Dariusz Tomasz Lebioda – Jaśminek

0
371

Dariusz Tomasz Lebioda – Jaśminek

 

Szkic do portretu chłopca z mojego pokolenia

 

 

 

Władysław Hasior          Tomasz Jaśmin, nazywany przez kolegów Jaśminek, urodził się kilkanaście lat po drugiej wojnie światowej w jednym z większych miast Polski. Początkowo mieszkał w niskim, brudnym i wilgotnym baraku na peryferiach aglomeracji, skąd w wieku lat sześciu przeniósł się wraz z rodzicami do powstającego właśnie nowego osiedla. Ojciec i matka Jaśminka byli robotnikami, on – kierowcą autobusu komunikacji miejskiej, ona – pracownicą przy taśmie w fabryce. Pierwsze świadome lata spędził chłopiec na osiedlu, w otoczeniu jemu podobnych kolegów, którzy przybyli z najprzeróżniejszych środowisk i ze wszystkich starych dzielnic miasta.Podwórko Jaśminka i całe osiedle były zatem jakby soczewkami skupiającymi, pozwalającymi lepiej przyjrzeć się ludziom i ich typom zachowań. Jaśminek rósł bardzo szybko i wkrótce poszedł do szkoły, która mieściła się może o sto metrów od jego bloku. Owa bliskość wszystkich instytucji i obiektów była znamienną cechą świata Tomka. Obok bloku szkoła, za nią, oddzielony tylko asfaltową jezdnią cmentarz, w bezpośredniej bliskości sklepy, poczta, lotnisko, wielki opuszczony sad i osiedle karłowatych domków jednorodzinnych. A zatem wyprawy Jaśminka nie były dalekie, zawsze przemieszczał się on tylko kilkaset metrów, a jeśli już wyruszał w dalsze eskapady – na przykład do oddalonego o jakieś dwa kilometry lasu – to zdawało mu się, że zawędrował gdzieś na krańce świata. Bo jego pokolenie – wychowywane w cieplarnianych warunkach – nie lubiło opuszczać swego rajskiego ogrodu, obawiając się nieznanego świata poza kręgiem codziennych penetracji. Romek był podobny do swoich rówieśników, ale był też o wiele bardziej wrażliwy na piękno i brzydotę, i dobro świata. U schyłku lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych było to jednak piętą Achillesową chłopca. Młodzi ludzie – jeśli chodzi o charaktery i sposób widzenia siebie i swojej roli   w społeczeństwie – byli przecież wiernymi kopiami swoich rodziców, a ci nauczyli ich, że pomiędzy ludźmi i zwierzętami nie ma różnicy. Jaśminek był chorowity i słaby, często więc silniejsi chłopcy brali nad nim górę. Nie przejmował się tym. Razy i obelgi przyjmował jako coś, co jest oczywiste. Nie wygasała jednak w nim – zrodzona podczas lektur książek Fiedlera, Szklarskiego i Maya – tęsknota do siły i władzy. Jak się okaże w przyszłości, przyćmi ona niestety inne marzenia i pragnienia. Aż do ukończenia szkoły podstawowej Jaśminek był jednym z szeregowych członków wspólnoty. Ot taki Nemeczek. W jego świecie wszystkie decyzje podejmowano wspólnie, zwracając jednak bacznie uwagę na to, co mówią najsilniejsi, jakby starszyzna tego przedziwnego dziecięcego klanu. Być może więzy tej wspólnoty zawiązane zostały już w momencie „cudownego” przeniesienia chłopców i dziewcząt z brudnych ruder do świata ogromnych geometrycznych brył i ciepłej wody płynącej z kranu. Więzy te stały się jeszcze silniejsze pod niebem boisk kilku szkół, oddzielonych od siebie zaledwie o kilkaset metrów, a także pod sufitem nowych „podstawówek”; wspaniałych, jeszcze pachnących farbą i cementem.

 

W momencie wejścia w ich mury dokonał się kolejny istotny wyobrażeniowy skok. Chłopcom znowu wydało się, że przeszli do innej rzeczywistości, że znaleźli się w świecie jeszcze większej czystości, sterylnej mądrości i prawdy. I w gruncie rzeczy tak było. Pomijając fakt kilku zawahań i ucieczek, Jaśminek i pozostali chłopcy byli dumni ze swoich szkół, z tego proponowanego im bezpiecznego i logicznego świata. Wstawali rano, szli do szkoły, która miała być poligonem doświadczalnym przyszłych wyborów, ale już tam zaczęły się rysować pierwsze linie podziałów, tam też zrodziła się tęsknota do wielkiej, wyidealizowanej wolności. Bardziej zaczęły się dla chłopców liczyć godziny po lekcjach. Tomek wraz z całą zmieniającą się płynnie grupą, przekraczał bramę wielkiego cmentarza, graniczącego tylko przez jezdnię z drugim – mniejszym. Zależnie od pory roku chłopcy kradli tam bez, kolorowe świece, chorągiewki zaduszkowe, a nawet rzeźby małych marmurowych aniołków. Chodzili ścieżkami cmentarzy czytając nazwiska na nagrobkach; w miejscach, gdzie nie było jeszcze grobów zbierali żołędzie i kasztany, wchodzili na drzewa morwowe i przez długie godziny objadali się ich owocami. Innym razem – odwracali się plecami     do królestwa śmierci i szli razem patrzeć na startujące i lądujące na lotnisku wojskowe odrzutowce. Huk i ryk startujących Migów mieszał się w uszach chłopców z gruchaniem synogarlic na cmentarzach, z piskiem kół samochodów przywożących beton na nowe wieżowce, wreszcie z płaczem słabszych – ot choćby jak Jaśminek – bitych przez silniejszych. W nocy wracało to wszystko do chłopców w snach i jakby dawało impuls do nowych, następnych wędrówek, bójek, walk na kamienie z sąsiednią dzielnicą, biegów, pościgów, ucieczek, szlochów i salw szczerego śmiechu, będącego odzwierciedleniem krystalicznie czystej dziecinnej radości.

 

Przesuwał się po niebie Wielki Wóz, płynęły lata. Jaśminek wraz z kolegami chłonął wszystko to, co działo się dookoła. Stojąc przed kioskiem „Ruchu” i czekając na przywiezienie codziennej popołudniówki, czytał przez szybę w „Trybunie Ludu” o jakimś Ché Guevarze,         o jakiejś wojnie w Wietnamie. Z obszernych artykułów wyławiał z lubością obco brzmiące nazwy i nazwiska: La Paz, Higueras, Fidel Castro, Sajgon, Chu Song, Ho Chi Min, Johnson. Choć potem jeszcze raz w domu czytał o tym powoli w swoim egzemplarzu gazety, niewiele rozumiał. Ktoś kogoś, gdzieś zabijał. W tej samej gazecie z lękiem i podziwem patrzył na niewyraźną fotografię partyjnego przywódcy, czytał nic nie rozumiejąc teksty przemówień. Bo Jaśminek, oprócz wielu bożków i faunów swojego dziecinnego świata, miał dwóch niezaprzeczalnie ważnych Bogów. Pierwszy nazywał się Jezus Chrystus, a drugi Władysław Gomułka. O tym pierwszym dowiedział się na lekcjach religii, w małej salce katechetycznej od płomiennie mówiącego młodego księdza. Tego drugiego znał z dowcipów, jakie opowiadali sobie często dorośli, a także z telewizji, która dla niego i dla kolegów była w tamtych czasach czymś w rodzaju magicznej kuli. Jeśli zatem przywódca tak często pojawiał się na ekranie, to musiał w swoich rękach mieć niesłychaną władzę. Dorośli często narzekali na niego, przedstawiali w czarnych barwach i w wulgarny sposób wyśmiewali. Stosunek Jaśminka do niego był nieco inny, a zaważył na nim przede wszystkim strach. Tomek bał się, że Gomułka zjawi się kiedyś w jego krainie i wraz ze swoim groźnie wyglądającym przybocznym – Cyrankiewiczem – zaprowadzi szkolny porządek w po lekcyjnej i wakacyjnej enklawie. Nie na darmo portrety jednego i drugiego wisiały w salach lekcyjnych. Ulubioną zabawą Jaśminka i kolegów było „plucie” do tych portretów malutkimi kuleczkami plasteliny przy pomocy długich rurek. Chłopcy jednak nigdy nie „pluli” do wizerunków Chrystusa w salce katechetycznej i w prowizorycznym, przerobionym z kostnicy kościele. No chyba, że robił to Czesiu Klimko, jeden z przywódców wspólnoty, który wzbudzał postrach wśród chłopców,a wsławił się między innymi tym, że wraz z braćmi pobił dyrektora szkoły i już na początku siódmej klasy wyleciał z niej z hukiem. Jezus był dla chłopców świętością niepodważalną, a fakt, że rekrutowali się oni głównie z ortodoksyjnych rodzin chrześcijańskich, sprawiał, że jeśli tylko któryś z chłopców nie oddał należytej czci Jezusowi, wspólnota karała go z całą szatańską bezwzględnością. Płynęły chmury po niebie, mijały dni i noce. Nadszedł grudzień tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku. Jaśminek, już jeden   z wybijających się słabeuszy grupy, z szeroko otwartymi oczyma słuchał gwałtownie artykułowanych opowieści dorosłych. Znowu potoki nazw, znowu jakieś zdarzenia – tym razem swojskie rzeczowniki, znane ze słyszenia nazwiska. Gdańsk, stocznia, czołgi, pobicia, trupy. Jaśminek – uczeń piątej klasy – nie umiał tego wszystkiego powiązać w logiczną całość. Nocne słuchanie przez rodziców audycji „Wolnej Europy” bardzo go przerażało i zaciekawiało. Inni chłopcy – jak zdążył zauważyć – reagowali podobnie. W telewizji wystąpił Cyrankiewicz, ale też nadal były filmy Disneya, Zorro i Wifred Ivanhoe. Potem, kiedy już wszystko ucichło Jaśminek zrozumiał, że jeden z jego Bogów został strącony z firmamentu, ot tak jak spadały portrety ze szkolnych ścian. I pojawił się nowy Bóg w dziecinnym panteonie – nazywał się Edward Gierek. Chłopiec bacznie go obserwował w telewizji. Stwierdził też, że początkowo wszyscy mówili o nim dobrze, a i żyć zaczynało się lepiej. Dorośli wychwalali   obniżki cen i podwyżki płac, a dzieci – w tym cała blokowa wspólnota – cieszyły się z pojawienia się w Delikatesach holenderskiej gumy do żucia, angielskiego kakao i smakowitych tabliczek czekolady Van Houtena. Pojawiła się szynka na stołach i pieniądze w portfelach. Wraz ze wzrostem dobrobytu, dorośli coraz mniej uwagi poświęcali swoim dzieciom. Zbiegło się to z przejściem chłopców i dziewcząt bardziej dojrzały wiek. Jaśminek wraz ze wspólnotą blokową wałęsał się z miejsca na miejsce, nie bardzo wiedząc o ze sobą robić. Z powodu alkoholizmu ojca, matka nie mogła mu zapewnić tego wszystkiego w co opływali koledzy i nieraz Tomek patrzył łakomie na innych chłopców pałaszujących pomarańcza, banany czy objadających się nadziewaną czekoladą. Także sport nie potrafił zrekompensować jego pierwszych gorzkich rozczarowań i smutnych przemyśleń. Trwał czas, piekielnie groźny czas przechodzenia od dziecinności do młodzieńczości. Kończyły się wspólne szkoły, zaczynały pękać więzy wspólnoty. Z momentem ukończenia „podstawówki” chłopcy zaczęli jeździć do szkół oddalonych o całe kilometry. Pojawiły się też pierwsze dozgonne miłości. Dziewczęta, piękne i delikatne, zalotne i wulgarne, zaczęły prowadzić swoją zaborczą grę odciągając chłopców od siebie. Jaśminek ze zdziwieniem stwierdził, że dawne bajkowe ogrody zamieniły się w szare i smutne krajobrazy brudnych sześcianów i czarnych ulic. Coś się w nim burzyło, coś go od wewnątrz rozrywało, coś nie pozwalało usiedzieć w jednym miejscu. Po kilku efektownych bójkach z dawnymi „siłaczami” miał znakomite notowania pośród kolegów. U jego boku pojawiła się też dziewczyna. Miała na imię Joanna i Tomek pieszczotliwie mówił do niej Asiu, Asieńko. Często chodzili razem na cmentarz, który pełnił też rolę parku i tam na ławeczkach, przy grobach całowali się długo w promieniach dopalającego się słońca. Joanna była odważna         i chętnie – za radą Romka – chodziła z nim do piwnicy, w podziemiach bloku. Tam zamknięci, na starej kanapie poznali pierwsze prawa miłości. Widywano ich potem bardzo często razem, czule objętych   i zapatrzonych w siebie. Ale po jakimś czasie znowu odezwał się w nim ten przedziwny zew, znowu odrodził się w nim niewypowiedziany ból. Miłość przestała się liczyć, a Joanna patrzyła bezradnie na coraz to inne wyskoki kochanego chłopca. Nagle, z dnia na dzień, ze sklepów znikło wszystko to, co było synonimem – jak mówiono w telewizji – „polskiego skoku”. Jedno wszakże, chociaż coraz droższe, wciąż utrzymywało się na półkach – alkohole. Coraz rzadsze były dla Jaśminka dni, kiedy miał ojca. Często nawet zapominał jak on wygląda i kiedy się zjawiał po kilku dniach w domu, chłopiec przyglądał mu się z niedowierzaniem, jakby nie ufał matce, że to jest jej mąż. Być może dlatego zaczęły się z nią kłótnie, krwawe bójki ze starszym o dwa lata bratem i scysje z Joanną. W tym czasie, a był to rok siedemdziesiąty szósty, Jaśminek intensywnie trenował boks i kulturystykę. Często też sięgał po piwo, wódkę i najtańsze wino. Już od co najmniej dwóch lat uważany był za postać numer jeden wśród nastolatków na podwórku, a i na osiedlu niewielu było takich, którzy wchodzili mu w drogę. Jak nieprzyjemny zapach rozchodziła się po dzielnicy fama mówiąca o bezwzględności Tomka. I rzeczywiście, nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się w nim niesłychana agresja i nienawistna zaciętość. Zaczęło się od zabijania i torturowania zwierząt, takie ot ukrzyżowanie młodziutkiej kawki, albo spalenie młodego żywego kotka w koszu na śmieci, a skończyło się na biciu pięścią w twarz Joannę i krwawym maltretowaniu dawnych przyjaciół.

 

Tępy smak alkoholu nie znikał w ustach Jaśmina. Z nieodłącznym papierosem w ręku i zdradliwym uśmieszkiem na twarzy chodził od bloku do bloku i szukał zaczepki. Rosła zła sława największego blokowego zabijaki. Na jego rękach pojawiły się blizny po ciachnięciach żyletką, tzw. „sznyty” – jego twarz pokryły blizny po draśnięciach noża i „koronki”, czyli odtłuczonej szyjki od butelki po winie. Nowi koledzy wytatuowali, czy jak kto woli wydziargali mu kropkę pod okiem   i dystynkcje pułkownika na ramionach. Jaśmin przestał się liczyć z kimkolwiek, rzucał się wściekle na dużo starszych od siebie, napadał na młodszych, nie wahał się uderzyć w twarz księdza, ojca, matki i milicjanta. Joanna powoli upodobniała się do niego i biegała wszędzie za nim na jedno warknięcie, na jedno kiwnięcie palcem. Przestał chodzić do szkoły, pieniądze zdobywał kradnąc, bądź pod groźbą wyzyskując je od młodszych i słabszych. Chłopcy zaczęli unikać dawnego przyjaciela, a matka i brat raz po raz musieli w sprawie pobić i wyłudzeń stawiać się w komisariacie milicji. On jednak nic sobie z tego nie robił. Poznał smak czarnego chleba w celi więziennej i zapach drewnianej pryczy. Dalej popisywał się przed wspólnotą swoją szaleńczą miłością na pokaz i bezmyślną, cyrkową siłą. Czuło się, że jeszcze chwila i coś się zdarzy, coś odmieni tę sytuację. Najbardziej chyba nie lubił wtedy Tomka Marek Kawecki, powszechnie ochrzczony przezwiskiem Kawki. Był on ładnym, inteligentnym i niezwykle wysportowanym chłopcem. Kiedyś, jeszcze w piątej klasie szkoły podstawowej zaczął trenować judo i teraz stał się prawdziwym mistrzem tego trudnego sportu. Jaśmin, dwa lata wcześniej napadł z trzema koleżkami na Kawkę i ciężko go pobił. Teraz jednak, spodziewając się zemsty, wyczuwał, że nie podoła sprytowi i sile Marka. Często przez to sięgał po butelkę. Wspólnota, jakby na nowo zjednoczona w oczekiwaniu, z zapartym tchem czekała na konfrontację, ale Tomek omijał teraz boisko, na którym pierwsze skrzypce grał Marek. Nie podchodził też do grupek chłopców, pośród których pojawiał się Kawka. Czuło się jednak, że lada dzień dojdzie do decydującej rozprawy.

 

I wtedy – a był to rok 1977 – wszyscy nagle dowiedzieli się, że Tomasz Jaśmin nie żyje. Przez pewien czas śmierć ta była owiana mrokiem tajemnicy i chłopcy nie bardzo chcieli uwierzyć w to co się stało. Z czasem jednak wyjaśnione zostały okoliczności i dawno spekulacje odsunięto na dalszy plan. Jak się okazało Jaśminek wraz z Joanną zamknęli się w kuchni, wypili dwie butelki wina i któreś z nich odkręciło kurki kuchenki gazowej. Następnego dnia, kiedy starszy brat otworzył drzwi do kuchni zobaczył dwa ciała leżące na podłodze obok zielonych butelek. Szybko wezwał karetkę pogotowia, która zabrała chłopaka   i dziewczynę. On – zmarł, ona – została cudem uratowana. Okazało się, że już od czterech miesięcy nosiła w sobie jego dziecko. Śmierć Jaśminka była dla wspólnoty pierwszym, tak bliskim, namacalnym zetknięciem się ze śmiercią. Nagle – podczas pogrzebu – odżyła na chwilę dawna więź i dawne wspomnienia. Tomek na ramionach kolegów, których bił i z którymi kiedyś się bawił, odpływał na zawsze w nicość. Jego kości leżą dzisiaj w miejscu, które kiedyś było placem zabaw. Leżą pod drzewem, z wierzchołka którego patrzył na świat okiem nieustraszonego wojownika. Nikt pewnie wtedy nie przypuszczał, że po nim pójdą następni. Patrząc dzisiaj na mapę tego osiedla, można by wpiąć w nią wiele czarnych chorągiewek. I nie ważne są tutaj imiona, nazwiska – wystarczyło podać jedno. Jaśminek jest bowiem przedstawicielem tej młodzieży, która dorastała na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dwudziestego wieku, a która z braku szerszych perspektyw nie potrafiła sobie znaleźć miejsca     we wspólnocie ludzkiej. Ci koledzy Jaśminka, którzy nie załamali się obliczem kryzysu młodzieńczych wartości, którzy nie dali się wprowadzić w liczne ślepe uliczki, którzy wreszcie wyszli obronną ręką z wewnętrznej walki – poszli dalej. Tam czekały już na nich nowe znamienne doświadczenia. Ale to już życiorysy innych chłopców, ale to już

zupełnie inne historie. Tak, jak inną była świadomość chłopca, który przekroczył na zawsze nieprzekraczalny próg, do końca niedopowiedziany, nierozpoznany przez życie, pozostający do końca tragicznym kulisem skradzionych chwil.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko