Z lotu Marka Jastrzębia – Pod prąd

0
240

Z lotu Marka Jastrzębia

 

Pod prąd

NikiforPo dłuższym okresie fascynacji literaturą cudzoziemską, w tym ulubionymi utworami, na przykład „Człowiekiem śmiechu” Wiktora Hugo, zająłem się lekturami ojczystymi. Wciągnął mnie wspomnieniowy artykuł Boya, niestrudzonego cicerone po francuskiej literaturze. Pisał w nim o zgonie Władysława Reymonta, naszego Noblisty. Tu przyszła mi do głowy przekorna definicja klasyka. Napisana przez autora Słówek (mnóstwo księżyców temu), do dzisiaj nie straciła na aktualności: Klasyk, jest to pisarz, który dość dawno umarł i którego dzieła, w zbiorowym wydaniu i jednakiej oprawie, szanujący się obywatel ustawia na półce po to, aby ich nie czytać.  

Niekiedy określane jako hermetyczne, niezrozumiałe dla obcokrajowca i z tego powodu – prowincjonalne, są ledwo widoczne poza naszym zaściankiem. Jak dzieła Wyspiańskiego czy Norwida: bez znajomości meandrów naszej Historii nie da rady ich zrozumieć. Nawiasem mówiąc, my też, tuziemcy, nie rozumiemy Historii jednakowo.

A gdy pogrążyłem się w przypomnieniach utworów czytanych onegdaj, wyszło mi, że co prawda znam je w miarę dobrze, ale odbieram ich treść zupełnie inaczej niż dawniej, to znaczy nie tak powierzchownie. Co jest zrozumiałe, gdyż, jak się powiada, wiek wpływa na zrozumienie czegokolwiek; razem z nim przybywa doświadczeń i co było istotne wczoraj, teraz jest błahostką. Czyli: kiedyś była dla mnie widzialna powierzchnia tekstu, a teraz – podszewka.

Zgoda: z perspektywy lat zmienia się wzrok. Zgoda: nieraz na wyostrzony. A nieraz odwrotnie: na zbytnio poradlony i pobłażliwy. Lecz są to znane frazesy i niezgrabne ukłony w kierunku psychologii skamielin. Ponieważ obok tych oczywistości niepokoi mnie pytanie: dlaczego tak rzadko powracamy do książek czytanych poprzednio?

Zresztą nie tylko to pytanie zaczęło mnie prześladować, bo jednym z wielu zadawanych sobie jest: czy musimy być tacy HURRA MIĘDZYNARODOWI? Upodobnieni do twórców z Anglii czy USA? Identyczni, czyli nierozróżnialni? Wtopieni w schematyzm powszechnej przeciętności? W mentalną niewyrazistość? Co nas przymusza do strojenia się w cudze piórka i jednakowe umundurowania? W przywiązanie do obroży, smyczy i kagańca? Do zakompleksionego przekonania, że mamy obowiązek pożyczać tożsamość od innych, gdyż własna jest za mało światowa?

Przedtem Francja, potem przez długi czas wiernopoddańcze nasiąkanie rosyjskimi, niemieckimi i sowieckimi miazmatami, teraz pojawiła się moda na amerykanizację: maniery istnienia, obyczajowości, języka. W rezultacie język polski zaczyna być coraz mniej polski. Stanowi jego parodię, jest zlepkiem grubo ciosanych makaronizmów, niestrawną matrycą z tu i ówdzie poutykanymi słowami pochodzenia rdzennego.

Więc zastanawiam się na głos: czy nie nadeszła była pora, by świadomie zrezygnować z unifikacji? W imię obrony znikczemniałych słów? I czy bycie zaściankiem nie jest naszym atutem? Siłą i wyróżnikiem? Czy nie powinniśmy zająć się pielęgnacją literackiej wielobarwności, pokazywaniem różnorodnego piękna, tworzeniem regionów, enklaw, miejsc językowych odmian, miast gardłować za standaryzacją? Już Rej mówił o gęsim języku, a Słowacki o naśladownictwie i pawiach. Już Gombrowicz szydził z narodowych dętości i bogoojczyźnianych napuszeń. I co z tego? Oni sobie, a my sobie: nadal mamy Ojczyznę, Synczyznę i Małpiarnię.  

Był czas blokowisk, mrówkowców, mieszkań wyposażonych w bliźniacze meble. Trudno się do nich trafiało, a jeszcze ciężej wegetowało. Narzekaliśmy na anonimowość, chcieliśmy sprzeciwić się dążeniom do zgubnej alienacji, a w efekcie – wybiliśmy się na relatywną niepodległość prowadzącą nas w poprzednie koleiny.

Pies trącał drewniane meble. Gorzej, bo dochrapaliśmy się psychicznego umeblowania. Toteż następny raz zdecydowaliśmy się na nieudany przeszczep. Na transplantowanie kolejnych, świeckich tradycji. Przy czym rzecz nie w prostackim imitowaniu zamerykanizowanego stylu bycia, lecz w bezmyślnym i ślepym przyswajaniu kulturowych norm. Norm napływowych, obcych, wpędzlowanych do naszej etyki bez uzasadnienia i na chama. Niebawem doczekamy literatury uzbrojonej w szablonowe tematy i ich rozwiązania rodem z Hollywood czy innej Akademii Poprawnego Gustu, a twórca stanie się przedsiębiorcą i fabrykantem komercyjnych płodów. Jest to o tyle ciekawe, że żaden z plagiatowanych krajów nigdy nie snobował się na nasz.

Wbrew rozsądkowi i poprzednim doświadczeniom, nadal usilnie zabiegamy o globalną macdonaldyzację. Dopraszamy się utraty społecznej odrębności. Co wnet zawiedzie nas do tego, że gdzie byśmy nie trafili i czego nie przeczytali, wszędzie zastaniemy to samo: hamburgery pod piramidami, popcorn w Japonii, święta w supermarketach i eskimoską wersję wow na Grenlandii.

*

Zacząłem od Reymonta, wypada więc pochwalić się, że na nowo zrozumiałem napisaną przez niego: Ziemię obiecaną. Autor opisuje w niej włókiennicze życie miasteczka Łódź. Życie w nim podporządkowane jest żarłocznym interesom. Uczucia, miłość, ludzie odruchy, podlegają grze, kalkulacjom, bezdusznej zabawie w przeliczanie kosztów i strat. Małżeństwo w tej wyżymaczce jest owocem wyrachowania. Zagadnieniem finansowym: ile można stracić, a co zyskać. Epuzera nie interesuje biedna najdroższa. Ważne są dla niego majątkowe profity i właściwe koneksje.

Moim zdaniem, czyli zdaniem dziada gadającego z obrazami, jest to książka jak najbardziej współczesna i z powodzeniem mogłaby zostać napisana dzisiaj.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko