Janusz Termer – Ostatni Mohikanin prozy historycznej

0
412

Janusz Termer 


Ostatni Mohikanin prozy historycznej

 

20   Na naszych oczach, bo w ciągu ostatnich kilkunastu lat, dokonuje się proces zanikania jednego z najważniejszych gatunków polskiej literatury, jaką zawsze wcześniej była, także i w XX wieku, proza o tematyce historycznej. Oto, bowiem ze świecą w ręku trzeba dziś szukać następców na przykład Hanny Malewskiej, Zofii Kossak-Szczuckiej, Jana Dobraczyńskiego, Teodora Parnickiego, Henryka Panasa czy zmarłego niedawno Władysława Lecha Terleckiego, tworzących tak różne jej stylistyczne, poznawcze czy ideowe odmiany. Gdzie szukać należy głębszych przyczyn tego zjawiska?

 

   Podejrzewam, że nikt tego nie wie do końca. Można jednak domniemywać, że wystąpił tu na raz cały splot rozmaitych okoliczności. Przede wszystkim pojawiło się w ostatnich dziesięcioleciach zeszłego stulecia zjawisko będące dziś w stanie zaawansowanego rozwoju, które przez socjologów nazywane jest uczenie „zmianą paradygmatu kulturowego”. Miejsce głównego środka przekazu wartości, jakie zajmowała dotąd literatura artystyczna, przejmują dziś elektroniczne media audiowizualne (z rozbudowaną monstrualnie siecią telewizyjną i internetem na czele), na dodatek opanowane przez wszechobecną i wszechmocną kulturę masową, mało raczej zainteresowane sztuką „trudną”, wysoko zorganizowaną i nastawioną na bardziej wymagającego odbiorcę. Rozwiały się też obecnie jak mgła silne do niedawna oznaki presji wywieranej przez elity intelektualne oraz liczne rzesze odbiorców sztuki pisarskiej (nawet, jeśli w tym przypadku miało to często tylko podkład snobistyczny; dziś owe rzesze snobują się na coś diametralnie odmiennego), presji na mecenasów kultury i sztuki, na autorów i zarazem na wydawców (którym zależało kiedyś bardziej na budowaniu swojego prestiżu, niż tylko na pomnażaniu przychodów).

 

   Warto też dla równowagi pamiętać o tym, że proza historyczna pełniła w Polsce rolę dość szczególną. Jak wiadomo zastępowała bowiem częstokroć, ze względów cenzuralnych, tak w XIX i w XX w., powieść stricte współczesną, bo niejako z konieczności wielu pisarzy (np. Jerzy Andrzejewski, Jarosław Iwaszkiewicz, Julian Stryjkowski…) posługiwało się kostiumem historycznym miast nie zawsze możliwego mówienia wprost o problemach współczesności… Mówiono nawet wówczas często, że pisarz odwołujący się do realiów nawet odległej przeszłości, zawsze ma na myśli swoją teraźniejszość. Nota bene, wielki to paradoks, że gdy teraz nie ma u nas tych ograniczeń cenzuralnych, gdy nie ma żadnych spraw yczy tematów tabu, gdy wszystko wolno, to nie ma też nazbyt wielu wybitnych dzieł, tak literatury dotyczącej bezpośrednio współczesności, jak i zwłaszcza literatury historycznej!

 

   Wszystkie te czynniki mają swoje wyraźnie widoczne przełożenia na obecną sytuację wydawniczą, czytelniczą i rynkową: ambitna proza, w tym również, a może nawet przede wszystkim proza historyczna, wymagająca nadto wielkiego nakładu pracy studyjnej, nie łatwo znajduje dziś możnych sponsorów i wydawców. A jeśli nawet czasami znajduje, to trafia niemal wyłącznie do dość wąskiego grona zainteresowanych krytyków i recenzentów, „specjalistów od literatury”. To nie jest dla pisarzy zachęta, raczej sygnał do odwrotu. Mało kto zdobędzie się dziś na to, by pisać do szuflady…

 

   A może to sama proza historyczna wyczerpała już – najzwyczajniej w świecie i po porostu – swoje gatunkowe możliwości? A może to Teodor Parnicki swoimi powieściami, wykraczającymi tak daleko poza wszelkie dotychczasowe normy powieściowo historycznego pisarstwa, podniósł u nas tak wysoko porzeczkę wymagań wobec tego literackiego gatunku, że mało który z pisarzy ma ochotę stawać z nim w szranki, a i częstokroć możliwość sprostania tym wymogom?

 

   Tego też nie wiemy. Jedno tylko jest pewne, że oto na kurczącym się współcześnie polu polskiej prozy historycznej uchowali się tylko nieliczni następcy, tak popularnych do niedawna jeszcze pisarzy, twórców prozy o realiach zdarzeń i wątkach czerpanych z przeszłości, dziejów narodowych i powszechnych. Należy do nich jeden z ostatnich Mohikanów tego pisarskiego gatunku – Ryszard Kurylczyk, nawiasem mówiąc inżynier z zawodu i były polityk, dla którego literatura nie była i nie jest źródłem utrzymania, autor kilku znakomitych utworów o tematyce historycznej, w tym wydanych przed paru laty mikropowieści: Słowiański przedświt (Instytut Wydawniczy Świadectwo, Bydgoszcz) oraz Papież (Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń), twórca oryginalnych, krótkich próz odwołujących się do realiów i znanych postaci historycznych epok minionych (starożytność, średniowiecze), pisanych trochę pod wpływem owych właśnie nowatorskich koncepcji literackich, powieściowych i historycznych dociekań Teodora Parnickiego.

 

   We wcześniejszych utworach Ryszarda Kurylczyka z lat 80., jak Jeruzalem, Jeruzalem (1984) mamy do czynienia z wydarzeniami, postaciami i realiami epoki z przełomu V i VI w. p. n. e. (czasu wielkich twórców myśli filozoficznej i religijnej – Zoroaster, Budda, Konfucjusz czy Perykles). Pisarz ten skupiał uwagę na pokazywaniu nieuchronności konfliktów wynikających między innymi z takich faktów, jak dążenia Żydów do odbudowy świątyni w Jerozolimie, czyli idei i planów wchodzących w drogę wielkomocarstwowym zamysłom perskich władców, Cyryusa i Kambezisa. Mniejszy i słabszy kraj – skąd my to znamy? – szuka sposobu obrony przed silniejszym, światowym mocarstwem… Podobnie w utworze Od Maratonu do Arderiki (1986), gdzie zagrożenie narodu małego i na dodatek wewnętrznie skłóconego przeniesione zostaje na dramatyczny konflikt grecko-perski z czasów zwycięskiej na koniec dla Greków konfrontacji zbrojnej. Bitwy pod Maratonem mianowicie, wygranej, dzięki “wallenrodycznej” postawie, czyli wielkiej “zdradzie”, dokonanej w imię patriotyzmu przez będącego na służbie perskiej słynnego wodza greckiego Hippiasza.

 

     Oryginalnym literacko spojrzeniem na epokę i życie Chrystusa (choć on sam jest tu “wielkim nieobecnym” jako powieściowa postać, a jawi się tylko poprzez rozmowy innych postaci utworu czy poprzez pastiszowe dokumenty “z epoki”), jest powieść Ryszarda Kurylczyka Niezłomny z Nazaretu (1988), mówiąca o sile, wpływie na rząd dusz, czyli “władzy” nad wieloma ludzi tamtej epoki, owej wielkiej – niedocenianej wówczas przez współczesnych – dopiero co przecież kiełkującej idei: podstaw religii chrześcijańskiej.

 

   Pytanie o naturę władzy świeckiej stawia natomiast ten pisarz w powieści Ostatni apostoł (1995). Zadaje je cesarz rzymski Dioklecjan, który doszedł do przekonania, że władza to strach przed jej utratą, toteż by dręczący go lęk zmniejszyć choćby o połowę, postanowił podzielić się władzą dzieląc Imperium Romanum na dwie części, a potem nawet i cztery… Znalazł się jednak mocny człowiek, który zaprowadził “porządek” w państwie, czyli wziął wszystko i wszystkich w garść! Tak dokonało się sławetne w historii rzymskiej przejście od pryncypatu do dominatu, czyli od monarchii kontrolowanej do monarchii absolutnej. Tym, co nie uląkł się władzy, ani związanych z nią dylematów, był Konstantyn, zwany potem (sam to wymyślił) Wielkim (306-337), znany jako ten, który uczynił chrześcijaństwo religią państwową (na swoich warunkach, naturalnie, co do dzisiaj Kościół mu pamięta); przyjął chrzest w ostatnich chwilach swego życia, a i to ze względów polityczno-dynastycznych. Nazwał się też sam trzynastym Apostołem!

 

     Podobnie intrygującą zabawę historyczno-intelektualną, nie pozbawioną przy tym dyskretnych tonów ironicznych, proponuje Ryszard Kurylczyk swym czytelnikom także i w nowszej powieści – Słowiański przedświt, w której prowadzi czytelnika przez wybrane – oczywiście nieprzypadkowo – wydarzenia dziejowe od czasu powstania idei i budowy wielkiego chińskiego muru, poprzez „wędrówki ludów” i najazdy barbarzyńskich koczowników stepowych (Hunów, Celtów, Germanów, Sarmatów czy Słowian) na Europę, do czasów „słowiańskiego przedświtu”, czyli panowania pierwszych Piastów i Mieszka I przyjmującego chrzest z rąk czeskich biskupów, aby jak wiadomo wytrącić Niemcom pretekst do podboju Słowiańszczyzny.

 

     Ale co mogą mieć i co mają ze sobą wspólnego te tak odległe od siebie fakty? Otóż mają, pokazuje autor, i to bardzo wiele. Stawia tu Kurylczyk mianowicie wielce ciekawą tezę, iż owe wędrówki ludów z syberyjskich stepów na Zachód, a nie na bogate i ludne Chiny, to efekt wzniesienia przez mądrych i zapobiegliwych Chińczyków owego potężnego Chińskiego Muru, który skierował odbijających się od tej trudnej do sforsowania przeszkody stepowych koczowników mongolskich w stronę Europy, bo gdy co ok. 650 lat przychodziły ogromne susze w stepie, musieli oni szukać szczęścia gdzieś daleko od rodzimych siedzib, ale gdy nie mogli przedrzeć się przez potężne chińskie mury, to łatwiejszy okazywał się kierunek zachodni ekspansji, wypierający z kolei z nadwołżańskich stepów zalegające je ludy indoeuropejskie i kierujący je nad coraz słabsze granice Rzymu i Bizancjum!

 

   Słowiański przedświt ukazuje ten długi okres dziejów z punktu widzenia różnych przedstawicieli wschodnich i zachodnich mocarstw (Chińczyków, Rzymian, Bizantyjczyków, poddanych Karola Wielkiego czy cesarza rzymskiego narodu niemieckiego), stopniowo zdobywających – z relacji kupców, szpiegów, dyplomatów czy żołnierzy – wiedzę o tym groźnym świecie kolejnych fal barbarzyńców wyłaniających się, co jakiś czas, jak jakiś wielki żywioł nie do opanowania, z azjatyckich stepów. Co światlejsi z przedstawicieli kultury i cywilizacji Zachodu dochodzili wręcz do wniosku, że „wszyscy jesteśmy barbarzyńcami”, czyli potomkami barbarzyńców… Bo zarówno i wielka grecka kultura (hellenistyczna) powstała na gruzach wcześniejszej, tak jak rzymska i każda następna, a i sami owi „barbarzyńcy”, podobnie jak w słynnym wierszu Kavafisa Czekając na barbarzyńców, wnosili do starych „zmierzchających” kultur (gdy owoc dojrzewa to spada – pisał Hegel) nowe ożywcze pierwiastki, nowego ducha i prężne siły zdobywców.

 

   O tym w gruncie rzeczy jest ta krótka, zwięzła i treściwa powieść Ryszarda Kurylczyka, jak i poprzednie nie mniej intrygująca i zarazem nowatorska także z czysto literackiego punktu widzenia, bo kompletnie pozbawiona atrybutów tradycyjnej XIX-wiecznej jeszcze proweniencji prozatorskiej „sztukaterii” narracyjnej: wątków romansowych, przygodowej akcji, opisów wyglądów zewnętrznych postaci, czysto psychologicznych rozterek i dylematów bohaterów czy też opisów geograficznych osobliwości (nie mówiąc już o opisach przyrody). Pisarz ten pozostawia to wszystko własnej wiedzy i domyślności czytelniczej. Bowiem pisze autor Słowiańskiego przedświtu swe tak oryginalne i pobudzające myślowo utwory nie o przypadkach losu i „przygodach” jednostek, ile o odwiecznym kołowrocie dziejów; o powstawaniu i nieuchronnej śmierci kolejnych cywilizacji i kultur, o narodzinach i klęskach nowych imperiów i państw, o wyłanianiu się z historycznego niebytu nowych ludów i o upadku narodów oraz społeczeństw starych. O nadziejach, złudzeniach i upadku wielkich postaci przywódców, ideologów, wodzów… Realia wydarzeń, do których się w tych utworach odwołuje, tak zawsze ważne dla konkretnej epoki, stają się najczęściej jedynie pretekstem do poszukiwań ogólnej natury motywów ludzkich działań, odsłaniania kulis dalekosiężnych planów i funkcjonowania wielkich charyzmatycznych postaci historycznych, organizacji religijnych czy państwowych: od czasów starożytności po (jak na razie) wiek XIII n.e.

 

   Historia dla tego pisarza to fakty powstałe w wyniku działania obiektywnych procesów dziejowych mających zawsze i wszędzie racjonalnie dające się interpretować (co wcale nie oznacza wykluczania roli przypadku czy siły oddziaływania wielkich osobowości w dziejach) konkretne podłoże materialne, skrzyżowane właśnie z efektami dalekosiężnych zamysłów i czynów silnych osobowości, wielkich ludzi próbujących im się przeciwstawić lub wykorzystać dla własnych celów, choć skutki ich działań jakże często wymykają się z rąk nawet największego formatu “wielkich manipulatorów”…

                              

     Jedną z takich wybitnych osobowości średniowiecznej Europy był niewątpliwie bohater innej nowej powieści Ryszarda Kurylczyka – papież Innocenty III z przełomu XII i XIII w. (pontyfikat od 1198 do 1216), następca Grzegorza VII, przywódca i reformator religijny (IV Sobór Laterański) oraz wybitny mąż stanu i władca silnego Państwa Kościelnego, który nie posiadał zbyt wiele wojska i “armat” („ile ten wasz papież ma dywizji” – pytał ponoć pewien późniejszy XX-wieczny dyktator i wielki językoznawca), a był on (czyli oczywiście Innocenty III) prawdziwym, choć niekoronowanym władcą ówczesnego “cywilizowanego” świata. Prowadził, jak wiadomo, walkę z Cesarzem Rzymskim Narodu Niemieckiego Ottonem IV (którego sam najpierw “wymyślił” i początkowo popierał) o dominację w Italii i w Europie; dążył do zjednoczenia katolicyzmu rzymskiego z kościołem „greckim”; popierał utworzenie tzw. cesarstwa łacińskiego na gruzach Bizancjum; zwalczał oraz „ogniem i mieczem” niszczył dysydentów (albigensów we Francji czy bogomolców w Bułgarii); wspierał procesy nawracania na chrześcijaństwo pogańskich Maurów na półwyspie Iberyjskim oraz ludów nad Bałtykiem (nie tylko przy pomocy Zakonu Kawalerów Mieczowych, ale i biskupów oraz książąt polskich – Leszka Białego i Władysława Odonica); prowadził liczne i skuteczne na ogół starania o kolejne wschodnie krucjaty do Ziemi Świętej…

     I ta powieść Ryszarda Kurylczyka, ma typową, „klasyczną” już dla tego pisarza paradokumentalną formę, luźną i pozornie kapryśną strukturę afabularnej opowieści o ludziach oraz faktach, wyłaniających się w tym utworze spod owych beznamiętnych i oschłych, by tak rzec, „kancelaryjnym” stylem prowadzonych tutaj zapisków i rozmów Innocentego III z licznym gronem najbliższych współpracowników (wysokich urzędników watykańskiej kurii, papieskich legatów w całej Europie, kardynałów i biskupów czy pretendentów do królewskich tronów). Wyłania się stąd też obraz ówczesnej Europy (łącznie z sytuacją rozbitej i skłóconej dzielnicowo Polski), nie tylko bardziej „mięsisty” od zwyczajnego ujęcia podręcznikowego czy encyklopedycznego, co i o całe niebo bardziej interesujący w znaczących szczegółach prezentacji ogólniejszej natury problemów politycznych i religijnych nękających średniowieczną Europę z okresu jej „jesieni” (by posłużyć się znanym terminem Johana Huizingi), ukazywanych z perspektywy owego centrum, jaki tworzył wówczas papieski Rzym.

   Powieść Ryszarda Kurylczyka można porównać ze średniowiecznym freskiem, który można odczytać mając odpowiedni “klucz” do używanych w nim znaków i symboli. Tym kluczem jest i tutaj nasza czytelnicza wiedza o tej epoce. Dzięki niej dopiero, jak zawsze zresztą w prozie tego pisarza, odkryć bowiem można świat inny niż sam znak: barwniejszy i ciekawszy w ukazywaniu historycznych procesów jako świadomej działalności (o nieprzewidywalnych najczęściej do końca skutkach), wielkich starań i wysiłków wybitnych jednostek. A niejako tylko „po drodze” także wyrastających stąd portretów ludzi tej epoki. Zarówno, jeśli chodzi o zasięg ich horyzontów myślowych (światopoglądowych, religijnych) oraz – choć to może wydać się najbardziej w tej ascetycznej prozie zaskakujące – ich wyłaniające się stąd niejako „mimochodem” portrety wewnętrzne, niespodziewanie „prywatne” pragnienia i nadzieje arcyludzkie, ponadczasowe – dodajmy. Mimo, że autor ten daleki jest na pierwszy rzut oka od tradycyjnych form powieściowego wyrazu i unika jak ognia bezpośredniej prezentacji problematyki obyczajowej czy psychologicznej, konsekwentnie natomiast stosując technikę tzw. „punktu widzenia” (odszedł od niej tutaj tylko raz, niezbyt potrzebnie, jak mi się zdaje, w samym zakończeniu utworu – w opisie fantasmagoryjnej rozmowy Innocentego III z Bogiem w chwili swej przedwczesnej śmierci).

     Papież to utwór o człowieku pragnącym doprowadzić do zjednoczenia podzielonej, rozbitej i rozsadzanej rozmaitymi konfliktami feudalnej Europy (na dodatek zagrożonej z południowo-wschodniej flanki przez świat muzułmański). Powieść ta istotnie może, jak bywało to we wcześniejszej prozie tego pisarza, mieć także swój interpretacyjny kontekst całkiem dla czytelnika współczesny i bardzo przy tym czytelny. Ale zarazem powieść ta, jak i inne dotychczasowe utwory historyczne Ryszarda Kurylczyka, chociaż sam autor daleki jest moim zdaniem od postawy naiwnego prezentysty, daje się z pewnością odczytywać również i nieco szerzej; jako ciągle aktualna przypowieść o tym, że nauki z tego, co już kiedyś jako ludzie zanurzeni w czasie minionym doświadczyliśmy, nie płyną jednak do potomnych wprost i nie wszędzie są właściwie rozumiane. Historia wcale nie jest dzisiaj (nie dla wszystkich i nie zawsze, a szkoda, bo być powinna, zdaje się mówić autor z wielkim naciskiem) – “nauczycielką życia”.

     I można by nawet na marginesie tej powieści Ryszarda Kurylczyka – parafrazując wyjątkowo w przypadku Papieża aktualne i celne powiedzenie, że „wszystkie drogi prowadzą do Rzymu” – zaryzykować twierdzenie, że i w literaturze najważniejsza jest nie sama (często tak fetyszyzowana przez niektórych krytyków spod znaku strukturalizmu) forma, organizacja materiału, bo każda nowa forma (droga) jest dobra, jeśli prowadzi do celu głównego (Rzymu) wszelkiego ambitnego pisarstwa, czyli w stronę poszerzenia wiedzy i wyrażania różnych sfer ludzkiego reagowania na świat, jego poznawania, rozumienia i odczuwania. Z prozy tego autora niedwuznacznie wynika, że możliwe to jest do osiągnięcia dzisiaj na rozmaite i skrajnie odmienne od utartych sposoby.

   I właśnie w tych nowych utworach ostatniego Mohikanina polskiej prozy historycznej tkwi też jakaś tam skromna, bo skromna, ale i wyraźna dzięki walorom tego pisarstwa nadzieja na powrót na nasz czytelniczy rynek i rozkwit prozy historycznej, od której nie całkiem odwrócił się polski czytelnik, a która w innych krajach świata ma się przecież jeszcze całkiem, całkiem dobrze…

                                                                                                                  

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko