Krystyna Habrat
ROZTARGNIENI
Co jakiś czas dowiaduje się, że ktoś z tych, którzy mi imponują, nie ma prawa jazdy. Nie żeby stracił za jakieś przewinienie, ale najzwyczajniej w świecie go nie zrobił. Nie będę tu rzucać nazwiskami, bo nie wypada, ale opowiadał o tym kiedyś znany i lubiany historyk, znana pani prawnik na wysokim urzędzie, słynny reżyser, jeszcze ktoś – już nie pamiętam, a ostatnio – zaprzyjaźniona ze mną przez internet i „pociąg” do pióra – koleżanka, osoba światowa i bardzo ciekawa.
Znany historyk wyznał, że bardzo lubi jeździć samochodem, ale trzy razy podchodził do egzaminu na prawo jazdy i jak go w końcu zapytali: a dlaczego kółko się kręci?” zrezygnował z osiągnięcia tej umiejętności, a ściślej z potwierdzenia odpowiednim świadectwem, że ją posiada. I teraz podróżuje z synem. Cos podobnego opowiadały pozostałe osoby. Lubię je za to. Bo ja nawet nie próbowałam robić żadnego kursu na prawo jazdy. Nie wiem, co by to było, gdybym mieszkała w Ameryce i musiała poruszać się własnym pojazdem na terenach, gdzie nie ma nawet ulic dla pieszych. Każda zwykła gospodyni domowa jeździ tam samochodem, a ja nie. Co za wstyd! Tylko ja zdaję sobie sprawę, że nie każdy jest do prowadzenia samochodu stworzony. Sama kiedyś badałam predyspozycje kierowców, czy nadają się do tego zawodu i nie będą potencjalnymi wypadkiewiczami. Robiłam to na tyle dogłębnie, że sama nabrałam przekonania, iż ja się nie nadaję. Może też wolę, jak znany reżyser być wożona i podczas podróży myśleć o niebieskich migdałach, inaczej pogrążać się w swej wyobraźni, co przy prowadzeniu samochodu byłoby niebezpieczne.
Ale najgorsze jest moje roztargnienie, co na pewno skutkowałoby co najmniej licznymi stłuczkami. Raz zamiast do szafki wyrzuciłam mój ulubiony szal do kosza, gdzie gromadziliśmy makulaturę potrzebną dla dzieci w szkole. Nawet tę scenę sobie później w głowie, niczym na filmie, odtworzyłam, że wrzucam, ale nie na półkę, a zaraz za ścianką do kosza z gazetami. Ale było już po nie w czasie, gdy kosz już wywędrował. Czasem do ekspresu sypię przez pomyłkę kawę tam, gdzie wlewa się wodę i na odwrót.
Ale te objawy nie bardzo mnie martwią. Przecież roztargniona była moja ukochana bohaterka dzieciństwa Ania Shirley z książki „Ania z Zielonego Wzgórza” i profesor geografii Paganel z „Dzieci kapitana Granta” J. Verna. Ania z powodu skłonności do zapadania w stan obmyślania swych utworów podczas wykonywania prozaicznych czynności domowych miewała ciągle kłopoty, ale przez to była bardziej bliska nam, małym dziewczętom, nie tak niedościgła, jako ideał. I od niej zaraziłam się chęcią pisania. Tylko jej piętą achillesową była geometria, która dla mnie była prosta, a moją – przecinki.
Za to roztargnienie profesora Paganela było dobroczynne dla pozostałych bohaterów powieści, bo choć czasem wprowadzał ich w tarapaty, w równie niezwykły sposób ich z tego wyprowadzał, czasem nawet przez pomyłkę. Oczywiście, gdyby nie jego rozległa wiedza z zakresu geografii ich podróżowanie wzdłuż 37 równoleżnika po całej kuli ziemskiej w poszukiwaniu zaginionego w katastrofie okrętu kapitana Granta, skończyłoby się dużo wcześniej i bez rezultatu. Dzięki jego pomyłce trafili choćby do ludożerców na Nowej Zelandii, ale uratowali się dzięki jego rozległej wiedzy z geografii. Tylko profesor po tym doświadczeniu chodził po dalej płynącym statku szczelnie pozapinany od stóp do głów, nawet w największe upały. Kryła się w tym jakaś tajemnica. Zdradziła to dopiero kobieta, z jaką się wkrótce ożenił. Po prostu ludożercy go wytatuowali. Powieść byłaby nudna, gdyby nie zabawne przygody, jakie powodował swym roztargnieniem niemłody profesor. Powieść oczywiście jest dla młodzieży, ale z jakąż przyjemnością ją wspominam. Ta moja z dzieciństwa całkiem się rozleciała, ale ta, którą kupiłam dla synów, również.
A jak już mowa o legendarnym roztargnieniu profesorów to wspomnę, że jeden z naszych na UJ, jak opowiadała mi koleżanka z biologii, po zajęciach na temat pszczół, pomaszerował ulicą Św. Anny w Krakowie, tej ważnej, dochodzącej do rynku, w… siatce ochronnej na twarzy. Inny znowu profesor, o czym tylko czytałam, był z wizytą u drugiego i jak miał już wychodzić do domu, spostrzegli, że za oknem straszna ulewa, istne oberwanie chmury. Wtedy gospodarz zaproponował, że niech lepiej u niego przenocuje, bo jak tu wyjść na taki deszcz? I zaczął szykować kolację. Tymczasem gość znikł. Po pół godzinie ktoś dzwoni do drzwi. Na progu profesor z zawiniątkiem w ręce, przemoknięty do suchej nitki. Ale tłumaczy, że skoro ma tu przenocować, to musiał skoczyć do domu po piżamę.
Na koniec mam dwie refleksje..
Po pierwsze: dlaczego prawie wszyscy chcą być kierowcami, gdy nie każdy się do tego nadaje?
Po drugie: czy dzieci niechętnie czytające książki będą miały tak kochanych bohaterów, jakich mieliśmy my, mole książkowe? I myślę o tym ze współczuciem, bo jednak dzięki naszym ulubionym lekturom nasz świat był piękniejszy.