Krystyna Habrat
COŚ Z PEDAGOGIKI PRZEKORNEJ
Muszę skrobnąć jakiś tekścik, żeby zadać kłam hasłu, jakie rzuciłam na koniec rozmowy telefonicznej z moją pociechą, a brzmiało ono:
– Nie przemęczaj się tak, bo praca szkodzi zdrowiu.
– Tak samo, jak częste mycie skraca życie – odpaliło oczywiście moje dziecię.
Chyba jednak wie, że niekoniecznie żartuję, bo ja naprawdę nie mogę znieść jego nadmiernego zaangażowania w pracę. Taki zdolny kiedyś chłopak, chwalony, nagradzany, pokazywany w telewizji, teraz wszystkie siły i czas poświęca na podnoszenie bogactwa swego pryncypała. „Pryncypał” to określenie właściwe, bo źle mi się kojarzy, jako że pochodzi z dawnych powieści o wyzysku kapitalistów. Cóż, ja nie lubię tego pana, choć nie widziałam go na oczy, bo dlaczego moje dziecko musi tyle na niego harować? Nie ważne, że to dziecko ma już swoje dzieci i wie, co robi. Serce matki dalej o niego drży.
Ktoś może powiedzieć: każdy pracownik zarabia na własny chleb. Tak, ale czy musi pracować tak dużo? Można się przecież zadowolić mniejszymi dochodami, nie zabiegać o nadmiar dóbr, a więcej odpoczywać i cieszyć się życiem w otoczeniu rodziny, korzystając z dóbr kultury. Mieć czas na czytanie powieści i śledzenie zmieniających się pór roku.
Stąd tylko krok, by przyklasnąć kolejnemu hasłu: Ucz się i pracuj a garb ci sam wyrośnie. To uzupełnienie popularnego niegdyś: „Módl się i pracuj, a będziesz szczęśliwa”, co wpisywały w pamiętniki dziewcząt ich nauczycielki. Ja taki też miałam i identyczny wpis mojej wychowawczyni. Miałam 8 lat, kiedy mi to napisała i ja święcie w to wierzyłam. Dotąd nie przestaję. A że mam coraz więcej wątpliwości, to raczej do innych wytycznych, jakimi mnie karmiono.
Z wiekiem zauważam, że większość życiowych reguł jest prawdziwych tylko do pewnego stopnia, a dalej to nie działa. Tu powiem coś obrazoburczego. Nam wpajano, jak w znanej piosence, że „jedynie serce matki miłością zawsze tchnie”. Tak utrwalano mit, że każda matka poświęca się całkowicie swym dzieciom i niejedną noc przesiedzi nad łóżeczkiem chorego dziecka, od ust sobie odejmuje, by jemu oddać. Tak, większość matek, tak własnie postępuje. Zgodnie z instynktem macierzyńskim. Ale przemilcza się fakt, ile tysięcy mamy w kraju sierot społecznych, gdzie matki żyją, ale oddają swe dziecko do sierocińca, domu dziecka, inaczej „bidula”, bo same wolą wieść swobodniejsze życie, a dzieci im przeszkadzają. Ile z nich pije, źle się prowadzi, zapomina o dzieciach. Dopiero na starość sobie o dzieciach przypominają, bo te już dorosłe muszą się nią zaopiekować.
Na szczęście większość rodziców dba o swe dzieci, poświęca się im. Ale i tu jest pewna granica, bo nie wolno poświęcać się za bardzo. Najbardziej oddani dzieciom rodzice wychowują je na największych egoistów. Te dzieci biorą od starych – a tak swych rodzicieli najczęściej nazywają – bez pardonu pieniądze, przystają na każde ich poświęcenie, a sami w zamian co dają? Niewiele albo nic, bo najpierw są za młodzi, potem tłumaczą sobie, że matka po prostu szczęśliwa gdy im nadskakuje, przyrządza przysmaki, opiera, ceruje skarpetki i daje pieniądze. Młodzian nie zauważa, jak matce ubywa sił, jak bolą ją plecy i powinien jej pomóc przy myciu okien czy wielkim sprzątaniu. Ona to lubi – tłumaczy taki i beztrosko wychodzi z kolegami na piwo. To odwieczny schemat. Oprócz skarpetek, których się już nie ceruje.
Inną „nieprawdziwą” prawdą jest wpajanie komuś dobroci. „Nie musi być bardzo ładna, ani bardzo mądra, byle była dobra” – powiedziała kiedyś starsza pani nad wózkiem swej kilkumiesięcznej wnuczki. W tamtych czasach stateczne panie, zahaczające dzieciństwem o czasy przedwojenne, wygłaszały często takie zbożne hasła. I co? Jak się potem wiodło takiemu dobremu? Najlepiej to obrazuje sztuka „Szczęście Frania”. Franio był potulny, oddany, szlachetny, więc wysługiwano się nim przy lada okazji. Był na posyłki, na każde skinienie, co nie tyle wynikało z pełnionej przez niego funkcji u pana domu, ale z jego naiwnej, prostej, dobroci. On gotów był brać na swoje barki, to czego nikt inny nie chciał. Dlatego było oczywiste, że jego uszczęśliwią ręką dziewczyny, którą – niegodny jej – po cichu kochał, gdy rzuci ją ciekawszy amant – łajdak.
A w pracy, komu przypada najniewdzięczniejsze zadanie? Temu, co się nigdy nie buntuje. Taki święcie wierzy w prawdziwość haseł: że trzeba się poświęcać, być pracowitym i pracować dla dobra ogółu. O podwyżkę płacy też się natarczywie nie upomni, bo pamięta z Biblii, że łatwiej przejść wielbłądowi przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego. Z tym akurat nie zamierzam polemizować, bo chciałabym, aby tak było, co nie znaczy, że zamierzam być uboga. Bogata – nie, co już na wstępie ujawniłam, ale wyrzec się wszelkich dóbr i cierpieć głód i niedostatek wcale nie zamierzam. Ot, byle na chleb starczyło i coś do niego, i na trochę książek, sukienek oraz średnich wygód, by nie wędrować po swiecie pieszo i boso, a jechać na siedząco i cieszyć się widokami.
Podsumowując: co właściwie chciałam dziś powiedzieć? Że wiele szczytnych haseł wymyślają ci, którzy pragną je wpajać drugim, by ci im służyli. Pracuj, będziesz szczęśliwy, ale wzbogacę się ja, i co mi tam ucho igielne!
Oj, to by się mojej pociesze nie spodobało. I nie wiem, czy naczelnemu?