzeźbiona w brązie postać dumnie wpisała się w karty historii państwa.
Dopiero wychodząc na „wylotówkę” prowadzącą w kierunku Rupei, mogłyśmy zobaczyć, że Cluj-Napoca jest otoczona wzgórzami. Dalej nie było tak łatwo: wykończone słońcem długo czekałyśmy na uprzejmego kierowcę. Ten, w trakcie jazdy, wypatrzył na drodze polskiego TIRa, którego kierowca zaszczepiony przez krótkofalówkę, zgodził się podwieźć nas do Rupei. Przejeżdżaliśmy przez Sighisoarę – najatrakcyjniejszą miejscowość Siedmiogrodu. Znana głównie z nazwiska „Dracula”, które bardzo ją rozsławiło, ale nieco spłyciło jej rangę. W Sighisoarze znajduje się dawny klasztor dominikanów wybudowany w XIII w., zachował się w nim ołtarz z XVII oraz kolekcja XIII wiecznych muzułmańskich kobierców, natomiast w tzw. Kościele Górnym, wybudowanym w XV w. można oglądać odrestaurowane po pożarze malowidła ścienne i ołtarz z nastawą dłuta syna Wita Stwosza – Jana.
Miejscowość Rupea, znajdująca się w cieniu średniowiecznego zamku, była dla nas schronienie na kolejną noc. W lesie, za miastem, rozłożyłyśmy namiot. Zaczęło się robić chłodniej: zjadłyśmy ciepłą kolację (kuskus, konserwa, sos pomidorowy). I kiedy ledwo zdążyłyśmy zasnąć, jakieś zwierzę, prawdopodobnie sarna, przebiegło koło naszego namiotu spędzając nam sen z powiek na resztę nocy. Rankiem na miejscu naszego obozowania, nie było po nas śladu – stałyśmy na drodze i znów zatrzymywałyśmy samochody; zatrzymał się trzeci jadący TIR, w dodatku z polską rejestracją:
– Co wy tutaj robicie?! – usłyszałyśmy od kierowcy gdy ten tylko otworzył nam drzwi.
– Jedziemy do Braszowa, podwiezie nas pan kawałek?
– Podwiozę was do samego Braszowa, jeśli chcecie! – Kierowca, Profesor, zatrzymał się tylko dlatego, że na plecaku towarzyszki zobaczył białego orzełka. Przezwisko zawdzięcza swojemu zamiłowaniu do książek, które namiętnie czyta – Skąd jedziecie? – dopytywał się Profesor. – Z Krakwa, ale pochodzimy z Zakopanego.
– No to ja po sąsiedzku, mieszkam w Rabce, ale pracuję w Mszanie.
– Śmiesznie się składa – odpowiedziałyśmy – Bo przed świętami Wielkiejnocy jechałyśmy z „Kraku” do „Zako” stopem, też TIR-em i podwoził na kierowca z Mszany, który wtedy jechał do Rumunii…- Pięknie, jak się nazywał? – Tu chwila zawahania. Jak on się… To było tak dawno – Nie pamiętamy, ale mówił wtedy, że Mieszka w Krakowie, a pracuje w Mszanie.
– A! Grzesiu! Czekajcie chwilę, on jest pięćdziesiąt kilometrów przede mną! (Tu Profesor wyciągnął telefon komórkowy) – Halo? Grzesiu? Ty podwoziłeś może kiedyś takie fajne dwie studentki z Krakowa do Msza.. Tak? Stopem? A no właśnie! Wiesz! One tu jadą ze mną, oflagowane z napisami „GRZESIU WEŹ NAS”, a ja tu oczami za ciebie świecę! Wstyd! – Tym sposobem dowiedziałyśmy się, że Profesor i Grzesiu tego samego dnia będą wracać do Polski. My z Braszowa do Bukaresztu, z Bukaresztu chcemy do Konstancji – dali nam numery telefonów jakbyśmy chciały jechać z nimi. Następny powrót TIR-ów za tydzień… Z Braszowa szybko złapałyśmy okazję do Bukaresztu. Rumuni autostopem jeżdżą do Kościoła, do pracy, na zakupy; kierowcy często ich podwożą, zwyczajowo im się płaci po kilka groszy. Dziewczyny i obcokrajowcy – też zwyczajowo – mają taryfę ulgową i są zwalniani z opłat. Bukareszt miło nas zaskoczył. Był zupełnie inny do pozostałych miast, które poznałyśmy w Rumunii, duży i w pewnych rozwiązaniach bardziej nowoczesny od Polski. Po drodze całkowicie zmienił się krajobraz: ogromne, zielone przestrzenie zastąpiły ostre szczyty gór. Miejscowości ze spokojnych i cichych wsi zmieniały się w kurorty. Jedna rzecz najbardziej nas zaniepokoiła: wszyscy kierowcy ostrzegali nas przed Konstancją. Najbardziej niebezpieczny teren do podróżowania autostopem, slumsy cygańskie ciągnące się przez całą drogę w kierunku morza. Jeśli tam, to tylko pociągiem. Problem polegał na tym, że jeden bilet kosztował tyle, co nasze pieniądze razem wzięte, a zniżki mają tylko studenci rumuńscy. Mogłyśmy na jechać jak do tej pory, na wariata, albo wracać do Braszowa i z polskimi TIR-ami jechać do domu. Moja towarzyszka, której mama umierała o nią każdego dnia, ze względu na nią, chciała skorzystać z okazji i szybko wracać do Polski. Ja natomiast marzyłam o Morzu Czarnym i krzyczałam w duchu, żeby jechać dalej. Moja mama, przyzwyczajona obozami harcerskimi, Woodstockami i wcześniejszymi podróżami stopem, była o mnie spokojna. Niestety, argument mojego kamrata wygrał: wracamy do Braszowa – TIR-y będą na nas czekać tylko dwie godziny. Dworzec. Minuta na decyzję, dwie na kupienie biletów, zapłacenie i wydanie reszty, minuta na dobiegnięcie na peron…
Na następny pociąg już byłoby za późno…
Szybko zapomniałam o marzeniach i żalu; spotkać tylu niezwykłych ludzi, poznać kawałek obcej ziemi, a do tego znaleźć transport bezpośrednio do Polski, to i tak za dużo jak na jeden weekend. Jadąc w dwóch osobnych TIR-ach, z „własnymi” kierowcami, a do tego rozmawiać z nimi o Goethem, Kancie i Remarque’u, to dopiero była frajda! Granica z Węgrami zatrzymała nas w Rumunii na jeszcze jeden dzień: Węgrzy nie wpuszczają takich pojazdów jak „my” w Święto Pracy, dopiero w nocy granica są przejezdne.
I wyjechalibyśmy w nocy, gdyby nie… zakrapiana impreza między polskimi TIR-ami. Wtedy zaczął się drugi rozdział naszej podróży – do domu wróciłyśmy dwa dni później…