{jcomments off}
Rafał Sulikovski
Nie zachwyca bilans 20 lat literatury polskiej.
Minione dwie dekady wolnej, odrodzonej literatury polskiej skoncentrowały uwagę na kwestii zmiany i przełomu, a także – obecności bądź nie w Polsce poetyki postmodernistycznej, która od lat 60. XX wieku stopniowo dokonała przeorania świadomości czytelniczej na Zachodzie.
Czy w Polsce był (jest?) postmodernizm? Odpowiedzmy postmodernistycznie: I tak i nie. Włodzimierz Bolecki, który swego czasu wyśmiewał „polowanie na postmodernistów” w Polsce, sądzi, że tam, gdzie nie było kapitalizmu, nie może być postmoderny, związanej z postindustrialną kulturą usługową. Dlatego lepiej badać przejawy modernizacji polskiej, w szerokim rozumieniu modernizmu jako prądu cywilizacyjnego rozpoczętego w czasach I fazy rewolucji przemysłowej w II poł. XVIII wieku. Tym samym dopiero obecnie zaistniały u nas pewne wstępne warunki, aby postmodernizm zrobił swoje, pod warunkiem, że uda mu się rozmiękczyć napuszoną, wciąż dominującą kulturę zaściankowego katolicyzmu, żywiącego się resentymentami oraz poczuciem ogólnej kryzysowości życia społecznego.
Jeszcze 50 lat temu Polska była krajem rolniczym, a 30 lat wstecz – krajem przemysłowym. Dopiero od niedawna dominuje już sektor handlowo-usługowy, co cywilizacyjnie czyni możliwym zaistnienie postmoderny wraz ze wszystkim charakterystycznymi przejawami: indywidualizmem, eklektyczno-synkretycznym, wybiórczym traktowaniem tradycji, supermarketem idei i koncepcji, ludycznością i imprezowaniem typu clubbingowo-karaokowego oraz z kryzysem uniwersalnych metaopowieści o emancypacji człowieka i jego świata opartego na rozumie, co było istotą modernizmu.
To dzięki postmodernie możemy na powrót odzyskać emocje i uczucia, zepchnięte przez okres poprzedni w niebyt, do pogardzanej sfery prywaciarskiej, możemy też na powrót cieszyć się nieskrępowaną wyobraźnią i fantazją, uwalniając pomysłowość i kreatywność literacką. Tak więc postmodernizm, głoszący, że „wszystko było”, sam jest stale przed nami. Czy ominiemy ten przejściowy, efemeryczny byt intelektualny, jak to się stało w Afryce, przechodząc od razu w nieznane? Tego nie wiadomo, jednak wydaje się, że istnieje opóźnienie ideowe Polski, którego nie można tak łatwo nadrobić. Ani pominąć etapu postmoderny. Jednak zarazem już pojawiły się w polskiej literaturze jakby „pierwiosnki postmodernizmu”, choćby w twórczości Natasze Goerke, autorki znanych Fraktali czy w powieści eksperymentalnej Terminal Marka Bińczyka, osnutej na kanwie romansu. Było też parę innych utworów, które przemycały pewne idee, a znaleźć je można było choćby u Manueli Gretkowskiej (zwłaszcza w Kabarecie metafizycznym, ale nie tylko) czy Izabeli Filipiak (Śmierć i spirala, Absolutna amnezja). Dyskutowano też nad wielkimi postaciami literatury I poł. XX wieku (Schulz, Witkacy, Gombrowicz), doszukując się przeczucia nowych czasów w niektórych fragmentach (np. w 622 upadków Bunga czy w Kosmosie). Rezultaty były ponoć zadowalające, jednak twórczość tej wielkiej trójki postrzegana jest jednak jako dojrzała, mocna moderna.
Odpowiedzią na nowe czasy lat 90. był zarazem coraz większy pluralizm, który oznaczał wreszcie zgodę przynajmniej krytyki, jeśli nie całej publiczności na różnorodność, wielość i heterogeniczność pisarstwa, mnogość wątków i motywów, rosnącą liczbę schematów fabularnych i rozproszenie. Pluralizm doceniał polifoniczność i dialogowość literatury, która przestaje monologować, skupiać się na jednej obsesyjnie idei, sztucznie zawężać świat do „naszego podwórka” z podbiciem koloru patriotycznej czerwieni i bieli. Jeśli pisarz przed rokiem ‘89 budował świat uproszczony, oparty na opozycji „my-oni”, dobrzy-źli, prawda-kłamstwo propagandy, to po tej dacie tak się już nie dało tworzyć.
Pisarze, chcąc niechcąc, musieli się przestawić, podobnie jak czytelnicy, którym zabrano wygodny ptolemejski, przytulny mikrokosmos, gdzie czarne było czarne i nigdy szare. Czytelnik przyzwyczajony do paradygmatu romantycznego, którego aspektem był zmierzch narracji tyrtejsko-martyrologicznej przy zachowaniu egzystencjalnych idei romantyzmu, jak twierdziła Maria Janion, nagle stanął wobec nie tyle braku towarów, co braku pieniędzy. Oczywiście ważne są zewnętrzne uwarunkowania literackie, jednak ja chcę zapytać, jak zmieniła się ona wewnętrznie? Czy i na ile lekcja pod tytułem „konieczny etap międzyepoki” została odrobiona? Czy podjęto próby opisu przekrojowego?
Krytycy dość długo czekali na nowe Przedwiośnie, zapragnęli formy pojemnej (jak Miłosz), chcieli dostać arcydzieło znane, tłumaczące nowe reguły gry, której aspekt rynkowy był jeśli nie najważniejszy, to nie do zignorowania. To rozumiało tylko kilku młodych krytyków i może Henryk Bereza, lecz nie dość wyraźnie zasugerowano pisarzom, że sielanka prostego świata się skończyła.
Czas prywatności, jaki nastał po ’89, oznaczał jedno: że pospolita rzecz zeszła nagle na dalszy plan. Sprawy publiczne, oficjalne, a więc fasadowe stawały się coraz bardziej passe. Od roku 1990 kiedy upadła cenzura polityczna rozpoczął się okres eksploracji tematów prywatnych, związanych z mitami rodzinnymi, lokalnymi „małymi ojczyznami” (Prawiek Olgi Tokarczuk, Gdańsk Stefana Chwina i Pawła Hellego, itd.), a także z powrotami do przeszłości, której nie analizowano w czasie, gdy trzeba było budować legendę narodowowyzwoleńczą.
Zmęczeni fabułą (jak brzmiał tytuł ważnej publikacji historycznoliterackiej) w okresie 1976-89, kiedy dominowały poetyki dokumentalne, wypoczęli i ponownie stali się miłośnikami fabuły w latach 90. Szczególnie w I połowie tej dekady w utworach takich, jak Podróż ludzi Księgi Tokarczuk czy Białym kruku Stasiuka, ale także później w Ester Stefana Chwina, Castorpie Hellego i innych powieściach okazało się, że fabuła nie umarła razem z literaturą PRL i ma się całkiem, całkiem. Odnowa fabuły, jej ożywienie wiązało się z inwazją narracyjności, problematyką opowieści Innego, a także szeroko pojętej prywatności, która ponownie doszła do głosu, podobnie jak po przełomie Październikowym.
Czym innym była metafikcja, którą różnie się zresztą nazywa (np. surfikcja, autotematyczność, nadfikcja, itd.) i różnie jest definiowana przez badaczy zagranicznych. Ona też zajęła część dorobku prozatorskiego, stając się odpowiedzią na głoszony przez postmodernizm koniec literatury, wyczerpanie i literaturę pod znakiem „wszystko już było”, przepisywania, parodiowania i pastiszu. Ironiczna gra z tradycją, jej nicowanie i przegrywanie okazało się dość skutecznym remedium na poczucie kryzysu literackiego, który toczył Zachód gdzieś od lat 60., kiedy z programowym postmodernistycznym elaboratem wystąpił sam Roland Barthes.
Dekonstrukcja i poststrukturalizm jako metoda czytania i badania tekstów literackich podważały prawie wszystkie reguły tradycyjnej, natchnionej lektury serio, w zamian wprowadzając grę z podtekstem, opalizację marginesu, glosę i komentarz do komentarza, aby wydrzeć tekstowi jego sekretną, dobrze stłumioną prawdę. Są to prawdy mniejszościowe, będące przez stulecia w cieniu kultury rzymsko-greckiej, a więc głos mniejszości rasowych, wyznanionych, seksualnych (w tym głos “czarnej kobiety”), life-stylowych, jak również głos uciskanych przez brutalną większość narodów skolonizowanych przez białego mężczyznę Zachodu.
Dzięki rocznikom 60. w ostatnich 20 latach odmłodniała nie tylko literatura, ale także powiększyło się grono badaczy i krytyków o młodych, zapalonych znawców prozy i poezji, takich jak Przemysław Czapliński, młody krytyk poznański. Pisze on szybko, bardzo dużo i w dodatku mądrze (co czasem nie idzie w parze), a przy tym ma doskonały warsztat krytycznoliteracki, dzięki któremu bez trudu porusza się w obrębie socjologii literatury i współczesnych badań kulturowych. Zasłynął pracą na habilitację o przełomie Ślady przełomu, w której zajął się nową literaturą, tworzoną od 1989, jednak sięgnął wstecz aż po rok ’76, kiedy zaczął się ostatni etap literatury PRL. Nie-epicki model prozy to teoria, wedle której literatura zmieniła się wewnętrznie, a zmiana dotknęła nie tylko otoczenie literackie (życie literackie). Klasyczny model prozy musiał ustąpić nowszym, albowiem nie mógł już opisać adekwatnie zmieniającego się dosłownie w każdej chwili świata.
„Zanik centrali” według wybitnego badacza z Warszawy, Janusza Sławińskiego oraz II i III obiegu w literaturze, jak również zanik podziału na literaturę krajową (wydawaną na terenie Polski po polsku) i emigracyjną (wydawaną na wychodźstwie – w Anglii, Niemczech, Francji, Ameryce, itd.) oznaczały jedno: decentralizację, jaka nastała, a która wyrażała się ponadto: zanikiem instytucji mecenatu na rzecz marketingu czy promocji literatury na zasadach ekonomii rynkowej (produkt, towar, konsumpcja), gdzie mecenas zmienia się w menedżera lub animatora kultury. Kontekstem tutaj jest pop-kultura, znana też jako kultura niska, kultura masowa czy popularna, nie tożsama jednak wcale z kulturą ludową. W pop-kulturze chodzi o jasne i proste, a przy tym gwałtowne i wyłącznie pozytywne emocje.
Lektura ma tedy dostarczać przyjemności, a nawet – rozkoszy, będąc zastępczym kanałem często nieobecnych lub ocenzurowanych doznań o charakterze erotycznym. Jeśli utwór nie dostarcza choćby krótkiej rozkoszy – pakt czytelniczy zostaje przez odbiorcę wypowiedziany bez okresu wypowiedzenia, natychmiast, a cała uwaga czytelnika automatycznie przenosi się na kolejne utwory, w których poszukuje się tego, czego zabrakło podczas przerwanej lektury. Jeśli poszukiwania takie nie dają rezultatu, pojawia się frustracja, rozczarowanie i gorycz. Nie są to jednak właściwości immanentne dobrej literatury, lecz wynik nieudanych poszukiwań. Gdyby wspomniana frustracja wynikała z cech budowy dzieła, stałaby się pożądaną przez koneserów literackich właściwością.
Uczucia negatywne obarcza się winą za zamęt. Tymczasem negatywne emocje również pełnią pewną rolę. Pozwalają pozbyć się niezdrowej jednostronności w obcowaniu z książką, zaprzestać traktowania doraźnego i instrumentalizacji, zacząć zmierzać do autentycznej krainy ekspresji.
Mimo, że jak napisałem w tytule, mnie literatura dwudziestolecia 1990-2010 zasadniczo nie zachwyca, wiem, że mój sąd jest subiektywny, ostatecznie o gustach się nie rozmawia. Jednak bądźmy uczciwi: nie było to zbyt mało czasu, aby powstało coś genialnego, coś, co przypominałoby atmosferę początku analogicznego pod względem długości okresu literackiego XX – lecia międzywojennego. Czy mieliśmy jakieś programowe wystąpienia? Tak, ale tylko w Krakowie, kiedy w połowie lat 90. wystąpiła grupa poetów „nowej metafizyczności”, opisana jako odrodzenie sakralnego wymiaru literatury. Tyle, że dziś już nikt poza paroma badaczami lat 90. tego nie czyta.
Czy przez polską literaturę przetoczyły się jakieś gwałtowne polemiki, dyskusje, spory? Nie. Czy dostaliśmy nowe Przedwiośnie, coś na kształt Sławy i chwały czy Popiołu i diamentu? Też nie. Czy żądanie dzieła totalnego, wyjaśniającego nowe mity, dającego narzędzia intelektualne do poruszania się po współczesności jest zbyt wygórowane? Być może. Niestety, świadczy to jednak na korzyść tych, którzy zdradzają polską literaturę i szukają podniet poza granicami naszego kraju w obcych językach…
Jaka będzie trzecia dekada po wyzwoleniu od komunizmu? Na pewno inna. Na pewno długa. I z pewnością nie zmarnowana, ale o to musimy walczyć wszyscy: pisarze, krytycy i coraz więcej osób czytających.