Z. Marek Piechocki
Listy do Pani En Suo
Miła pani En…
…wiersze, wiersze, wiersze… czytam, słucham, jak je czytają, czasem sam piszę – chociaż naprawdę nigdy tak do końca nie wiem, czy to wiersze, czy jedynie zapisywanie moich myśli, spostrzeżeń, zachwytów albo negacji. W minioną sobotę moi znajomi zrobili mi niezwykle miłą niespodziankę. Otóż namówili się między sobą, a główną sprawczynią moja Pani od polskiego ze szkoły średniej, że wieczór literacki wypełnią moimi wierszami właśnie. Kiedyś udało mi się wydać niewielki tomik.Nazywa się „Zaistniałem”. I to z tego tomiku niegdysiejsza adeptka teatralna, teraz lekarka – już nawet nie wiem ilu specjalności, taka mądra – przepięknie czytała wybrane przez siebie wiersze. Muszę przyznać, że lepiej wybrać bym nie potrafił – pewnie gorzej, bo byłoby mi żal niektórych nie przeczytać. Poza tym nie umiałbym tak skomentować, wprowadzić w ich atmosferę, jak to uczyniła Ania. Trochę się pochwalę – było to moje pisanie komplementowane.Przede wszystkim za nastrój, który – jak i Pani zauważyła w swoim ostatnim liście – udaje mi się budować.
Chciałbym wydać następny tomik. Jednak przeciwności losu sprawiły, że pozostałem bez pracy i nie mogę sobie pozwolić na taki dla siebie prezent. Tak więc zapewne na razie nic z tego nie będzie. Ale za bardzo się nie martwię. Nie ośmielam się nawet porównywać, ale często zdarzało się poetom początkującym – i nie tylko – drukować własnym sumptem, zakładać wydawnictwo służące tylko ich pisaniu. Walt Whitman zatrudniał się w drukarni. Pracował, składając swoje książki. W końcu nauczył się zawodu drukarza. Rainer Maria Rilke przy pomocy finansowej swej narzeczonej Walerii von David-Rhonfeld założył własne pismo literackie, którego był jedynym autorem, redaktorem i… kolporterem. Pewnie nie wpadłbym na pomysł – by stać się bardziej znanym – żeby swoje pisemko rozsyłać bezpłatnie do szpitali, rozdawać pod teatrami czy w klubach literackich. Do dwóch klubów sam należał. Zapewne „Concordia” i „Stowarzyszenie Sztuk Pięknych” w czasie, kiedy Rilke był już sławnym i cenionym, szczyciły się tym, że poeta był ich członkiem w swoich młodzieńczych latach.
„Dzikie cykorie”, bo tak się gazetka Rainera nazywała, w formie zeszytowej wydał poeta w Pradze, gdzie mieszkał. Po przeniesieniu się do Monachium jeszcze jeden numer ujrzał światło dzienne, po czym pisemko umarło śmiercią naturalną. I jak pisze biograf: „było pięknym przejawem młodzieńczych dążeń i marzeń poety”. Wprawdzie nie jestem młodzieńcem, raczej moje życie chyli się już ku zachodowi, ale jest miło wiedzieć, że takie „akty strzeliste”, jak wydawanie siebie, są „pięknym przejawem”… A ostatnio właśnie na swoim domowym komputerze wydrukowałem tomik z moimi wierszami sakralnymi. Osiem egzemplarzy z tytułem „Moje herezje”. Jeden posyłam z nadzieją na wyrozumiałość i życzliwość dla mojego pisania.
Ciekawym, jak się udał Pani recital w Bazylei.
Tutaj, skąd pozdrawiam, wiatr, niskie chmury, śnieg z deszczem. Nic, tylko z jakimś ciekawym tomikiem wierszy w głębokim fotelu… zielona herbata w czajniczku obok…
Tym razem wieczorową porą, we wtorek, 3 marca 2009
Marek
5.
Witaj, En!
To chyba w lutym pisałem o moim zauroczeniu wierszami poetów japońskich.
Tak, to prawda: piękne i mądre są. Przenoszą swoimi wersami w strony mi nieznane – zarówno te psychiczne, doznaniowe, jak i fizyczne – do krain, miejsc, których nigdy nie zobaczę. A wszystkie te teksty w książce pt. „Antologia poetów japońskich”. Z niej to wypisałem sobie kilka, co to w mojej tzw. duszy najbardziej się zadomowiły. Owszem, nie jest to poezja z lat ostatnich – raczej, tak sądzę, klasyczna, z lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Ileż w niej zaczarowania: proszę przeczytać, jak Oki Minoru wiedzie czytelnika jakąś ślepą uliczką wioski albo miasteczka – co odczytuję tytułową studnią (wszak w dużych miastach już wodociągi) – do tej księżycowej poświaty w ostatnim wersie. Prosty opis, rekwizyty, jakiś wróbelek – a po nich ta niesamowitość: noc, ściek przy studni, a na nim blask luny – widz uwikłany w tamto nikłe dla Świata zdarzenie:
Oki Minoru
Studnia w ślepym zaułku
Po obu stronach ślepego zaułka stoją domy.
Głęboko na jego końcu też stoją domy.
– W tym ślepym zaułku jest także studnia.
Stale ktoś z niej czerpał wodę.
Od bladego świtu aż po mrok wieczoru.
– Czasem hałaśliwie, a czasem spokojnie
Pewnego dnia zobaczyłem,
że przy studni, kiedy nikogo tam nie było,
harcował wróbelek.
A kiedy indziej, późną nocą, na ściek przy studni
padała księżycowa poświata…
A już „Mozart na wsi” uwiódł mnie całkowicie.
Ozaki Kihachi (1892-1974)
Mozart na wsi
W sali muzycznej gimnazjum rozbrzmiewa pianino.
Uczniowie, chłopcy i dziewczęta, z rękami na kolanach, w skupieniu
wsłuchują się w modulacje dźwięków, zdające się rozbłyskiwać i płynąć.
Za oknami równina Azumidaira w pogodnej jesiennej aurze,
zielone zbocza Jonenu i pożółkłe akacje…
W tej wsi, gdzie w samej naturze leży przybieranie kształtów i zasłuchanie,
młoda, świeżo zatrudniona nauczycielka gra brawurowo wspaniałe rondo Mozarta.
Tak więc przenoszę się na równinę Azumidaira, do maleńkiej wioski, gdzie
śliczna nauczycielka muzyki opowiada Amadeuszowe życie, by zakończyć lekcję
jego muzyką – w tamtym, jakże innym świecie – o zielone wzgórza Jonenu rozpryskiwały się srebrne nuty Mozarta… Ale przecież – w jakże właściwym miejscu:
„W tej wsi, gdzie w samej naturze leży przybieranie kształtów i zasłuchanie”.
U mnie też Mozartowe granie – z CD Sonata D-dur na cztery ręce – Naoko
Sonoda i Piotr Świtoń, co to w miniony piątek właśnie ją grali podczas recitalu
w niewielkiej sali gorzowskiego Jazz Clubu „Pod Filarami”, a sprytne komputery
zarejestrowały. Muzykę i moje o niej opowiadanie.
En, nie mogę się doczekać relacji z Pani recitalu!!!
Pozdrowienie i myśli dobre z nieco już wiosennej Polski!
Marek, w dniu 22 marca 2009
6.
Miła pani En Suo
Jakże się cieszę, że zdobyła Pani tak wielkie uznanie szwajcarskiej publiczności!
Gratuluję występu, bisów. Podziwiam jakże trudny, ciekawy program recitalu – dwa bisy same mówią o jakości wykonania! To miłe, że zakończyła Pani swój występ kompozycją Fryderyka Chopina – „mojego” Chopina. Ba, nokturn ten jest dla mnie najulubieńszym ze wszystkich, które Fryderyk napisał. Co poniektórzy uważają go za naiwny, młodzieńczy, niedopracowany – sam Chopin też nie wydał go za życia, uważając, że jest niegodny druku. Że nie dorównuje innym. A przecież najsłynniejsi pianiści mają go w swoim repertuarze. Sam słyszałem
go w wykonaniu np. Kevina Kennera – a to przecież zdobywca II nagrody na Międzynarodowym Konkursie im. Fryderyka Chopina w Warszawie w 1990 roku (pierwszej wtedy nie przyznano). Byłem kiedyś na jego recitalu w Teatrze Stanisławowskim w Warszawie – też zagrał Lento con gran espressione na bis – sala zaczarowana wykonaniem milczała, by za chwilę aplauzować wykonawcę na stojąco… Tego samego roku (2000) Paul Badura-Skoda, profesor Konserwatorium w Wiedniu, zagrał tenże nokturn w sali Muzeum Chopina na Tamce w Warszawie – mam na programie autograf profesora! Taka pamiątka tamtych warszawskich czasów – ta akurat papierowa; znajomość z Panią ze sfer innych…
Nie wiem, czy Pani zna polską historię tego utworu. Może nie samej kompozycji, ale perypetii związanych z bolesnymi historycznymi losami mojej Ojczyzny, zapisanymi razem z tym utworem. A może raczej biografiami ludzi, których losy połączył ten krótki nokturn. Ale o tym, żeby nie zanudzać, może następnym razem.
Dzisiejszy dzień bardziej w lesie niż w mieście. Rowerowy spacer duktami. Wprawdzie pogoda niezbyt słoneczna – ono z rzadka tylko zza chmur, ale już taki zapach w lasach wiosenny i ptaki śpiewają swoje trele miłosne. Na łąkach widziałem czaple. Spod nieba rozmowy wracających gęsi – rozkrzyczane takie, jakby kłóciły się, dokąd lecieć!
Jeszcze raz winszuję udanego recitalu!
W ostatnią niedzielę marca roku 2009
Marek