Krystyna Habrat
WIELKIE DZIEŁO
Zabieram się dziś do tematu, na którym nie znam się najbardziej. To powinien napisać wyrafinowany znawca literatury czy historii sztuki. Ale ja muszę zabrać głos z punktu widzenia zwykłego odbiorcy, a dla takich artysta tworzy, i jest ich więcej niż koneserów. Chcę napisać o odbiorze dzieła literackiego, ale zacznę od wielkiego dzieła z innej dziedziny.
Dostałam niedawno film o Bazylice Mariackiej w Krakowie. Jestem przyzwyczajona do mówienia: Kościół Mariacki, ale na filmie widnieje taka własnie aktualna nazwa.Tyle razy tam chodziłam, spędzając w tym mieście najpiękniejsze lata, ale na filmie dostrzegam dużo więcej szczegółów, jakich z nawy nie widać. Detale wyłaniają się w zbliżeniu. I przy dodatkowych objaśnieniach. Na filmie jeszcze bardziej czaruje wspaniała kolorystyka bazyliki. Kiedy podniosłam oczy znad monitora i spojrzałam za oko zobaczyłam zachód słońca w tych samych kolorach, co bazylika. Na tle siniejącego szafirem błękitu układały się pasma czerwieni, żółci, różu, złota. Na niebie. I w bazylice.
Każdy detal można studiować tu długo, z bliska, z daleka i odkrywać wciąż nowe widoki.
Ołtarz Mariacki znany mi dobrze z czytanej w dzieciństwie książeczki „Historia żółtej ciżemki”, gdzie uzdolniony chłopaczek ze wsi podpatruje wielkiego mistrza Wita Stwosza i potem mu pomaga w rzeźbieniu drewnianych postaci. Dziś, kiedy to piszę, przypada akurat Międzynarodowy Dzień Książki dla Dzieci i warto podkreślić, jak znaczącą role pełni każda przeczytana za młodu książka, własnie na tym przykładzie. Chyba uczy więcej, bo trafia na chłonny, nieposiany, grunt, ale też bardziej wbija się w pamięć. Ileż to później czytanych powieści wyleciało z pamięci, a Wawrzek rzeźbiący kozikiem figurki plastycznie połączył się z widokiem krakowskiej budowli i nawet pamiętam od kogo dostał żółte ciżmy i w jakich okolicznościach jedna pozostała wysoko za ołtarzem. Zwykle w tym kościele, gdy napatrzę się już na szafir z gwiazdami nad sobą i podejdę pod ołtarz, ta ciżemka, choć to fikcja literacka, gdzieś w myśli się pojawia. Taki Wawrzek, podziwiając ten kościół, pewnie myślał, że to naprawdę wielkie dzieło. Mnie już powtarzać tego nie wypada.
Przy oglądaniu filmu o Kościele Mariackim z towarzyszeniem Hejnału, Fugi Bacha itd., czułam wielką radość z obcowania z pięknem. Wtedy pomyślałam sobie, że podobnie poznajemy wielkie dzieło literackie. Poprzez kolejne warstwy, tak jak ten kościół. Najpierw podziwiamy architekturę, styl budowli, potem wystrój wnętrza, wreszcie przechodzimy do detali i wnikliwych badań w zbliżeniu i z dodatkowymi objaśnieniami. Im dłużej studiujemy każdy szczegół, tym więcej odkrywamy dalszych i doznajemy kolejnych emocji, by nie powiedzieć górnolotnie: olśnień. Ale i tak niektóre szczegóły będą dostępne tylko koneserom.
Podobnie przy czytaniu książki. Młody, mniej wprawny czytelnik na początek odkrywa treść utworu, ideę, rysunek postaci i może styl, a jest to dopiero pierwsza warstwa, tak, jak pobieżne rozejrzenie się po kościele bez zgłębiania detali. Czytelnik powinien jeszcze wyczuć coś pod spodem pierwszej warstwy, co skłoni go do ponownej lektury. Wtedy odkryje dalsze plany, szczegóły, to, co umknęło mu przy pierwszej lekturze, kiedy chwytał głównie bieg akcji. Dostrzeże więcej z wiekiem, gdy osiągnie większą znajomość życia, ludzi i będzie bardziej oczytany. Wtedy powie sobie, że to naprawdę wielkie dzieło.
Dlatego wciąż możemy czytać klasyków, bo wciąż w nich odkrywamy coś nowego, co wcześniej nam umknęło, do czego wcześniej nie dorośliśmy.
Ale to jeszcze nie pointa końcowa. Coś ciekawego odkryłam kilka dni później, kiedy chciałam pokazać mężowi tenże film, by też się zachwycił, tym bardziej, że i jego dużo z tym miastem łączy i w dodatku zna się na architekturze. Jego wrażeń nie będę przedstawiać, ale mnie samą coś zaskoczyło. Siadając do ponownego oglądania, oczekiwałam, że przeżyję ten sam zachwyt co kilka dni wcześniej. Ku mojemu zdziwieniu wszystko jakby przybladło. Już wiedziałam, co będzie i… mniej mnie to poruszało.
Podobnie przeżywam powtórne odwiedzenie miejsca, które wcześniej wywołało moje ochy i achy. Chociażby jak piękny był Kraków, gdy przyjechałam doń kiedyś na egzaminy wstępne na UJ i siedziałam tu dwa tygodnie, aż moje nazwisko wtedy na „S” znajdzie się w kolejce zdających egzaminy ustne. Wiem, że padał wtedy czasem deszcz, że bywało pochmurno, ale w pamięci zachowało mi się miasto skąpane w słońcu. Biegałam zachłannie z koleżankami, by zwiedzić jak najwięcej. Wspięłyśmy się nawet na dostępna wtedy Wieżę Mariacką i to tak szybko, że zdążyłyśmy zobaczyć i usłyszeć z bliska grającego hejnalistę, choć już zaczął, gdy kupowałyśmy bilet. Ale kiedy przyjechałam tu w październiku na studia wszystko wyglądało inaczej, siąpił deszcz, a ja z wielką walizką nie miałam dokąd iść, bo nie otrzymałam miejsca w akademiku. Stypendium zresztą też nie, ale najgorsze było nie mieć dachu nad głową, gdy pada a szybko zapada ponury mrok. Teraz miasto było ono zupełnie inne, jesienne, ponure i odpychające. Obrazu dopełniły straszne zaułki, gdzie wędrowałam w poszukiwaniu pokoju, a otwierały mi budzące lęk właścicielki. Wkrótce jakoś sobie poradziłam i mogłam już powiedzieć o tym mieście to, co jak sądzę, musiał pomyśleć mały Wawrzek w Kościele Mariackim, że to wielkie dzieło.
Nieraz jednak przekonywałam się, że pierwsze wrażenie pełne zachwytu, za drugim razem już takiej ekscytacji nie wywołuje.
Czyżby do zachwytu niezbędne było zaskoczenie? Wiedziałam, że oglądany na filmie Kościół Mariacki jest piękny, że poprzednio się zachwycałam, a wcześniej latami za każdą tam obecnością, ale tym razem nie towarzyszyły temu już takie emocje, tylko spokojna konstatacja.
Powinnam sprawdzić, jak to jest, choćby w „Historii estetyki” Tatarkiewicza. Stoją trzy jej wielkie tomy na półce i kiedyś je sumiennie przeczytałam. Ale jak na wstępie zaznaczyłam, dzisiejszy tekst ma być głosem odbiorcy, czytelnika, więc ma bazować na odczuciach i spostrzeżeniach właśnie takiego.
Najważniejsze jest poczucie, że wielkie dzieło potrafi wzbudzić zachwyt nawet u pomniejszego miłośnika literatury swą pierwszą czy druga warstwą. I zasugerować mu, że przy dalszym wnikaniu w lekturę będzie tam tego dużo więcej. I, że prostaczek, jak większość z nas, wszystkich smaków z tego nie wydobędzie, ale w miarę pogłębiania swej wiedzy z zakresu estetyki i filologii oraz znajomości literatury czyli oczytania w dobrych książkach, dane mu będzie do zachwycania dużo więcej.
Podobnie, jak wchodząc do parku słyszymy ogólny świergot ptasi i widzimy zieleń, lecz im bardziej poznajemy przyrodę: nazwy drzew, krzewów, ptaków i ich sposób życia, dostrzegamy, że przyleciał już z południa ten i tamten i pośpiesznie buduje gniazdo. Sikorka bogatka nadaje pięć pogwizdywań, potem jakiś trel i odlatuje w swym żółtym uniformie z czarnym krawacikiem na inne drzewo. Dalej koncertuje kos. Nagie witki forsycji zaczynają pokrywać się żółtym kwieciem. Białe, drżące dzwoneczki w kępie pod drzewem to przebiśniegi. Zakwitają wiosną jako pierwsze i już powoli przekwitają, za to wychodzą krokusy, żółte i fioletowe. Pąki bzu nabrzmiewają, ale z nich wyjdą liście, a kwiaty pojawią się później. Jedne krzewy, jak forsycje, mają najpierw kwiaty, później liście, inne na odwrót, jak bez. Widoczne z daleka olbrzymie gniazda w rozgałęzieniu drzew, zawsze z zadaszeniem u góry, budują sroki. Może lubią się kołysać na wietrze? Grzywacze – takie wielkie gołębie, występujące zwykle parami – budują proste gniazda z patyczków na poziomym konarze, aż strach, że zaraz spadnie, lecz szybko jedno z nich – pewnie ona – wysiaduje, a drugie – on – pilnuje w pobliżu. Podziwiając to wszystko, nieraz sobie z mężem powtarzamy, jak w przyrodzie wszystko zmyślnie urządzone, jak precyzyjne są tu wszelkie procesy przyczynowo-skutkowe. I nieraz mówimy, że przyroda, to naprawdę wielkie dzieło.
. Tylko trzeba o niej wiedzieć jak najwięcej. Podobnie w dobrej powieści wyczytujemy dużo więcej, gdy więcej wiemy. O życiu, świecie, ludziach i literaturze.
Robi się coraz cieplej. Niedługo będzie można usiąść w parku z książką i poczytać. Lubię to.