26 stycznia 2001 roku zmarł Krzysztof Maria Sieniawski
Leszek Żuliński
Krzysztof Maria Sieniawski (1951-2001),
czyli po drugiej stronie słońca
Nie wiem, kiedy go poznałem, nie pamiętam. Był zaledwie dwa lata młodszy ode mnie, ale nie zetknęliśmy się na warszawskiej polonistyce, ani chyba w ogóle w latach 70. Krzysztof musiał przechodzić drogę typową dla zapalonych polonistów i poetów czekających na swój start: ogromnie dużo czytał, pisał całe sterty juweniliów, stawał w szranki literackie w studenckim klubie „Sigma”, gdzie znalazł swoją pierwszą publiczność i pierwszych przyjaciół po piórze. Gdzieś tam zahaczył o posthybrydowską Konfederację Nowego Romantyzmu, sam zakładał jakieś grupy, ale myślę, że już w tych przedbiegach był samotnikiem.Dlaczego? Z prostej przyczyny: ideowo nie przynależał do żadnej z generacji poetyckiej, z którą mógłby robić „stadną karierę”. A on do wyboru miał wtedy, w latach 70., dwie generacje: nieco starszą Nową Falę i ciut młodszą Nową Prywatność. Grupę „Teraz” i grupę „Wspólność” – lub satelickie krążenie wokół którejś z nich. Ale jedno i drugie nie wchodziło w rachubę. Nowa Fala uprawiała poezję polityczną i publicystyczną – coś, co było Krzysztofowi wyjątkowo obce. Nowa Prywatność, hm, może i tak, ale ten język! Ten język oderwany od tradycji i klasyki, od śpiewności i czułości, nie, to nie było dla niego. Krzysztof należał do innej epoki.
Sam siebie nazywał ostatnim polskim skamandrytą. Choć zapewne Lechonia i Tuwima można zaliczyć do jego mistrzów, nie oddaje to całej prawdy o jego preferencjach literackich. Jedno jest pewne: wiodły one nie w awangardę, lecz w tradycję. Ale ten obszar był ogromny: rosyjski i polski romantyzm, Jesienin, Błok i imażyniści, a z polskiej współczesności – model wiersza Grochowiakowego. To wszystko było otoczone setką rozmaitych kontekstów i kontekścików – uwielbienie dla „Kabaretu Starszych Panów”, dla piosenki poetyckiej, dla „sztuki etiudowej” czy klimatów teatru studenckiego. Co ciekawe, w tym rozdrobnieniu Krzysztof wcale nie był eklektyczny. On umiał po prostu to wszystko scalić we własny model liryzmu przesiąkniętego jakimś słowiańskim spleenem, tym charakterystycznym zaśpiewem z Jesienina i Wertyńskiego, i tym bardzo czułym polskim sylabotonizmem łączącym urodę słowa z gorączką i urokliwością uczuć.
Gdy przymknę oczy, widzę go jako wspaniałego konferansjera w rosyjskim teatrzyku-bałaganie z ostatnich lat carskiej epoki lub jako postać z „Piwnicy pod Baranami”, którą nie był tylko dlatego, że taka akurat piwnica nie była możliwa w Warszawie. Na pewno urodził się za późno; to był ten klasyczny Asnykowski przypadek większej tęsknoty za przeszłością niż za przyszłością. Rozdarcie, poczucie braku własnego miejsca na Ziemi, liczne frustracje, introwertyczne zapaści.
Najpierw kurczowo trzymał się kultury studenckiej. To chyba były jego najszczęśliwsze lata. Teatrzyk Sigma niósł ciekawe klimaty i dawał złudzenie pokoleniowej wspólnoty. Krzysztof zaczął drukować swoje wiersze w prasie studenckiej, trafił na łamy „Merkuriusza”, „Radaru”, potem „Poezji”, w końcu drukował w tzw. centralnych tygodnikach literackich. Oto jedna z jego pierwszych publikacji, wiersz wydrukowany w 1976 roku we wspomnianej „Poezji. pt. Heine:
Kamienicznik wydaje dziś bal
spoza piwnych pian junkier Schmidt
z okna dal bura niemiecka dal
prosty księżyc pejsaty jak Żyd
Meine damen und herren – i w śmiech
spod konsoli spod zastaw spod szaf
księżyc umie policzyć do trzech
Żyd pejsaty po chmurach wpław
I wprost w chmury junkierski strzał
i żelazny krzyż – martwy błysk
…a to Heine szyderczo się śmiał
przez niemieckie błękitne łzy
Proszę, cóż to za wyobraźnia, pruski junkier strzela po pijanemu do księżyca, myśląc, że to Żyd, a spoza chmur słychać szyderczy śmiech Heinego. W tych trzech zwrotkach jest cała fabuła, dramat, kawał historii i przesłanie Wielkiej Kultury. To się namiętnie potem powtarzało we wierszach Krzysztofa, choć dominował w tonacjach „wariant rosyjski”.
Puszkin, Lermontow, bracia Karamazow, Pieczorin – myślę, że to były senne wcielenia Krzysztofa. W każdym razie chłonął tamtą kulturę i mitologię, był wyczulony na „nerw dostojewszczyzny”, ta specyficzna wschodnio-słowiańska melancholia i nostalgia, heroizm i beznadzieja, wolność i niewola, nihilizm i gorączka serca, stepowy bezkres duszy, bólu, skowytu i miłości – to rozniecało w nim żar. Znał całe długie wiersze na pamięć, z przejęciem je recytował, szukał w „wariancie rosyjskim” antycznego uniwersum humanistyki.
A ucho miał wyostrzone na niuanse – na ton, na nastrój, na gest, na pejzaż. Uznawał tylko jedną urodę – urodę słowa. Chyba w balladzie, dumce i romansie rozkochany był najbardziej – a z tej tradycji chętnie przerzucał pomost w stronę Okudżawy czy Wysockiego. Do niemal wszystkich jego wierszy też można napisać muzykę. Garść z nich doczekała się nawet wersji śpiewanej – największym sukcesem było wykonanie tekstu Krzysztofa przez Przemysława Gintrowskiego i Jacka Kaczmarskiego. Tekstu przejmującego, o ludziach pozbawionych wolności, która jednak na zawsze w nich tkwiła.
W roku 1973 Krzysztof otrzymał pierwszą nagrodę w ogólnopolskim konkursie na debiut poetycki, nieco później wygrał konkurs na przekład wierszy Puszkina i w nagrodę pojechał do Moskwy. Ale on nie jechał do zwykłej Moskwy – on jechał do M o s k w y l i t e r a c k i e j. Chyba w takim żył w ogóle świecie, w takiej Polsce, w takiej Warszawie – w przestrzeniach literackich. Był błyskotliwie oczytany. Umiał z głowy mówić klasyków rosyjskich i polskich, równie dobrze znał się na Norwidzie, co na Makuszyńskim, ale i Agatę Christi czy Chandlera miał w małym palcu. W tej specyficznej i obszernej wiedzy nie było żadnego chaosu – Krzysztof miał to wszystko dobrze poukładane, przemyślane, oswojone; był kimś z wymierającego gatunku – był człowiekiem kultury. I to bezkompromisowym. Tak lubił swoje wybory, że nie gonił za żadnym uła-twieniem, za żadnym ustępstwem na rzecz mody i koniunktury. Z jednej strony nie umiał być asertywny i wił się jak piskorz w sytuacjach dla siebie trudnych, z drugiej – wcale nie ustępował.
Z biegiem lat wszystko to spychało go na pozycje outsidera. Mieszkał z coraz bardziej chorą matką i młodszymi braćmi Andrzejem oraz Jackiem, którym opiekował się literacko i któremu starał się przetrzeć szlaki do krytyki literackiej. W latach 90. został sam z matką w bloku na warszawskiej Chomiczówce, którą zresztą bardzo polubił. Sam też podupadał na zdrowiu. Cukrzyca, nadciśnienie, jakieś inne choroby… Nie miał skończonej polonistyki, nie był przystosowany do wielu rzeczy tego świta, toteż dręczyły go problemy z pracą. Imał się zawodów „na przetrwanie”. Na Chomiczówce był kioskarzem, listonoszem, potem portierem w jakiejś firmie, wreszcie przeszedł na skromną rentę zdrowotną. Popadał w abnegactwo – nosił się pięknie tylko z głową w chmurach; reszta jest milczeniem. Druku, kontaktu z prasą łaknął jak kania dżdżu; ze swoimi tomikami wierszy całymi latami gonił po wydawnictwach niczego na ogół nie wskórając. Ta zapaść nastąpiła zwłaszcza po 1989 roku, kiedy to młody i prężny nasz kapitalizm takim ludziom jak Krzysztof dawał bolesną szkołę życia. I pogardy.
Ja prawdopodobnie poznałem go dopiero w tygodniku „Tu i teraz”, który powstał w roku 1982 i w którym prowadziłem dział literacki. Zjawił się natychmiast i został bliskim moim współpracownikiem oraz częstym, zadomowionym gościem redakcji. Kilka razy miał całą kolumnę wierszy, kilka razy przekładów, ale na co dzień był recenzentem. Wygodnym, bo oczytanym – jak wspomniałem – we wszystkim, nawet w literaturze masowej. Był też recenzentem „wyrazistym” – nie posiadał „średniego stanu uczuć”. Oceniał na plus lub minus – niemal zawsze w euforii. Musieliśmy czasami tonować jego emocje, zwłaszcza gdy natknął się na szmirę i nie przebierał w słowach. Ale to była wspaniała współpraca. Krzysztof z punktualnością zegarka przynosił recenzje wykaligrafowane ręcznie na kartkach z brulionu w kratkę, bo nigdy nie dorobił się maszyny do pisania.
W 1985 roku wydał swój pierwszy tomik wierszy pt. Serce transkonty-nentalne. W rok potem drugi – Erotikon. To była fatalny czas dla poezji. Nad Polską przetaczała się burza polityczna; kultura i literatura traciły swoje znaczenie, prasa literacka była bądź w rozsypce bądź skłócona. Krzysztof w tym żywiole postnowofalowym, kiedy za Barańczakiem szły na barykady całe zastępy debiutantów, wyskoczył z subtelnymi „duszoszczipatielnymi” i bardzo wersyfikacyjnie tradycyjnymi wierszami, co nie dało wielkiego echa. Myślę, że „Tu i teraz” było wtedy jego najważniejszą ostoją.
Ale po kilku latach upadło. W to miejsce powstała nowa wersja tygodnika „Kultura”, ja przeszedłem do miesięcznika „Literatura”, zaś Krzysztof poniekąd przejął w „Kulturze” sprawy literackie po mnie. Najsławniejszym jego wyczynem redaktorskim było odkrycie „Szczura” Andrzeja Zaniewskiego (kompana z Chomiczówki) i wydrukowanie fragmentu tej powieści, która międzynarodową sławę odniosła jakieś osiem lat później.
„Kultura” też szybko upadła. Nie wiem, co działo się z Krzysztofem przez kilka następnych lat, mieliśmy sporadyczne kontakty telefoniczne, natomiast zjawił się natychmiast, gdy zacząłem pracować w nowo powstałym tygodniku „Wiadomości Kulturalne”. W zasadzie powtórzyliśmy wariant z „Tu i teraz” – był stałym „recenzentem dyżurnym”, czasami publikował większe artykuły. To trwało do wiosny 1998 roku. Krzysztof nadal podupadła na zdrowiu; droga z Chomiczówki na Stare Miasto to była dla niego wyprawą. Żalił się często, że rośnie sterta jego nie wydrukowanych tekstów; czasy Sigmy czy okres, kiedy Wojciech Siemion robił spektakl z jego wierszy w Starej Prochowni rozpamiętywał jak sen jaki złoty. Doszło nawet do tego, że Gintrowski z Kaczmarskim wykonali w Opolu utwór Sieniawskiego nie podając jego nazwiska – i takie policzki musiał znosić. Ale przecież „zapadał się w sobie” tym bardziej, że gdy zabrakło „Wiadomości Kulturalnych” nie znalazł już nigdy dla siebie przyjaznej redakcji.
No, z wyjątkiem „Tele Tygodnia”. W tym masowym piśmie telewizyj-nym w ostatnim okresie drukował krótkie parasatyryczne wierszyki komentujące program tv. Miały ponoć – w co nie wątpię – entuzjastyczny odbiór. To była dobra rola dla Krzysztofa. On lubił telewizję, był fanatykiem kina, nie gardził tzw. kulturą masową, w której umiał odnajdywać artyzm. Na stulecie kina napisał sto wierszy o filmach, które w przededniu jego śmierci ukazały się w zbiorze „Był taki film”. Zmierzam do zasygnalizowania pewnego paradoksu: Sieniawski, autor wysokich lotów, mógł być genialnie „wykorzystany” przez kulturę masową, i to bez stawiania oporów. Po pierwsze, lubił tę kulturę. Po drugie, był błyskotliwym rzemieślnikiem słowa. Miał dużą łatwość pisania, umiał zrymować wszystko z małpią zręcznością – mógł być tekściarzem piosenkowym, autorem kabaretowym, satyrykiem, ale też twórcą haseł do krzyżówek (co również robił) i wziętym copywriterem w branży reklamowej. Mógł dostatnio żyć z pisania. I to się właśnie nie udało. Gdzieś tu jakieś linie się nie przecięły, co skazywało Krzysztofa na coraz głębsze oustsiderstwo i kłopoty.
Dwa wielkie, kolejne rozczarowania przyniosły mu jego nieudane mał-żeństwa. Ach, jak on to przeżywał. Jak Werther! Prawdopodobnie zbyt długo żył w sakralnym wręcz oczekiwaniu na miłość, na kobietę, co potem nie wytrzymywało próby życia i nawyków jego abnegactwa.
Szczęśliwe lata 70. i 80. Wtedy żył jeszcze literackimi nadziejami. Potem było coraz trudniej. Bracia się porozjeżdżali, szybko zerwało się drugie małżeństwo, umarła matka, nawet ukochany kocur Krzysztofa wykonując swój popisowy skok z balkonu do okna kuchennego odbił się od zamkniętej szyby i nie przeżył upadku z XII piętra. Odchodzili też przyjaciele, np. Marek Kasz, z którym Krzysztof bardzo zbliżył się w czasach „Tu i teraz”.
Ale pojawiały się i nowe nadzieje. Sądzę, że ważną osobą w życiu Krzysztofa był znany aktor i twórca Janusz Horodniczy, także inicjator tej książki. Nakręcił on znakomity film telewizyjny o Sieniawskim, robił z nim świetne audycje radiowe, popularyzował tę postać ze szczerym zapałem i czyni to do dzisiaj. Wierny pamięci i spuściźnie Krzysztofa pozostał też Marek Ławrynowicz – dawny przyjaciel z Sigmy.
Już w nowym wieku Warszawski Teatr Rampa zdecydował się na wydanie wspomnianych „wierszy filmowych” Krzysztofa i zrobienie w oparciu o tę książkę spektaklu poetyckiego. Po powrocie z pogrzebu Krzysztofa redakcja gazety, w której piszę felieton, dostarczyła mi zaproszenie do Rampy z odręcznymi adnotacjami Krzysztofa. Zaproszenie zza grobu. Jak często żeśmy się rozmijali? – pytam dzisiaj sam siebie; wszyscy pytamy o to za późno.
Rampa wydała także pośmiertnie tom wierszy Sieniawskiego Historyjka – ponad 250-stronicowy zbiór w pełni prezentujący zdolności tego poety. Dopiero czytając ten tom, można przełamać stereotyp owej „duszoszczypatielności” Krzysztofa, tzn. jakiegoś przesadnego „rozmemłania egzystencjalnego”, egotycznego narcyzmu i wczuwania się w oniryczno-abstrakcyjne nastroje. Krzysztof bowiem nie stronił od tematów konkretnych, bardzo pasjonowała go np. także polska mitologia, historia i historiozofia; napisał sporo tekstów wręcz pryncypialnych, stanowiących głos w „polskiej debacie”. Pod tym względem mógłby stać się poetą wysoko cenionym, gdyby w końcu został „odkryty”. Skoro wywołałem już pewien temat wierszem Heine, to proszę posłuchać późniejszego wiersza pt. Żyd z Historyjki:
Błąka się po opłotkach nędza, polska dola,
polski smętek i polski, arcypolski wstyd –
alkoholik – katolik na zasiłku Polak
i dybiący na niego wieczny tułacz – Żyd.
Legenda? Nie legenda. Prawda. Polskie piekło.
Korowód zmór przeszłości, pochód widm i mar.
Marzyliśmy – i oto marzenie uciekło,
a dlaczego uciekło? Przestraszył je parch.
I jest w tym coś naprawdę niesamowitego,
bo w „Panu Tadeuszu”, a nie byle gdzie,
Żyd Jankiel gra piosenkę do słów Wybickiego
o legionach, o polskim narodowym śnie.
Tak więc uwielbiając Sieniawskiego-imażynistę, równocześnie przestrzegam przed zamykaniem go w zbyt łatwych formułach. Jaka szkoda, że te sprawy nie wypłynęły na światło dzienne wcześniej; dziś nie wiadomo w ogóle, czy szanse otwierające się przed Krzysztofem w przededniu śmierci były realne.
Tak czy siak początek nowej ery był euforyczny. Spektakle Rampy, popularność w „Tele Tygodniu”, propozycja objęcia działu kulturalnego w nowo powstającym kolorowym magazynie kobiecym… Jakby odpłynąć miały lata chude. Wśród nas, przyjaciół, panuje opinia, że Krzysztof nie zniósł emocjonalnie tego natłoku sukcesów. Jak go znam, nie spał po nocach, układał sobie w głowie to wszystko, pisał teksty na zapas, z drżeniem wyczekiwał każdego następnego dnia… Serce nie wytrzymało. W nowym tysiącleciu dane mu było przeżyć tylko dwa miesiące. Jakby symbolicznie – jemu, człowiekowi z innej epoki!
*
Ten tom opowiadań odnalazł w swoich papierach Janusz Horodniczy. Dla mnie było to zaskoczenie – nie wiedziałem, że Krzysztof aż tak konsekwentnie pracuje nad jakąkolwiek prozą. A to jest proza głęboko zakorzeniona w osobowości, temperamencie i biografii Krzysztofa. Proszę np. zwrócić uwagę na motyw listonosza – czy to przypadek? I te wszystkie obserwacje wielkomiejskiej rzeczywistości, ten tramwajowo-osiedlowy pejzaż, tak, to nie mogło się zdarzyć tylko we śnie. Ale ważniejsza jest dla mnie „duchowa struktura” tych nowel, głęboko demaskująca problemy samego autora.
Szesnaście krótkich scenek, jakby minireportaży, jakby migawek widzianych lub doznanych w galopie codzienności – i wielka konfrontacja dobra i zła, szczera, przejmująca, czyniona niemal z dziecięcym zdziwieniem i naiwnością.
Kiedy czytałem opowiadanko Na złamanie karku o parze młodych ludzi uciekających przed światem dorosłych, zaszczutych i wybierających skok w przepaść zamiast ekstradycji w świat „winy i kary” – przypomniał mi się Pierwszy krok w chmurach Hłaski. To brutalne zderzenie czegoś pięknego, delikatnego i zaczarowanego z parszywą, trywialną rzeczywistością, ta konfrontacja z góry mocniejszych i z góry słabszych, wygranych i przegranych, to deptanie czyjejś bezbronności i wkraczanie w zabłoconych butach w czyjeś życie… O tym są wszystkie te nowele.
Krzysztof nie potrzebował wielkich fabuł, żeby opowiedzieć swój ból. Oto staruszek zostaje pobity przez miejskich wandali (Warszawiak jakich mało), oto pasażerka pociągu dowiaduje się, że jechała w przedziale z jakimś mafioso, zastrzelonym przez kumpli, kiedy zasnęła (Pozory mylą), oto były bokser broni kobietę napadniętą przez osiedlowych chuliganów (Ring wolny), oto bezrobotny spotyka kolegę z dawnych lat, który podaje mu rękę w biedzie (Jutro też jest dzień), oto poczciwy emeryt jadący z prezentami do bratanków zostawia na poczcie torbę podróżną i zostaje ujęty jako podejrzany o podłożenie bomby (Licho nie śpi)… Oto opowiadanie tytułowe Pod dobrą datą, w którym wykolejonemu przez cztery reformy obywatelowi, wywalonemu z roboty i porzuconemu prze partnerkę, która odeszła z jakimś belmondem, zaczynającemu na dodatek zadawać się z miejscową menelią, kręgosłup moralny przywraca ksiądz i to zupełnie pozbawiony nieznośnego nadęcia ćwiczonego na zbłąkanych owieczkach…
Zdziwi się ktoś: na tym ma polegać literatura? Sęk w tym, że Krzysztof z owych najprostszych obserwacji i zapisków obyczajowo-społecznych zrobił perełki narracji i morału. Przede wszystkim ten świat jest bardzo realny, bardzo współczesny i bardzo dramatyczny. Tu niemal zawsze mamy do czynienia z następującym szablonem: ktoś starszy, słabszy, bardziej niezaradny pada ofiarą wielkomiejskiej naturalistycznej dżungli; dżungli spod śmietników, ciemnych klatek schodowych, zaszczanych wind. Nagłe bezrobocie, przedwczesna starość, szarzyzna perspektyw, wieczne zagrożenie, poczucie osamotnienia, niepewności i ciosy – ciosy, które przychodzą często, nagle, irracjonalnie, przypadkowo, głupio. Musimy je znieść, by znowu odżyć w tej nijakiej rzeczywistości, gdzie tylko jeden podział jest wieczny, podział na słabszych i mocniejszych.
Krzysztof napisał to wszystko bez darcia szat, nawet często z nutką humoru i specyficznego ciepła. Z instynktem rasowego pisarza wybrał najbardziej ekspresywny, bo najprostszy język. Tu przemawia nie komentarz, lecz konkret, wspaniale imitowany rekwizyt, zmysł obserwacyjny, umiejętność wejścia w rolę prostych bohaterów i przede wszystkim język – kolokwialny, inteligentny w swej prostocie. Murzyn-farmaceuta mówiący po polsku w jednym z opowiadań tłumaczy klientce apteki: – Nie ma – znowu uśmiechnął się, ptaszkując receptę. Będzie ona na drugiej zmianie. Po południu pani Kasia będzie aż do wieczora tu. Jak ona przyjdzie, ona nie znajdzie nic też. Mówi mi o tym to – poklepał przyjaźnie stojący przed nim monitorek, niczym domowe, oddane mu zwierzątko. – To nazywa się komputer. I ono wie, co jest, a czego nie ma. I ile kosztuje co. Money – money. Tak jest? Czyż to nie wspaniałe wejście narratora w rolę?
Wiele tu błyskotliwych szczegółów, które mógłbym cytować bez końca.
Myślę, że te proste opowiadania są bardzo autobiograficzne. Zbyt dobrze znałem Krzysztofa, by nie wiedzieć, że sam zawsze znajdował się w rolach swoich słabszych bohaterów, że na wielkim osiedlu życia czuł się nieudacznikiem, że bał się tej codziennej brutalności, którą tu opisał. To są opowiadania o jego znajomych, ale i o nim, o jego lękach, o jego samotności. Krzysztof jakby sarkastycznie minimalizuje pewną prawdę ukrytą w tych tekstach – minimalizuje tym wspaniałym mottem z Czechowa. Ale to są opowiadania „pisane krwią”.
Dlatego też mają wartość moralitetu. Opowiadają o ludzkim piekle i ludzkiej dobroci, o życiu trywialnym i życiu zacnym, ustalają granice ludzkiej samotności i szanse, kiedy możemy z niej się wyrwać. Czasami, jakby mimochodem padają tu zdania zaskakująco kluczowe. Np. bohaterka jednej z noweli mówi: Nie chcę się uczyć sztuki rozumienia inkwizytorów ani motywów ich postępowania. Za trudne to dla mnie. Byłam, jestem i będę w tej materii za tępa i nigdy niczego nie pojmę. Sądzę, że to jedna z fundamentalnych dewiz życiowych i postaw Krzysztofa Marii Sieniawskiego.
Ci młodzi desperaci z noweli Na złamanie karku znaleźli się po drugiej stronie słońca. Ty, Krzysiu, też. Jak błyskawica w szalejącej za szybą śnieżycy przemknął express Intercity, unosząc za sobą w przedziałach ludzkie radości, marzenia i zgryzoty. Nie wiadomo skąd, ani dokąd, ani którędy. Teraz już wiesz. A my stoimy na peronie – mamy wykupione bilety. Na drugą stronę słońca.