Jan Stanisław Smalewski – Z kart historii nieznanej (1)

0
511

Jan Stanisław Smalewski


Z kart historii nieznanej (1)

 

 

Akcja na Żodziszki

 

Z oddziałem „Kmicica” współpracowała cała polska ludność zamieszkująca pobliskie tereny. Jego działalność wspierała istniejąca w terenie siatka podziemia. Bez ich pomocy i udziału nie powiodłaby się żadna poważniejsza akcja.

To nie była regularna walka zbrojna. Na prowadzenie takiej nie mieli żadnych szans. Silnego, uzbrojonego i dobrze zorganizowanego wroga mogli zaskoczyć tylko podstępem, sabotażem i dywersją. Tak było w Żodziszkach.

„Kmicic”, organizując akcję na posterunek żandarmerii i policji białoruskiej, przemyślał dokładnie wszystko. Przygotowania do likwidacji posterunku trwały dłuższy czas. Najpierw zatroszczono się o „wciśnięcie” w skład stacjonującej tam załogi ludzi z siatki. Wśród białoruskich policjantów było ich około dziesięciu.

Komendantem posterunku był oddany Niemcom Białorusin Karkoz. Jego zastępcą został jednak należący do AK Antoni Dubaniewicz „Żbik”. W składzie komendy posterunku był również akowiec Palewski ze Smorgoń „Pal” – szwagier miejscowego, współpracującego z nimi, lekarza Leszczewicza.

„Kmicic” likwidację posterunku przygotowywał dwutorowo. Część zadań organizacyjnych – jak okazało się później – powierzył „Kitkowi”, część jemu. „Kitek” na polecenie „Kmicica” obmyślał plan zdobycia posterunku we współpracy ze „Żbikiem”. On czynił to w oparciu o pomoc „Pala” i wciśniętych tam – przy jego udziale – dwóch swoich żołnierzy: Mieczysława Okulika „Tarzana” oraz Ferdynanda Radziusza „Gracy”. Czym podyktowana była dwutorowość planu „Kmicica” nie wiedział. Może po prostu chciał przyjrzeć się wstępnej realizacji obu planów i wybrać lepszy.

”Tarzan” i „Graca” otrzymali zadanie dokładnego rozpracowania posterunku i przygotowania go do łatwego opanowania z zewnątrz. Kontakty z nimi utrzymywali poprzez członków organizacji mieszkających na koloniach pod lasem, pomiędzy wsiami Sauguciewo i Pracuty. Wiele cennych informacji udzielił im również były wójt kolonii pod Pracutami. U niego jeden raz, razem z „Kmicicem”, spotkali się z „Tarzanem” i „Gracą”. Być może wtedy „Kmicic” przekonał się do koncepcji opanowania placówki przy pomocy wartowników. Czas akcji miał zostać wyznaczony na dzień objęcia warty przez „Tarzana” i „Gracę” na posterunkach zewnętrznych: na moście i przy bramie. Chodziło o to, by wejść na teren obiektu bez zaalarmowania załogi.

Posterunek żandarmerii w Żodziszkach mieścił się w starym pałacu. Rymsza słyszał również, że przed wojną w obiekcie tym znajdował się klasztor, że był tam Konwikt Jezuitów. Pałac otaczał kamienny wysoki mur, który z trzech stron opasywała, tworząca tu zakręt, rzeka Wilia. Droga do zamku, 100 metrów przed murem, przechodziła przez wybudowany w okresie przedwojennym okazały, drewniany most. Na jego środku Niemcy ustawili posterunek wartowniczy. Stała tam budka i trzy prowizoryczne bramy z drutu kolczastego: przed mostem, na środku i u jego wylotu. Bramy te zamykane były na noc. Wiodąca do posterunku droga stanowiła połączenie z oddalonym o 15 kilometrów dużym garnizonem niemieckim w Smorgoniach.

Na posterunku w Żodziszkach znajdowało się około 80-ciu policjantów białoruskich i 30-tu żandarmów niemieckich. Policjanci nosili czarne mundury z popielatymi kołnierzami i mankietami. Zamiast czapek mieli czarne furażerki. Posterunek dysponował kilkoma samochodami ciężarowymi i jednym osobowym „oplem”, który garażował na dziedzińcu pałacowym. Niemcy mieli tam również kilka koni wierzchowych, których stajnia znajdowała się pomiędzy murem i rzeką.

Po skontaktowaniu się przez pośredników z członkami organizacji wchodzącymi w skład załogi posterunku, ustalono czas akcji. W przeddzień 14 sierpnia, po zmroku Antoni Rymsza wyruszył do majątku Tupolszczyzna, gdzie miał znajdować się bród, dogodny do przeprawy na drugi brzeg Wilii. Przydzielony mu przewodnik zapewniał, że woda w rejonie brodu sięga najwyżej do połowy końskiego brzucha. Okazało się jednak, że bród był głębszy i krótki odcinek rzeki konie musiały przepłynąć. Po pokonaniu brodu, podjechali do najbliższego osiedla, skąd zabrał gospodarza z siekierą i piłą, polecając mu dosiąść swojego konia. Galopował ów wystraszony kmiotek razem z nimi, aż do linii telefonicznych, łączących Żodziszki ze Smorgoniami. Tam „Maks” mu polecił, przy pomocy przydzielonych dwóch partyzantów, spiłować kilka słupów i siekierą poobcinać druty. Po zerwaniu połączenia telefonicznego na obu biegnących tam liniach, zwolnił kmiotka do domu i poprowadził oddział w stronę Żodziszek.

Naokoło było cicho, koguty pianiem obwieszczały północ, bramy na moście przed zamkiem były zamknięte. Podjeżdżając bliżej „Maks” zorientował się, że kłódki są zdjęte, co oznaczało, że ich ludzie są przygotowani do akcji i mogą wejść na dziedziniec.

Konie zostawili w krzakach przed mostem. Tam mieli spotkać się z oddziałem pieszym. Rozglądając się, z daleka zauważył „Kmicica”. Był już pod murem i zbliżał się z ludźmi do furty, przy której stała druga, pusta już budka wartownicza. Podchodząc do mostu zauważył, jak wartownik zeskakuje z niego i chroni się w zaroślach. Droga na dziedziniec była wolna. Pięćdziesięciu żołnierzy przebranych w mundury białoruskie, bez jednego strzału przemknęło wraz z nim przez dziedziniec. Przy wejściu czekał na nich „Pal”.

Palewski na wszelki wypadek zadbał o to, żeby w ustawionym w oknie karabinie maszynowym nie było amunicji. Przed akcją wyjął Karkozowi pełny magazynek, zastępując go pustym.

Ludzie, których przyprowadził z „Kmicicem” „Kitek”, wbiegli do głównej wartowni, mieszczącej się w skrzydle pałacu na parterze. Zanim dotarli na piętro, z parteru dobiegły ich odgłosy strzelaniny.

Na piętrze spała cała załoga białoruska. Po wejściu tam, rozpoczęło się piekło. Posypały się strzały, w salach zakotłowało się.

Kryjąc się za grubym murem, strzelali po ścianach, ostrzegając Białorusinów: „Poddawać się, bo będziemy rzucać granaty”! „Wychodzić z rękami do góry”! – Na szczęście zdecydowana większość Białorusinów nie miała przy sobie broni. Ich broń znajdowała się w zbrojowni.

Pierwsi wyszli w bieliźnie członkowie ich organizacji, a za nimi pozostali policjanci. Kilku funkcyjnych, posiadających przy sobie broń, próbowało się ostrzeliwać.

Pierwszą ofiarą akcji stał się wartownik, pełniący służbę na wartowni. Gdy pod dowództwem podchorążego wpadli tam polscy partyzanci, mimo ich przebrania w mundury białoruskie, policjant zorientował się. Obok niego leżała na stole broń i granaty. Wartownik rzucił się w stronę stołu i chwycił za pistolet. Któryś ze stojących za podchorążym partyzantów uprzedził go, oddając strzał i trafiając go w tył głowy. Białorusin poleciał bezwładnie na ścianę i osuwając się, zostawił na niej krwawy ślad.

– „Ręce do góry”! „Rzucić broń”! – krzyczał do wbiegających partyzantów, poderwany strzałem, komendant Karkoz. W dłoniach trzymał zdjęty z okna cekaem z pustym magazynkiem. Kiedy zdezorientowany nieposłuszeństwem próbował oddać serię z karabinu, ze swojego pistoletu wygarnął do niego Palewski. Wbiegający za „Palem” partyzanci broń mieli wycelowaną w stronę stojących przy stole Białorusinów.

– „Rzucić broń, wychodzić na korytarz”! – padły rozkazy. W dużym korytarzu światła były przyciemnione. Przy rozbrojonych policjantach pozostało dwóch żołnierzy, reszta wbiegła za „Maksem” do pomieszczenia, w którym spali pozostali Białorusini.

W wysokiej izbie metalowe łóżka ustawione były piętrowo. Wszyscy przebywający w niej policjanci byli bez broni. Teraz, po komendach: „Wstawać! Wychodzić z łóżek! Biegiem na korytarz!” – Białorusini zrywali się przerażeni i w popłochu wpadali na siebie.

– „Jesteśmy polskimi partyzantami, wychodzić”! „Rzeczy pozostawić na miejscu”! – padały wyjaśnienia i rozkazy. Po kilku minutach wszyscy policjanci stali w bieliźnie na korytarzu. Któryś z partyzantów ustawiał ich w szeregu.

W przeciwległym skrzydle, wrzynającym się w sad, strzelanina jeszcze trwała. „Maks” przejrzał sale. Były puste, tylko… na podłodze pozostało paru zabitych, a wśród nich komendant Karkoz. Szybko zebrał ludzi i pobiegł z nimi na skrzydło, skąd dochodziły odgłosy walki. Wybiegając na podwórze, spotkał „Kmicica”. Stał i kierował ludźmi znoszącymi z piętra zdobytą broń i amunicję.

– Tam Niemcy jeszcze się bronią – „Kmicic” rzucił mimochodem. Skrzydło od strony sadu wykorzystywane było przez samych Niemców: „Nur fu… deutsche”.

„Rymsza” podchodził bardzo ostrożnie. Zaraz przy wejściu zobaczył jednak, że z pomieszczenia „dla wybranych” wychodzi w niemieckim mundurze Hirsz „Alfons”, a za nim „Kitek”, „Długi”, „Szpagat” i inni.  

Strzelanina ustała. Odsyłając ludzi, wszedł do pomieszczenia, w którym do niedawna urzędowali Niemcy. Panował tam półmrok, gdyż okna były zasłonięte. A na dworze wstawał już dzień. Zaraz przy progu natknął się na zabitego psa. Za stołem, wykorzystywanym zapewne jako biurko, leżał martwy Niemiec. Bieganina żołnierzy nie ustawała. Wynosili zdobytą broń, amunicję i niemieckie umundurowanie.

Później „Kitek” tak opowiadał mu przebieg walki na skrzydle:

– Ponieważ drzwi do sali, w której odpoczywali, były zaryglowane, „Alfons” użył podstępu. Tłukąc kolbą karabinu w metalowe okucie, krzyczał po niemiecku.

– Otwierajcie! Wy tu sobie śpicie, a my nie możemy do was dojechać. Jesteśmy z Wojstomy. Zepsuł się nam pod Żodziszkami samochód. Co do cholery dzieje się z waszą łącznością?!

Może „Alfons” za głośno dudnił, bo kiedy drzwi się otwarły, Niemiec miał wycelowaną w niego broń. Na szczęście stojący przy „Alfonsie” partyzant „Długi” był szybszy. On jedyny spośród nich miał polskiego wisa. Niemiec runął na ziemię, a siedzący przy drzwiach wilczur rzucił się na „Długiego”. Psa kropnął „Szpagat”. Kilku Niemców broń miało przy sobie. To między nimi i ludźmi „Kitka” wywiązała się strzelanina. Na szczęście broń pozostałych Niemców również znajdowała się na wartowni.

Gdy „Alfons” wszedł do środka i po niemiecku wydał komendy do opuszczenia izby, wszyscy Niemcy w bieliźnie ustawili się na korytarzu. Jeden z nich, próbując ucieczki, wyskoczył przez okno. Miał jednak pecha, gdyż nadział się na tyczki od pomidorów, poranił się i wybił sobie oko.

W potyczce ranny został tylko „Orlik”. Jeden z ostrzeliwujących się Niemców ciężko ranił go w kolano. „Orlik” z tej rany nie wylizał się, został inwalidą.

– Nie zapomnę komicznej sceny – opowiadał Antoni Rymsza – gdy ponad godzinę po akcji, w pomieszczeniu, gdzie spali Niemcy, nagle przyciągnięte do ściany drzwi ze zgrzytem odchyliły się i wypadł zza nich zemdlony Niemiec. Ukryty za drzwiami nie wytrzymał dłużej napięcia i zemdlał. A myśmy w najlepsze urzędowali w tej sali, przymierzając sorty niemieckiego umundurowania i kosztując miód, sery i masło, które nasi partyzanci wynosząc z piwnic, przynosili nam do spróbowania…

Później – jak opowiadali mu znajomi – Niemiec ten zwariował. Chodząc po Żodziszkach powtarzał wszystkim napotkanym, że partyzanci nie zabili go, bo „August gut man” – August dobry człowiek. Pozostawiony samemu sobie, 15 kilometrów przebył w bieliźnie, aby dotrzeć do Smorgoń.

Z posterunku w Żodziszkach odjeżdżali solidnie obładowani. Broń, sprzęt, amunicja, umundurowanie i żywność z trudem mieściły się na dwudziestu furmankach, którymi odjechali.

Zabrali wszystko, zostawiając rozbrojonych i rozebranych do gaci żandarmów i policjantów. Niektórzy z partyzantów, przywdziewając zdobyczną odzież i buty, swoje lumpy chcieli pozostawić Niemcom i Białorusinom. „Kitek” nie pozwolił jednak.

– Lepiej to spalić – powiedział do żołnierzy. Ich stare, zużyte rzeczy spłonęły razem z trzema niemieckimi ciężarówkami. Do zdobycznego opla „Kitek” wsiadł osobiście. Daleko nim jednak nie ujechał. Po trzech kilometrach drogi brakło mu benzyny. Po krótkiej naradzie z „Kmicicem” podpalono opla i zepchnięto do rowu. „Maks” z tej wyprawy wracał na ładnym koniu wierzchowym. Oprócz sprzętu i broni przybyło im też kilka wierzchowych koni i kilkunastu partyzantów. Na ich stronę przeszło około 20-tu Białorusinów, a wśród nich „Pal”, „Żbik”, „Graca”, „Tarzan”.

Opuszczając Żodziszki, w obawie przed odsieczą „Maks” kazał podpalić most na Wilii. „Kmicic” z „Kitkiem” odjechali, tylko on stał jeszcze przy moście ze swoim oddziałem konnym, gdy podeszła do nich grupa miejscowych gospodarzy.

– Panie dowódco, błagamy, niech pan nie niszczy mostu! To utrudni nam uprawę pól po drugiej stronie rzeki. – Pod mostem już się dymiło, a jego ludzie dosiadali koni. Popatrzył na przestraszone miny gospodarzy i zrobiło mu się ich żal.

– Faktycznie, nie przemyślałem tej decyzji do końca – przyznał. – Myślałem tylko o Niemcach, a zapomniałem o was. Możecie ugasić most. Ja już stąd odjeżdżam.

Uradowani takim obrotem sprawy gospodarze rzucili się do gaszenia, a on zabrał oddział i udał się za „Kmicicem” w stronę dużego kompleksu leśnego „Bonda”. Część oddziału wkroczyła już do lasu, gdy na horyzoncie pojawił się niemiecki dwupłatowiec. Być może Niemcy o zaistniałej sytuacji powiadomili swoich przez radio?

Zacinając konie, pośpiesznie wjechali do lasu, dołączając do taboru, który wraz z pieszymi powoli podążał w kierunku Bazy.

 

 

Podczas akcji na Żodziszki ogromne zasługi oddał nam Hirsz „Alfons”, Polak z Gdańska.

Hirsz wiosną 1943 roku zdezerterował z wojska niemieckiego i dołączył do nich. Język niemiecki znał lepiej niż polski. On to podstępem obezwładnił ukrytych na skrzydle pałacu Niemców. Wracając z akcji, kilku partyzantów zdobyło gdzieś w Żodziszkach alkohol i z wdzięczności dla „Alfonsa” poczęstowało go, pijąc za jego odwagę. Trudno powiedzieć, czy zmęczony „Alfons” przecenił swoje możliwości, czy to jego koledzy przesadzili z gościnnością, ale „Alfons” upił się i trzeba go było wsadzić na wóz taborowy. W jakiś czas później, w bliżej nie znanych „Maksowi” okolicznościach, któryś z partyzantów nazwał „Alfonsa” Niemcem. Ten, tak tym się zdenerwował, że odbezpieczył granat obronny.

– Jeśli ja jestem dla was Niemcem, to ja nie mam po co żyć. – „Alfons” rozpłakał się. Trzymając w zaciśniętej prawej dłoni granat, a w lewej zawleczkę, zsiadł z wozu i klęknął na drodze.

– Nie zbliżać się! – Żołnierze rozbiegli się, a jeden widząc, że nadjeżdża „Maks” ze swoimi ludźmi, podbiegł do niego.

– Dowódco, Hirsz chce się rozerwać granatem!

Rymsza podjechał natychmiast do „Alfonsa”. Hirsz nie żartował. Gdy „Maks” zobaczył, że na palcu prawej dłoni trzyma wyjętą z granatu zawleczkę, zrozumiał jednak, że jeszcze się waha. Starał się rozmawiać z nim jak najspokojniej.

– ”Alfons”, co się stało? Oddaj mi ten granat. Załóż zawleczkę i oddaj granat. Słyszysz? – „Alfons” płakał.

– Ja nie jestem Niemcem. Dowódco, powiedz im, że ja nie jestem Niemcem. Dlaczego oni mnie tak nazywają? Ja nie mogę znieść tej zniewagi, dlatego zakończę żywot. Ja proszę tylko, żeby po śmierci liczyć mnie jako Polaka i pogrzebać jak Polaka. Ja nie jestem Niemcem!

– ”Alfons”, co ty wygadujesz? Ktoś chyba zażartował z ciebie. Nikt z nas przecież nie uważa cię za Niemca! Co ty? – Rozmowa z pijanym, a na dodatek trzymającym w ręce odbezpieczony granat obronny, była trudna.

– Ja nie jestem Niemcem… – powtarzał Hirsz.

– Dla mnie zawsze będziesz Polakiem, wiesz? Takiej postawy Polaka, jaką zaprezentowałeś w Żodziszkach, może ci pozazdrościć niejeden partyzant. Rozumiesz „Alfons”?!

– Dowódca naprawdę tak myśli?

– Mówię świętą prawdę! – potwierdził „Maks”. „Alfons” trochę się uspokoił. W tym momencie podjechał do nich powiadomiony o zajściu „Kmicic”. We dwójkę namówili „Alfonsa”, żeby założył zawleczkę na granat.

Wracali do Bazy nad jezioro Narocz bogatsi o kolejne doświadczenie. Oni obaj: „Kmicic” i „Maks”, i żołnierze też. Tak skończyła się ich partyzancka przygoda w Żodziszkach.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko