Leszek Żuliński: Buta zamiast buntu

0
115

Leszek Żuliński 


Buta zamiast buntu

 

Adam PociechaIm człowiek starszy, tym bardziej jakoś nieswojo czuje się w życiu literackim. Idą zastępy młodych. Pchają przed sobą wieże oblężnicze i tarany, oblegają mury naszych twierdz, biorą nas ogniem i głodem. Ogniem, bo coraz więcej starych książek trafia – po kolejnych remanentach magazynowych – do pieców i na przemiał. Głodem, bo coraz więcej wydawców woli Stasiuka od Czeszki czy Newerlego, Gretkowską od Kuncewiczowej, Świetlickiego od Harasymowicza.

Zmiana pokoleń jest czymś normalnym i naturalnym. Jak by nie marudzić – tak musi być. Przychodzimy, odchodzimy… Naturalna jest chyba także – mówiąc delikatnie – nieprzesadna elegancja tego procesu. Mówiąc wprost: jego brutalność. Freudowski bunt synów przeciw ojcom nie musi się w końcu odbywać w atmosferze wzajemnych ukłonów i duserów. W wymianie pokoleń jest coś z walki, coś ze zwierzęcej konkurencji. Chodzi wszak także o sprawy wymierne i praktyczne – o wolne stołki, o miejsce przy mikrofonie, przed kamerą, w gazecie.

Kiedyś ciekawie te sprawy ujął Roman Bratny w wywiadzie, jakiego udzielił mi dla „Wiadomości Kulturalnych”. Mówił o kategorii tzw. strasznych ojców. To zawsze MY rodzimy się w świecie zastanym – w świecie spapranym. To zawsze ONI ten świat spaprali.

Ewolucja procesu literackiego niemal obowiązkowo postępuje zgodnie z regułami mechanizmu negacji. Romantycy przeciw klasykom, pozytywiści przeciw romantykom, irracjonaliści przeciw racjonalistom, realiści przeciw abstrakcjonistom… W Polsce jednak niezmiennie ta negacja przez długi czas miała także charakter polityczny. Nie tyle ścierają się programy czy szkoły artystyczne, ile ich polityczni przedstawiciele. Te szkoły i programy na ogół są ściśle uzależnione od kontekstu politycznego i ideologicznego. Toteż ewolucja życia literackiego była u nas ściśle związana z rytmem przemian politycznych.

Nie odkrywam tu żadnej Ameryki, piszę o sprawach oczywistych. Zdawało się jednak tuż po 1989 roku, że ten mechanizm upadnie. Że artyści na łamach artystowskich pism będą się kłócić np. o sens koloru w malarstwie czy egzystencjalizmu w literaturze. A skądże! Artyści kłócą się wciąż na klepisku ubitym przez politykę. Tu jest postkomuna, a tam antykomuna, tu prawica, a tam lewica, tu obrońcy wartości chrześcijańskich, a tam przedstawiciele „kultury śmierci”.

W ten turniej dali się wciągnąć młodzi. Starzy już z niego nie wyjdą – to był cały ich świat, ich historia, ich walka o partię i przeciw partii, o „Trybunę Ludu” i „Tygodnik Powszechny”. Sami sobie zgotowali ten los. Cezura 1989 roku jest cezurą zamykającą świat strasznych ojców. Ale co w krajobrazie po bitwie robią młodzi? Skąd się tu wzięli i po co?

No cóż, dali się wciągnąć? Ale w co? Dwudziestoletni skini nienawidzą Żydów, ich rówiesnicy z Ligi Republikańskiej nie znoszą tygodnika „Nie”, studenci gardzą ministrem oświaty itd. Czy to są naprawdę problemy tego pokolenia?

Z zażenowaniem słuchałem antylewicowych wypowiedzi młodych pisarzy. Np. Rafała Grupińskiego, Roberta Tekieli, Beaty Chmiel, Lidii Wójcik i innych, szczególnie brutalnie traktujących rzeczywistość sprzed 1989 roku. Słyszałem bądź czytałem też kilka wypowiedzi, które cechował wręcz fanatyczny ton. Czy ich autorzy nie mieli racji? Ależ tak, w wielu szczegółach mieli. Sęk w tym, że potrafili karmić i podsycać własny bunt wobec rzeczywistości obcej, rzeczywistości spoza własnego doświadczenia. To bardzo osobliwa odmiana buntu – zapożyczonego z towarzysko-salonowych układów. Lub z podręcznika historii. Wiem to po sobie. Np. nienawidzę hitlerowskiego faszyzmu, choć urodziłem się dopiero po wojnie. Słuszne to uczucie, choć – przyznajmy – nieskomplikowane. Szkoda tylko, że w porę nie potrafiłem dostrzec faszyzmu stalinowskiego. Ale na szczęście ja potrafię odróżnić swoje bunty – te wyuczone, te zaniechane, te czekające na wyartykułowanie. Ale w moim otoczeniu nie dostrzegam podobnej świadomości. W środowisku literackim wciąż bunt wynika z tego, że „tak wypada”. Bo z góry wiadomo, jaki język obowiązuje po tej czy tamtej stronie linii demarkacyjnej, dzielącej polskie społeczeństwo. Młody 35-letni pisarz potrafi np. stanąć przed kamerą TV i opowiedzieć, jaką straszną rzeczą było dla niego stacjonowanie wojsk radzieckich w Polsce. To dokładnie tak, jakby opowiadał, że nienawidzi smoka wawelskiego. Nienawidzi rzeczywistości zasłyszanej.

W tym miejscu pozwolę sobie sformułować pierwszą regułę buntu: bunt ma sens, jeśli dotyczy świata aktualnego, rzeczywistości dziejącej się wokół. Wtedy bunt jest walką, niesie ryzyko, wymaga odwagi. Pohukiwanie polegające na włączaniu się w historyczne spory – to imitacja buntu. W kwestiach przeszłości można zająć stanowisko, w sprawach teraźniejszości trzeba czegoś więcej.

Młodzi pisarze i krytycy zajęli swoje stanowiska po lewicy i po prawicy, ale ich bunt jest kopaniem piłki do jednej bramki i to za pomocą protezy salonowych liczmanów. Karty są rozdane. Żadna niepokorna myśl się nie przedrze. Bunt jest rozpisany na role, głosy, argumenty. Spróbuj podskoczyć! Kilkanaście lat temu Krzysztof Varga zaatakował np. Przemysława Szubartowicza, że ten publikuje na łamach „Wiadomości Kulturalnych”. Pisałem już kiedyś o tym: Vardze zabrakło wyobraźni. Szubartowicz musiał dokonać o wiele bardziej odważnego, ryzykownego i nieopłacalnego wyboru, wchodząc na łamy WK, niż Varga podpisujący etat w „Gazecie Wyborczej” (nawiasem mówiąc, bardzo Vergę cenię i szanuję).

Wiadomo np. że poważna dyskusja nad oceną naszej rzeczywistości nie wymaga żadnych aktów zaprzaństwa czy debilizmu politycznego, np. usprawiedliwiania ustroju PRL czy – powiedzmy – praktyk bezpieki, ale wymaga chociażby docenienia osiągnięć kulturalnych, oświatowych i bardzo wielu innych tamtego okresu. Wiadomo, że poważna dyskusja o dniu dzisiejszym wymagałaby pohamowania wielu łaskawości pod adresem Kościoła, zrewidowania oceny roli wielu partii, instytucji, ludzi czy pism. Takie treści w kanonie praktykowanego buntu się nie mieszczą. Bowiem ten bunt – powtarzam – ma już ustaloną partyturę.

Twierdzę, że nowe generacje – zaangażowane w te sprawy – nie znalazły w sobie siły, by wyartykułować tzw. trzeci głos (choć on się prędzej czy później wyartykułuje). Ponad starymi dychotomiami, antynomiami i układami. Może dlatego, że nie mieli własnego boiska? Bzdura! Dawno nie było takiej woli i siły lansowania debiutantów czy takich młodoliterackich pism jak „bruLion”, „Czas Kultury”, „Nowy Nurt” i co najmniej kilkunastu innych. No, te i inne już upadły… A niby dlaczegóż nie miały upaść? Czy naprawdę „Ex Libris” był najlepszym pismem literackim w Polsce? Uważam, że nie był, a już na pewno jego profil nie uzasadniał inwestowania pieniędzy w aż taki nakład. Pieniędzy, jakich dzisiaj nie ma na gdańskie „Migotania”. Ekonomia wciąż jeszcze daje nabierać na propagandę i demagogię.

Wróćmy jednak do ważnej kwestii owego trzeciego głosu, samodzielnej oceny polskich powikłań, samodzielnej wizji polskich szans. Znam jednak przypadek, gdy głos ten został wyartykułowany z pełnym sukcesem artystycznym i intelektualnym. I z krystaliczną czystością moralną. To przypadek Tadeusza Siejaka. Siejak, jak to jednak często u nas bywa, był niewygodny ani dla jednej, ani dla drugiej strony. Zmarł w 1994 roku i jakby pogrążył się w zupełnej otchłani. Krytycy kłócili się o wyuzdanie Gretkowskiej i halucynacje Saramonowicz, natomiast nie wiadomo było i do dziś nie jest, co dzieje się z maszynopisem powieści autora „Oficera” – „Tam, w dole, płynie rzeka”.

Młodzi pisarze mają, oczywiście, niełatwe życie. Lawirowanie między salonem politycznym a rynkiem sukcesu ekonomicznego nie daje zbyt dużego wyboru w całym zestawie metod bycia pisarzem. Najłatwiej stworzyć pozory samodzielności i niezależności imitując własną kontrkulturowość. Kontrkultura w swojej doktrynie stwarza dwie ogromne szanse: po pierwsze – daje prawo odcięcia się od tradycji, po drugie – daje prawo korzystania z poetyki luzu, zgrywy, happeningu. Ale przestały być to postawy trudne. Są to dziś postawy łatwe, bezpieczne i handlowe. Ach, ci młodzi, jacy oni zbuntowani…

Przede wszystkim tego typu pisarze nabierają publiczność na prowokację. Ona rzeczywiście często przypomina drażnienie tygrysa kijem, ale tym lepiej – jest spektakularna i nosi pozory odwagi. Jeśli młodzi poeci wypisują wiersze parodiujące socrealizm czy patetyczną tzw. poezję zaangażowaną, to w konwencjach satyry wszystko jest w porządku. Ale jeśli Darek Foks wabi tytułem „Kopniak w dupę Maćka Chełmickiego”, to zaczyna się nieładna gra z historią.

Można zrozumieć postawę odcinania się od historii strasznych ojców, manifestowania niechęci do minionego etosu. Ale co innego nie akceptować, nie zgadzać się, a co innego buntować się jak gówniarze. Tam, gdzie historia pachnie krwią, dramatem i prawdziwymi ofiarami, tam nie opowiada się pewnych dowcipów i nie robi się pewnych wygłupów. Młodzi poeci, zwłaszcza art-zinowi, celowali w profanacyjnej zgrywie, w odmianach buntu anarchistycznego. Za taką postawą niemal zawsze stoi bezsiła i ignorancja; niemal nigdy – intelektualne przeżycie.

Kontrkulturowość najczęściej oznacza anarchizowanie. W porządku. Tylko anarchizowanie ma inny wymiar jako program światopoglądowo-społeczny, a inny jako totalna zgrywa. Wtedy i szaty buntu trzeba by udrapować w cudzysłów. Nadużywana obrazoburczość, szastanie zabiegiem profanacji, gigantomania szyderstwa – to chwyty, które bez selekcji stają się metodą dla metody. Buntem bez racji.

Bo jakaś racja jest! Musi być! I tu dopiero zaczynają się schody. Ale nie widać, aby zbyt wielu po nich wchodziło.

Bunt młodych jest i dlatego nieprzekonujący, bo jakby niedouczony. Wielu prozaików i poetów wpada po prostu w pułapkę postmodernizmu, który uświadamia, że wszystko już było. I dlatego utrudnia zadanie. Ale nie im. Oni jakby nie wiedzieli, że był już przed nimi impresjonizm, kakofonia, dadaizm, surrealizm, rozbijanie tworzydeł, strumień luźnej świadomości, Witkacy, Joyce i Robbe-Grillet. Chwalą anarchizm i do głowy im nie przychodzi, że już w latach 60. działał w Warszawie Klub Artystów Anarchistów. Całymi kohortami piszą Bursą, choć już sam Bursa wziął się z Jacquesa Preverta i Henri Michaux. Czy o tym w ogóle wiedzą? Robią eksperymenty ortograficzne, jakby nie słyszeli o futurystach. W ciągłości procesu kulturowego zachowują się tak, jakby to oni odkryli wiersz biały czy oksymoron. Nie wiem, doprawdy nie wiem, z czego wynika ta plagiatowość chwytów i sytuacji prowokacyjnych, jakby zupełnie nie uświadomiona.

Obawiam się, że za wszystkimi tymi mieliznami kryje się jednak zagubienie i całkowity brak poczucia tożsamości maskowane artystyczną agresją, tupetem, nonszalancją. Bunt jest funkcją buty. Tyle i tylko tyle.

Bunt autentyczny i ważki musiałby wynikać z zupełnie innego uwikłania w świat. Tu wracam do wątku politycznego tego artykułu. Polska rzeczywistość wymaga zdroworozsądkowej, trzeźwej, pozbawionej obciążeń i uzależnień analizy i oceny. Nie jest to możliwe bez podjęcia pewnych niepopularnych aktów odwagi cywilnej, mówienia rzeczy niewygodnych, ustawienia się wbrew obiegowym tezom i podziałom, wskrzeszenia w sobie głęboko autentycznej niezależności i determinacji. Tylko wtedy bunt może stać się poważną kategorią komponującą świat przedstawiony i podstawą wizji artystycznej, która będzie miała społeczne znaczenie. Tylko wtedy bunt przestanie być zabawą szczeniaków lub zinstrumentalizowanym narzędziem politycznych pyskówek.

A teraz istotna uwaga dla tych, którzy dobrnęli do końca: nie uważam młodej literatury za złą, za pozbawioną wartościowych dokonań. Nie należę do tych, którzy jej nienawidzą. Czy w ogóle są tacy?

*

Ten artykuł napisałem kilka lat temu przeciw określonym przejawom literackiej głupoty, hucpy i hochsztaplerstwa. Dzisiaj sytuacja zaczyna się zmieniać. Nowe tomiki w 99 procentach stronią od politycznych kontekstów i dawnych emocji. To ewolucja słuszna. Sam oceniałem ją jako pożądaną przewagę „hamletyzowania” nad „konradyzowaniem”. Dzisiaj najlepsi „nowi poeci” buszują (częstokroć pięknie) po swoim ego i własnej duszy, wszelki eksterior zamieniają na interior . Jest to jakby druga mutacja programu dawnej gdańskiej grupy „Wspólność” głoszącej program „nowej prywatności. Może za chwilę okaże się, że jakieś dziecko prawd zbiorowych, społecznych, historycznych zostało wylane z kąpielą? Wydaje mi się, że dziecko to powinno ożyć, ale już bez neofityzmu i hunwejbinizmu, jakie towarzyszyły pierwszym latom polskiej transformacji ustrojowej.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko