Jan Smalewski – Z kart historii nieznanej (2)

0
497

Jan Smalewski – Z kart historii nieznanej (2)

 

 

Jak „Łupaszka” ratował pozostałości oddziału Kmicicowego

 

Wieść o tym, że nowy dowódca oddziału partyzanckiego – którego dla odróżnienia od dowódców pododdziałów nazwali komendantem – tworzy nowy polski oddział, szybko rozeszła się po okolicy. Po naradzie przeprowadzonej z ludźmi z miejscowej organizacji Niedroszla stała się miejscem koncentracji rozproszonych w terenie grup partyzanckich i naboru nowych ochotników.

W Niedroszli były dobre warunki do zebrania sił i odtworzenia oddziału. Teren był dogodny; lasy, mokradła. Mieszkający tam gospodarze w zdecydowanej większości stanowili zamożną szlachtę zagrodową. Ich folwareczki scalały co najmniej po sto hektarów gruntów. Było gdzie ukryć się i czym pożywić.

Po kilku dniach komendant dokonał podziału organizacyjnego i wyznaczył pierwszych dowódców. Pluton pierwszy powierzył porucznikowi Wróblewskiemu „Januszowi”*, drugi dał „Kitkowi”, a trzeci „Maksowi”. – Później, gdy nadarzyła się sposobność, by „Łupaszka” mógł porozmawiać z „Maksem”sam na sam, zapytał go: Czy ty wiesz, dlaczego dałem ci pluton trzeci? „Maks” przyznał, że nie wie.

– Służąc w 4 pułku Ułanów Zaniemeńskich w Wilnie, dowodziłem właśnie trzecim szwadronem. To dowód zaufania do ciebie „Maks”. Myślę, że niedługo wasze plutony też staną się szwadronami – wyjaśnił.

„Maks” był zaskoczony.

Dziękuję komendancie. Nie spodziewałem się takiego wyróżnienia. – „Łupaszka” uśmiechnął się.

– Myślę, że będziesz równie dobrym dowódcą jak ja. – wyjaśnił.

 

Komendant znał swoją wartość. Zresztą nigdy jej nie przeceniał, był skromnym człowiekiem.

Porucznik Szendzielarz był starszy od „Maksa” o 4 lata. W 1934 roku ukończył Szkołę Podchorążych w Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu, po czym skierowany został do pułku w Wilnie. W kampanii wrześniowej wyróżnił się podczas przeprawy przez Wisłę w rejonie Kozienic. Wojnę 1939 roku zakończył w grupie operacyjnej generała Andersa. Po powrocie do Wilna wstąpił do miejscowej organizacji podziemnej.

Nowy dowódca w Niedroszli przystąpił natychmiast do ratowania pozostałości oddziału kmicicowskiego. W zetknięciu z rzeczywistością życie wystawiło porucznika Szendzielarza na ciężką próbę. Musiał on mieć w sobie wiele odwagi i samozaparcia, żeby po rozbiciu polskiej bazy przez Sowietów, podjąć postanowienie odtworzenia oddziału.

„Kmicic” nastawiał się na walkę tylko z jednym wrogiem. „Łupaszka” nie miał wątpliwości, że nie tylko Niemcy stanowią zagrożenie dla jego oddziału, Sowieci także.

 

Życie potrafi być brutalne. Jeszcze tego samego dnia, w którym „Łupaszka” podjął ostateczną decyzję, dokonując podziału struktur nowego oddziału, doszło do pierwszej potyczki z Sowietami. Maszerując w kierunku Syrowatek, szpica czołowa natknęła się na patrol sowiecki, który otworzył ogień do polskich partyzantów. Podczas strzelaniny zginął „Moroz”. Sowieci stracili trzech ludzi.

„Łupaszka” długo zastanawiał się, jak rozwiązać problem bazy. Jak nie dopuścić do sytuacji, która doprowadziła do tragedii oddział „Kmicica”.

Siedzieli na odprawie dowódców, komendant głośno myślał:

Jeżeli założymy jakąkolwiek stałą bazę, Sowieci prędzej czy później ściągną siły, którymi będą w stanie zaatakować nas i zniszczyć. Po ucieczce od nich grupy z „Zaporą”, nie możemy mieć co do tego żadnych wątpliwości.

Tak, wtedy zapadła decyzja, żeby nie tworzyć stałej bazy. Komendant szybko zyskiwał sobie autorytet i wysokie uznanie.

– Jako dowódcy – relacjonował Rymsza – ceniliśmy go przede wszystkim za doświadczenie, wiedzę i życzliwość. „Łupaszka” bardzo przeżywał stratę każdego żołnierza. Bywały nieraz takie przypadki, że któryś z nas otrzymał zadanie i nie wykonał go. Jeśli wrócił i powiedział: „Komendancie, nie wykonałem zadania, bo oceniłem, że było zbyt ryzykowne, mogłem stracić ludzi” – komendant nigdy nie wnosił pretensji. Nie dociekał, nie pytał o szczegóły.

„Łupaszka” zezwalał im na własną inicjatywę, wymagał od nich samodzielności. Był przewidujący. Wiedział, że ludzi trzeba uczyć; szkolić i sprawdzać. Wtedy dopiero można mieć do nich zaufanie.

Dla „Łupaszki” najważniejszą rzeczą było nauczenie swoich dowódców samodzielnego podejmowania decyzji i odpowiedzialności za podległych im ludzi. Uczył ich tego od pierwszych dni istnienia oddziału. Zaraz po dokonaniu podziału na plutony, każdy dłuższy przemarsz, każde przegrupowanie było dla nich – pod jego okiem – swoistą szkołą partyzanckiego życia, a jak trzeba i walki.

„Maks” też otrzymywał od komendanta takie zadania. Każdy otrzymywał je po kolei. Jak to wyglądało?

Najpierw na odprawie dowódców komendant ogłaszał swoją decyzję wymarszu, stawiał zadanie osiągnięcia określonej miejscowości i wyznaczał dowódcę całości, to znaczy prowadzącego.

Obowiązkiem takiego dowódcy było uformowanie oddziału w kolumnie marszowej, z uwzględnieniem wszystkich niezbędnych elementów ubezpieczenia, ochrony, podziału sił i środków walki.

Prowadzący, po zapoznaniu się z mapą, analizie terenu i zebraniu niezbędnych informacji, podejmował decyzję, jak rozmieścić główne siły, na jaką odległość przed oddziałem, w jakiej liczbie i spośród czyich ludzi wysłać szpicę czołową, gdzie dać szperaczy, gdzie konnych…

Wszystko należało dokładnie przemyśleć, także przewidywane zachowanie w razie spotkania z wrogiem bądź potyczki, nie mówiąc już o takich drobiazgach jak hasła, kontakty – w razie, gdyby ktoś się zgubił, itp.

Podczas marszu komendant jechał konno z boku kolumny, obserwował, interesował się sytuacją w poszczególnych plutonach, rozmawiał z ludźmi. Do dowodzenia nie wtrącał się.

Pierwsze trasy wykonywane przez oddział na ogół były krótkie. Niekiedy jednak przemieszczali się na dalekie odległości i marsz trwał kilka dni.

Po przegrupowaniu komendant zbierał wszystkich dowódców i dokonywał oceny. Najpierw wysłuchiwał ich ocen. W pierwszej kolejności mówili, co było złe i dlaczego. Jak by to rozwiązali. Później przechodzili do oceny tego, co było dobre. Dopiero po ich wystąpieniach zabierał głos „Łupaszka”. Komendant, oceniając wykonane zadanie mówił, kto z nich miał rację, kto jej ewentualnie nie miał i dlaczego. Udzielał rad, dawał wytyczne na przyszłość.

Tak „Łupaszka” uczył ich dowodzić oddziałem, który wciąż znajdował się w ruchu. Tak pod jego komendą uczyli się inicjatywy i samodzielności.

Ale – jak wiadomo – dowodzenie ludźmi nie składało się tylko z przemarszów. Ważne były też odpoczynki, noclegi i… wyżywienie. Dowodzący przegrupowaniem musiał je również uwzględniać. Nie zawsze, maszerując całym oddziałem – w późniejszym czasie Brygadą – mogli liczyć na zakwaterowanie w jednej wsi. Trzeba było analizować mapy, korzystać z pomocy miejscowej organizacji, szukać dogodnego sąsiedztwa innych wsi i ludzkich siedzib: kolonii, zaścianków.

Działając na własnym terenie, jak najmniej starali się obciążać własną ludność. Dlatego, jeśli na drodze przemarszu znajdował się niemiecki majątek, sklepy bądź składy, należało zaplanować również zdobycie żywności. Gdy w majątku znajdowała się straż, trzeba było ją rozbroić.

„Łupaszka” był też dobrym gospodarzem. Nigdy nie pozwolił zabrać zarodowego ogiera, cielnej jałówki czy też rasowego bydła.

Kiedy oddział wkraczał do wsi, gdzie planowano odpoczynek, najpierw należało zgłosić się u sołtysa. Sołtysi, przy pomocy ludzi z organizacji, orientowali się u kogo i ile osób można przenocować i wyżywić. Czekali na drodze. Potem przychodzili gospodarze i zabierali ich do siebie.

Zawsze, jak wkraczali do wsi, najpierw swój obowiązek wypełniała służba medyczna. Jeśli nie było lekarza, sanitariuszka. I nie chodziło tylko, by upewnić się, czy nie ma epidemii, świerzbu czy innej zarazy. Przeprowadzano wywiady lekarskie, badania, udzielano porad. Bywało, że niekiedy wykonywano nawet zabiegi.

Raz „Maks” osobiście pomagał brygadowemu lekarzowi Konstantemu Pukiańcowi „Strumyczkowi” w ratowaniu chorego na ślepą kiszkę. Na zdjętych z futryny drzwiach domu zanieśli go na plebanię. Tam na podłodze u księdza „Strumyczek” wykonał zabieg. ”Strumyczek” zawsze miał lekką rękę. Jemu nie przeszkadzało, że nie było odpowiednich narzędzi chirurgicznych, że brakowało środków opatrunkowych i znieczulających. Rany przemywał wódką, narzędzia płukał bimbrem, operował na żywca. Ale cierpiącym niósł ulgę jak umiał, ratował życie, przywracał zdrowie. I to było najważniejsze.

Gdy przychodząc do wsi, przyprowadzali ze sobą bydło rzeźne, zwracali się do sołtysa. On dawał ludzi do uboju i podziału mięsa. Reszty dopełniali chłopi, u których się zatrzymywali.

Nigdy nie napadali ludzi na wsiach. Nie rabowali, jak partyzantka sowiecka. Często jeszcze pozostawiali we wsiach zdobyte po drodze produkty żywnościowe, mięso. Większych zapasów żywności w Brygadzie nigdy się nie robiło. Na terenach, gdzie działała polska partyzantka, ludzie witali ich bardzo serdecznie, pomagali im, a jak ich opuszczali, żegnali ze łzami w oczach.

W jednym miejscu nigdy długo nie stacjonowali. Jak oddział wchodził do wsi, natychmiast wystawiano posterunki ochronne. Blokowano wejścia i wyjścia ze wsi. Jeśli trafił się ktoś przyjezdny, musiał nocować. Gdyby ktoś chciał wyjechać ze wsi, musiał zaczekać, aż ją opuszczą.

Gdy opuszczali wieś, „Łupaszka” nakazywał jednemu z miejscowych gospodarzy, aby udał się do najbliższego garnizonu niemieckiego i zgłosił, że we wsi stali polscy partyzanci. Uwalniało to niejako wieś od groźby zemsty Niemców za pomoc polskim partyzantom. Mało to – „Maks” nosił zawsze przy sobie papier i pieczątkę z napisem „V Brygada Wileńska AK”. Jak spotkał biedniejszego chłopa, wystawiał mu zaświadczenie, że stacjonujący we wsi oddział zabrał od niego na przykład: 2 owce i cielaka. Podpisywał się pod tym i przykładał pieczęć.

Taki gospodarz szedł potem z tym zaświadczeniem do Niemców i Niemcy zwalniali go z obowiązku zdania kontyngentu.

Tak, zaświadczenia Rymszy – ich tłumacze pracujący u Niemców – Walek Wiesztort i Żydło znali na pamięć.

 

W pierwszych miesiącach po rozbrojeniu bazy „Kmicica” i powstaniu nowego oddziału partyzanckiego „Łupaszki”, stosunki z Sowietami na Wileńszczyźnie były bardzo napięte. Nasiliła się wzajemna wrogość partyzantów, Sowieci wzmogli napady rabunkowe na polskie wsie. W końcu 1943 roku, jeśli dochodziło do walk z partyzantką sowiecką, to głównie w obronie miejscowej ludności.

Właśnie w obronie polskich wiosek przed grabieżą Sowietów, w pierwszej połowie listopada 1943 roku „Łupaszka” osobiście poprowadził Brygadę na tereny stanowiące najbardziej uczęszczane trasy wypadowe grup rabunkowych.

W składzie dwóch plutonów; 1-go pod dowództwem „Kitka” i 3-go – „Maksa”, w liczbie ponad 150-ciu osób przemieszczali się pod osłoną lasu z Bibek do wsi Pracuty. Ludzi mieli już dostatecznie uzbrojonych, w miarę doświadczonych, obytych z lasem, takich, co to nieobce im były partyzanckie niewygody, zapach prochu, widok zabitych i rannych. Przyprószona lekko śniegiem ziemia zapadała się pod kopytami koni. Temperatura wahała się w okolicy zera. Dochodziła godzina dziesiąta. Po kilkukilometrowym marszu „Maks” poczuł nagle nieodpartą potrzebę zjechania w bok, w pobliskie krzaki. Rozglądając się za odpowiednim do tego celu miejscem, przesunął się najpierw na czoło swojego plutonu, a następnie podjechał na wysokość plutonu „Kitka”.

Las był gęsty, problemu z ukryciem się nie było. Najgorzej – myślał – to rozebrać się. Jego kurtka spięta była pasem, na którym wisiały dwa pistolety: ruski „nagan” i polski „walter”. Obok pistoletów miał w skórzanej kaburze dwa zapasowe magazynki do eMPi, niemiecki granat obronny z drewnianą rękojeścią – przypominający tłuczek do kartofli – oraz dwa obronne granaty angielskie. Przez plecy przewiesił mapnik, lornetkę i pistolet maszynowy, a przez lewe ramię torbę polową z przyborami do mycia, ręcznikiem, bandażami i pakunkiem zapasowych map. Do tego wszystkiego gwizdek i kompas.

Rozpakować się zatem do takiej czynności, jaka go czekała, było nie lada problemem. Ale cóż – jak to się mówi – siła wyższa. Znajdując ustronne miejsce, porozpinał się, jak tylko mógł najszybciej, nie na tyle jednak jeszcze, żeby przysiąść, gdy nieoczekiwanie na czole kolumny rozpoczęła się strzelanina. „Maks” zaklął w duchu i zakładając w biegu zdjęte oporządzenie, skierował się w stronę pozostawionego konia. Z drogi wszystkich już wymiotło. Jego ludzie, oczekując na komendy, ukryli się w gęstwinie. Lecz co to? Od czoła, drogą w jego kierunku gnały galopem dwa konie. Każdy ciągnął za sobą furmankę. Uskoczył w bok. Wydawało mu się, że wozy są puste, a konie po prostu poniosły.

– Zatrzymać szybko te konie! – krzyknął w kierunku ukrytych w krzakach ludzi. Widział, jak kilku żołnierzy wybiegło na drogę, usiłując zatrzymać spłoszone rumaki. Te jednak wyminęły ich, skręcając raptownie najpierw na pobocze, a potem do przydrożnego rowu. Pędzące wozy wywróciły się, a z ich wnętrza wytoczyły się skulone sylwetki sowieckich partyzantów…

– Wziąć ich żywcem! – rzucił w stronę chłopaków. Sowieci byli jednak szybsi. Zanim partyzanci zorientowali się w podstępie, pozbierali się z ziemi i na oślep pognali w stronę zarośli.

Nakazując żołnierzom zatrzymać konie z furmankami, „Maks” zabrał kilku ludzi i czym prędzej pognał do przodu, gdzie wciąż jeszcze trwała strzelanina. Sowieci strzelali na oślep z głębi lasu. Gdy dotarł do „Kitka”, dowiedział się, że właśnie stamtąd zaatakowano ich kolumnę. Ukryci w gęstwinie partyzanci sowieccy ostrzelali drogę, po której usiłowały przemknąć furmanki, zatrzymane właśnie przez jego żołnierzy.

Nagle, przerywając rozmowę, „Kitek” pokazał na rów po przeciwległej stronie drogi.

– Tam ktoś jest – powiedział cicho. – To Ruski – syknął do „Maksa” i chwycił za niemiecki granat. Do ukrytego było około dziesięciu metrów. Wyrzucony przez „Kitka” granat przekoziołkował w powietrzu i zawadził drewnianą rękojeścią o gałąź pobliskiego drzewa. Upadł w połowie odległości pomiędzy nimi i rzekomym przeciwnikiem. Widząc to, momentalnie przywarli do ziemi. W chwilę po wybuchu „Maks” podniósł głowę i zaniemówił. Z przydrożnego rowu uniosła się głowa w polówce z orzełkiem.

– Przecież to „Wróbel”, jeden z twoich szperaczy?! – zauważył po chwili.

– „Kitek”, do cholery! Swoich partyzantów atakujesz?! – krzyczał „Wróbel”. Na szczęście granat zawadził o drzewo, a wybuch zasypał go tylko mchem, torfem i piaskiem. „Kitkowi” było głupio, że go nie rozpoznał. – „Wróbel”, ty idioto! Dlaczego kryjesz się przed swoim dowódcą? Masz szczęście pacanie, że nie rzuciłem celniej. Wysłałbym cię do świętego Piotra – całą winą obarczył żołnierza.

Strzelanina ucichła.

– Sowieci wycofali się w głąb lasu! – zameldował któryś z żołnierzy ubezpieczenia.

– Pechowy dzień – zauważył „Maks”. – Ogień zastał mnie właśnie w momencie, gdy usiłowałem się załatwić.

– No właśnie – przytaknął jego przyjaciel. – A ja o mało co nie rozwaliłbym swojego partyzanta. I co teraz?

– Teraz? Nic. Zbierz ludzi, a ja pójdę w las i zrobię to, czego nie udało mi się zrobić przedtem.

– Dobrze – roześmiał się „Kitek”. – Sprawdźmy tylko najpierw, czy nikt z naszych nie oberwał.

Na szczęście nikomu nic się nie stało. Ludzie „Kitka” zdobyli pepeszę z dyskiem, a partyzanci „Maksa” znaleźli na zatrzymanych furmankach dwie pepesze z dyskami i kilka worków zagrabionego przez Sowietów mienia. Były wśród nich ubrania, kiecki, pończochy, płótno i koce. No i oczywiście zdobyli dwie furmanki zaprzężone w ładne konie, które po jakimś czasie zwrócili prawowitym właścicielom.

—————

Przypis

*/ „Janusz” bardzo krótko dowodził pierwszym plutonem. Chorował, „migał się”. Niezadowolony z niego „Łupaszka” dokonał zmiany. Najpierw na pierwszy pluton postawił „Kitka”, jego pluton powierzając „Zaporze”, a później po przyjściu do brygady cichociemnego Wiktora Więcka „Rakoczego”, jemu oddał pluton pierwszy, przesuwając „Kitka” ponownie na drugi.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko