Leszek Żuliński: Jean Cocteau – ćpun!

0
598

Leszek Żuliński


Jean Cocteau – ćpun!


     Takie czasy, że dzisiaj chciałbym ci, Drogi Czytelniku, przypomnieć postać Wielkiego Ćpuna, jakim był Jean Cocteau – legenda paryskiej bohemy. Jeden z tych artystów, którzy przez dziesięciolecia, a zwłaszcza w zwariowanych latach dwudziestych i trzydziestych, przydawali sztuce atmosferę towarzyskiego skandalu i snobizmu, ale za tą fasadą kawiarnianych póz i mód krył się poważny dialog doświadczeń, postaw, poglądów czasami tak żarliwych, jak żarliwa była historia XX wieku.Przecież w biografiach Picassa, Apollinaire’a, Bretona, Tzary…, niemal wszystkich, tkwiły odłamki wielu dramatów tej epoki. Uciekali najczęściej w sztukę nierealną i niedosłowną, w dadaizm, formizm, kubizm, surrealizm, w hermetyzm tak charakterystyczny np. dla Valery’ego czy intuicjonizm jakże znamienny np. dla Eluarda. Potem większość z nich powracała do „idei stosowanych” (nawet tak bardzo stosowanych jak socjalizm czy komunizm), podejmowała wyzwania historii, budziła się ze snu sztuki i wracała do koszmaru życia.

     Jean Cocteau (1889-1963) w tej fascynującej przygodzie swojego pokolenia umiał chyba zachować najdalej posuniętą lekkość pióra i nastroju. Był charakterystycznym typem bon vivanta i duszą towarzystwa, znał wszystkich od Pabla Picassa po Jarosława Iwaszkiewicza, delektował się urodą życia i wiele wskazuje na to, że przez długie lata nie brał losu dosłownie wierząc, że to, co istotne skrywa się w głębinach podświadomości i cumulusach nadświadomości, w onirycznym królestwie Orfeusza, w halucynacyjnym objawieniu prawdy, w tajemnicy, a nie w empirii. Była to postawa godna szczerego surrealisty. Ale też ten rzadki typ twórcy często porzuca jedną formę dla drugiej, pewny jednego: za każdą odkrytą wyspą jest następna. Tak rodziła się XX-wieczna awangarda, której ostatecznym odkryciem stała się nieskończoność form, możliwa do ujarzmienia tylko siecią późniejszego, dzisiejszego postmodernizmu.


     Cocteau, smakosz formy, próbował wszystkiego. Poezji, prozy, dramatu, eseju, języka filmu, baletu, scenografii i grafiki. Może dlatego w każdej z tych dziedzin nie okazał się pierwszy, ale pierwszym się stał w interdyscyplinarności swych pasji i poszukiwań, w sztuce – rzeklibyśmy dzisiaj – totalnej, co notabene umiał znakomicie sprzedać współczesnej sobie publiczności. Może to trochę i z jej powodu nie zapominał o aurze ekscentryczności, jakże pięknie fryzującej nadzwyczajność artystów. To zresztą szło w parze z jego autentyczną wiarą w mit i posłannictwo poety, bo też Cocteau podzielał chyba ów Platoński pogląd, iż poeta jest skoligacony z bogami i stanowi medium między sferą nadprzyrodzoną a przyziemną. Poeta mówi o Tajemnicy. Poeta jest bliżej Istoty.


     Dobrze jest ów transcendentalny związek podtrzymywać jakimiś swojski mi środkami. Z początku wieku znamy owo mistyczno-hedonistyczne przekonanie, ot, chociażby z praktyk Przybyszewskiego. Cocteau był – powiedzmy to wprost – narkomanem. Przez całe dziesięciolecia palił opium i rozkoszował się stanami wolności i „wyzwolenia ku sztuce”, jakie zapewniała mu ta banalna używka. Na przełomie lat 1928/1929 odbył w Saint-Cloud drugą już kurację odwykową, którą sfinansowała sławna Coco Chanel. Owocem tamtych kilku miesięcy była m.in. książka pt. „Opium”. Książka dziwna, niejednorodna gatunkowo, trochę esej, trochę brulion i dziennik, dziś powiedzielibyśmy: zapiski na mankietach. Ale jakie! Pełne tyleż uroczych anegdot o paryskiej socjecie, co błyskotliwych refleksji o sztuce, życiu i fenomenach objawiania prawdy w procesie egocentrycznej autokreacji


     Tu konieczna dygresja: Cocteau był niemal rówieśnikiem Witkacego (ur. 1885). Witkacy i narkotyki – to temat dobrze nam znany. A jego słynna praca „Narkotyki, alkohole, kokaina, peyotl, morfina, eter. Appendix” ukazała się w roku 1932. W rok po paryskim wydaniu „Opium”. Ta zbieżność nie jest, oczywiście, dowodem na uzależnienie obu twórców od siebie. Byli uzależnieni tylko od używek i od… mody. Cała cyganeria tamtej epoki pachniała alaszem, portwainem, opium i kokainą, bo taka była reguła modernizmu i surrealizmu. Paul Valery ponoć wywieszał na drzwiach sypialni tabliczkę z napisem: „Nie przeszkadzać, poeta pracuje”, a Cocteau był po prostu bardziej konkretny i stwierdzał, że „opium wyzwala ducha”. Wszystko, co unosiło artystę ponad ziemię, było dobre.
W „Opium” znajdziemy jednak i słowa, że ta lotność nie jest orla. Była, mimo wszystko, dla Jeana Cocteau obciążeniem i cierpieniem. Wiedział, że także ślepym zaułkiem. Brnął dalej, bowiem nie wierzył, by poza labiryntem ciemności istniał inny, lepszy, jaśniejszy świat. W swojej „opiumowej” książce pomieścił rysunki na pół realistyczne, na pół abstrakcyjne, ale przede wszystkim ilustrujące cierpienia, paroksyzmy i sztuczną euforię zbolałych ciał i istnień.


     Polskie wydanie tej książki ukazało się nakładem Wydawnictwa Literackiego w 1990 roku, w tłumaczeniu Romualdy i Andrzeja Nowaków. Autorka posłowia, Wanda Błońska, konkluduje: „To kolejny szkic do autoportretu. Jeszcze jedna kreacja artysty. Jeszcze jedna z masek, których tak chętnie i z takim mistrzostwem używał – niby przylegająca do twarzy, ale oddająca jakby cudzy grymas”.


     Minęło wiele lat od pobytu Jeana Cocteau w Saint-Cloud. Znany warszawski grafik, ilustrator, a przede wszystkim rysownik Marek Chaczyk pokazał nam w tej książce ponad 30 prac powstałych z inspiracji książki Cocteau. Rysunki te są z jednej strony próbą wczucia się w takie stany, które były bliskie autorowi „Opium”, są próbą zwierciadła dla narkotycznych demonów, z drugiej strony – polemiką z autorem pierwowzoru. Bo też nie mają one – od strony warsztatowej – nic wspólnego z tamtymi, francuskimi rysunkami. Tam była cienka, klasyczna kreska – tu jest gruba krecha, tam była „opowieść fabularna” – tu jest kulturowa psychoanaliza. Tam było cierpienie – tu jest zło.
Myślę, że Chaczyk poszedł podobnym tropem, co cytowana Wanda Błońska. Podzielił „teorię maski”. Biała, narkotyczna sanna i ucieczka w inne światy to – według takiej teorii – powierzenie własnego życia lepszemu, domniemanemu alter ego. Za maską łatwiej się schować, z maską łatwiej żyć. Ale każda maska tyle dekonspiruje, ile skrywa. Jak wiadomo z setek studiów poświęconych temu fascynującemu zjawisku, maska to szczerość a rebour. W mitologii tego problemu ważne było, jak pamiętamy, doświadczenie Doriana Graya. Bohater Oscara Wilde’a był wewnętrznie zaprzeczeniem tego, co estetycznie i etycznie uosabiał na zewnątrz.


     Maski Marka Chaczyka zapewne też nie są rekwizytem z weneckiego karnawału, chociaż w kącikach ich ust często błąka się jakiś uśmieszek. Wabiący? Nie, raczej ironiczny. Toteż te maski nie są zaproszeniem do dobrej zabawy. Jest przecież coś diabolicznego w tym uśmiechu i coś „wilczego” w wyrazach tych twarzy. To jest zarazem i zło, i strach. Animalizm pierwotny – ten nie uładzony gładką ręką kultury, lecz ten pozostający jeszcze w mocach instynktu. Czy tylko biologicznego? Także jakiegoś głębszego, wywodzącego się z owych labiryntów ciemności, z krainy złych duchów, z szamańskich rytuałów.


     Wahanie narysowane w tych maskach nie polega na mocowaniu się bólu z cierpieniem, ale na wyborze pomiędzy agresją a łagodnością (diaboliczność i uśmiech) oraz dobrem i złem (uśmiech i agresja). Proszę zwrócić uwagę na rzecz zupełnie osobliwą: w wielu rysunkach jedno oko jest ciemne, drugie – jasne. W poziomie – demoniczne brwi i uśmiechnięte usta. W pionie – nos, niczym ostrze siekiery wbitej w pień, przepoławiający twarz na dwie części. Aż sypią się drzazgi! Otwarta czaszka jest symbolem głębokiej rany. Piekło i niebo, ból i ekstaza, wściekłość i potulność, ostrze i owal… Na tych kilku amplitudach, opozycjach i kontrastach zbudowana jest cała ekspresja tych masek. Ich wyraz.


     I znów w pewnym momencie kontemplacji pojawia się Witkacy. Jego portrety. Setki portretów stanowiących jednolity cykl. Zupełnie inny warsztat, kolorystyka, kubistyczny, czytelny rodowód… A jednak można mówić o powinowactwie portretów Witkacego i wizerunków Chaczyka. Obaj stanęli nad otchłanią jakiejś sataniczności. U Cocteau i Witkacego była ona zaprószona narkotykami i modernistyczną manierą, u Chaczyka jest być może próbą sportretowania uwikłań i degresji współczesnego człowieka.
Dlaczego maski karnawałowe są inne, ładniejsze? Żeby upiększyć rzeczywiste twarze. Ich zdjęcie może tylko nieść rozczarowanie. Maski Chaczyka są już ostatecznością. Pod nimi nie może kryć się nic gorszego. Szansa leży więc w prawdzie, która może nieść katharsis i opamiętanie. Refleksję o człowieczej atrofii.


     Tak oto po latach został przerzucony swoisty pomost między francuskim pisarzem a polskim rysownikiem – ten pierwszy opowiadał o wyzwoleniu ducha, które przełamuje grawitację codzienności, lecz nie zapewnia orlich lotów; ten drugi mówi o dehumanizacji, czyli locie w dół, w mroczną prawdę o człowieku. Maski Chaczyka to porteparole zbiorowego wizerunku człowieka XX wieku, który stanął u skraju swojej epoki.
Marek Chaczyk zawsze (czyli od ponad 20 lat) wyróżniał się swoją kreską. Była ona wysmakowana i nieprzypadkowa w pozornym chaosie, elegancka w delikatności, wymowna w przesłaniach – bliska temu, co w literaturze nazywa się metaforą. Opowiadała o świecie realnym poprzez świat nierealny, odnajdywała sens w abstrakcji, otwierała przestrzeń życia w stronę metafizyki. Było w niej dużo „intuicyjności”, jakby Chaczyk czerpał swoją wiedzę z odczuć podświadomych. Ten cykl pozostaje wierny owym regułom i mechanizmom. Może tylko nie ma wiele z dawniejszej delikatności. Powtórzmy: to jest nie kreska, lecz krecha. Nie mogło jednak być inaczej, wybór aż nadto jest świadomy i dojrzały: te maski wprowadzają autora na wyższy stopień rozgoryczenia i mówienia prawd trudnych. Są niczym tajemni przewodnicy po piekle Dantego. No, cóż – wiek męski…


     Cocteau mówi Chaczykiem, Chaczyk mówi sobą, a jego maski krzyczą. Może to jednak nie są żadne maski? Może to nasze twarze?



Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko