Krystyna Habrat
WIECHA, WIECHLINA I… POZIOMKI.
Zdumiał mnie wywiad z pewną słynną dziennikarką. Kiedyś było jej w mediach pełno. Uchodziła za osobę mądrą, błyskotliwą i z wielką wiedzą, którą potrafiła sprzedać odbiorcom. Imponowała mi, bo taki typ zbliża się do mojego ideału. Może nawet bym jej zazdrościła, gdyby nie to, że tej akurat wady, czyli zazdrości, nie posiadam.
Potem owa pani znikła z mego horyzontu ekranowego, jako, że znam ją tylko stamtąd, może jej gwiazda nieco przybladła, ale bardziej jej poglądy przestały współgrać z moja filozofią. Teraz odnajduje ją, jako osobę starą, samotną i w depresji. Dziwne? Ona? Taka sławna? Taka spełniona? Kobieta sukcesu?
No własnie! Pomijając nieprzychylne wyroki losu i sukces może się przejeść. To ma nawet naukowe określenie: „melancholia wiechy”. Co to znaczy?
Człowiek musi wypełnić swe życie jakimś dążeniem. Stawia sobie jakiś większy cel i te mniejsze. Wielki cel to będzie np. osiąganie kolejnych stopni naukowych, pisanie kolejnych książek, ale też budowa domu. To są cele na wiele lat.
Ktoś wyrastający w małym miasteczku od małego widzi, że wszyscy wkoło mają swoje domki jednorodzinne, mniejsze lub większe, budują nowe, rozbudowują, remontują, i kiedy on staje się dorosły, zdobędzie zawód, założy rodzinę, przystępuje również do budowy swojego. Gromadzi środki finansowe, kupuje plac pod budowę, materiały budowlane i patrzy jak rosną jego własne ściany. Buduje sam lub z pomocą fachowców. W końcu przychodzi moment, kiedy na dachu zawisa wiecha, oznajmiająca, że stan surowy zakończony i należy to oblać. Czekają jeszcze roboty wykończeniowe, ale – o dziwo – właściciela ogarnia smutek, że coś się kończy i wkrótce nie będzie miał o co zabiegać, do czego dążyć.
Tomasz Mann w swej pierwszej powieści, sadze rodzinnej, napisał coś w tym stylu, że kiedy kończy się budować dom, pora na śmierć i…uśmiercił jedną z głównych postaci, jeszcze niestarego brata Toni. Na szczęście nie wszyscy tak kończą. Większość wykańcza dom i znajduje sobie nowy cel, albo popada w marazm, nudę i ratunku szuka w kielichu.
Czemu ja tyle o tej wiesze? Chyba tak się odmienia słowo „wiecha”? Bo opisana na wstępie dziennikarka według mnie popadła właśnie w melancholię wiechy. Osiągnęła w życiu zawodowym chyba wszystko co możliwe: autorytet, sławę, pieniądze. Nawet miłość. Jest obecnie sama. Z wyroków losu. Ale do niedawna miała wszystko. Teraz zabrakło jej dalszego celu. Zobaczyła nad sobą wiechę.
Wszystkim zdarza się po okresie powodzenia popaść w zniechęcenie. Przestają cieszyć sukcesy. Nie wydają się już tak ważne, a nawet zasłużone. Zresztą nie każdemu dane odnosić sukcesy spektakularne w postaci wysokich stanowisk, sławy, wielkich nagród. Większość ludzi muszą zadowolić małe sukcesiki, ot uśmiech męża, że obiad był dobry, piątka w zeszycie dziecka, czasem drobna wygrana w totolotku… Ot, i tyle.
Żeby ta mała codzienność dalej cieszyła, pozytywne bodźce muszą narastać. Albo musi się zdarzać coś zaskakującego.
Ale to wszystko łatwo niweczy świat zewnętrzny. Ja od jakiegoś czasu patrzę ze smutkiem, jak pod moim XIV-pietrowym blokiem wycinają drzewa, żywopłot, zdzierają trawę, by powiększyć parking. Najsmutniejsze jest to, że kiedy się tu sprowadziliśmy przez 7 lat teren wokół bloku straszył gołą gliną z resztkami wystających cegieł, drutów i różnych paskudztw. Spółdzielnia Mieszkaniowa nawet raz czy dwa wkroczyła z akcją zazieleniania, ale twarda glina nieodpowiednio przygotowana nie przyjęła sadzonek i wkrótce wielkie samochody zabrały z powrotem suche tuje i inne sadzonki. A my jeżdżąc po świecie, widzieliśmy ile na Zachodzie dbałości o zieleń w miastach. W Paryżu, Wiedniu, podziwialiśmy ogrody na dachach i tarasach wielkich domów. W krajach Beneluxu – ogrody pomiędzy blokami w nowoczesnych dzielnicach i to takie, gdzie w zaciszu zieleni można sobie odpocząć, zjeść podwieczorek, poczytać książkę. Więc zabraliśmy się ochoczo do stworzenia podobnej oazy wokół naszego wieżowca. O dziwo, ludzie chętnie wychodzili, by kopać ziemię, rozgarniać humus, sadzić drzewka i żywopłot, jaki miał to otoczyć, by uchronić całość przed wandalami. Spółdzielnia mieszkaniowa nie pomogła nic. Odfajkowała tylko, że pod tym blokiem już nie musi nic sadzić. A potem rok po roku ochoczo wycinała nasze akacje, jarzębiny, wierzby płaczące, nie mówiąc o topolach, by wysypywać żwir na kolejne parkingi. Ale ten, kto to planował nie mieszka w naszej dzielnicy. On ma w dzielnicy willowej swój „pałacyk” – jak mawiają z przekąsem inni. Więc co go obchodzi, czym my oddychamy. Przecież niektórzy architekci i nie tylko, co sama słyszałam w radio, twierdzą, że tlen dają tylko puszcze amazońskie. Jeden mądrala nawet przystawił w telewizji nos do liścia i mówił: no nic, a nic, nie czuję się zdrowszy, więc to nie tlen, jak z aparatu tlenowego. Biedak. Ale z tupetem. Tacy więc skazują nas na oddychanie spalinami. Potem niby dziwne, skąd coraz więcej nowotworów i innych choróbsk.
Czasem człowiek ma tego wszystkiego tak dość, że chciałby uciec gdzieś daleko na łąkę, gdzie w podmuchach wietrzyku kołysze się wiechlina. Znam taką z dzieciństwa, bo rosła też w okolicach sosen, wśród których się wychowałam. Delikatna, zwiewna, niepozorna. Ale sosny tez wycięto. Postawiono bloki.
Kiedy patrzę, jak od kilku dni tryumfalnie likwidują nasz – zrobiony przez nas -mieszkańców – trawnik, by postawić tam samochody, myślę sobie, czemu projektant osiedla, czy władze spółdzielni mieszkaniowej nie pomyślą logicznie, że w końcu tej przestrzeni na osiedlu zabraknie. Nawet jeśli się wytnie ostatnie drzewko i trawkę. Ktoś powinien zaplanować, że jeśli w takim bloku jest około 200 mieszkań, to potrzeba gdzieś z boku zrobić parking na 200 samochodów. Wprawdzie nie każda rodzina ma auto, ale wiele rodzin ma ich po dwa i więcej. I niech te parkingi będą na obrzeżach. Nie pod samymi oknami, gdzie przydała by się ławeczka dla osób starszych, gdzie biegają dzieci i auto może je przejechać.
Jak zabraknie miejsc na parkingi pomiędzy blokami, to będzie się burzyć bloki? W Katowicach koło rynku już zburzono piękny pałac ślubów i w tym miejscu powstał wielki…parking. A jakże! Jak przystało na „miasto ogrodów”, co było szyldem, pod jakim miasto ubiegało się o … coś tam zaszczytnego. Tylko, gdzie te ogrody??? Są za to wszędzie parkingi! Oficjalne i dzikie.
Nie chce mi się o tym więcej pisać, ani myśleć. A już kiedyś napisałam o tym opowiadanie pt. „Sadziliśmy radość”. Było publikowane w „Okolicach”, potem w moim zbiorku opowiadań „Sprzedawca karykatur”. I tam też inne pt”Wiechlina w książki zaplątana”. Niby ta z łąki włożona pomiędzy strony czytanej tam książki, ale może trochę jak dziewczyna i to podobna do mnie.
Gdzie te sosny, te łąki? Wszystko znikło, albo sprywatyzowane, wszystko czyjeś, za biletem wstępu, albo zamienione w coś, co się właścicielowi bardziej opłaca. Ja musze nawet zrezygnować z pontonu, jakim lubiłam pływać po jeziorze, bo wszystkie prawie jego brzegi już czyjeś, a tam się tylko griluje i popija piwo. Nawet łabędzie uciekły.
A teraz uciekłabym już tylko na poziomki.