Krzysztof Lubczyński rozmawiał z reżyserem KRZYSZTOFEM SZMAGIEREM

0
223

 

tof Lubczyński rozmawiał z reżyserem KRZYSZTOFEM SZMAGIEREM, twórcą m.in. serialu „07 zgłoś się” i „Przygód psa Cywila”

 

 

 

 

KRZYSZTOF SZMAGIER –

07 zgłoś się… czyli dokument i fabuła

 

 

 

 

KRZYSZTOF SZMAGIER (ur. 5 lipca 1935 – zm. 17 grudnia 2011)

 

Telewidzowie od lat 5 do 105 polubili porucznika Borewicza, głównego bohatera „07 zgłoś się”, ale i Pan polubił go szczególnie o czym świadczy między innymi książka „Borewicz komisarz”. Za co go Pan tak polubił?

 

– Polubiłem ich obu. I Borewicza i Cieślaka. Cieślak dał mu mnóstwo swojej osobowości. Odzywek, poczucia humoru i stosunku do życia i przełożonych. Byłem trochę samobójcą robiąc w tamtych czasach milicjanta bohaterem opowieści. Nie był kryształową postacią z regulaminu…. Nie mówił: obywatelko prostytutko, proszę o okazanie dowodu tożsamości; podrywał panienki, na pytanie czy jest wierny żonie odpowiadał, że bardzo często; wbrew regulaminowi walił w mordę i jak normalny facet miał czasami ochotę w godzinach pracy napić się wódki. A na zarzut „dziwicie się, że ludzie was nie lubią” – odpowiadał: „- my nie jesteśmy od lubienia, najwyżej liczymy na trochę niechętnego szacunku”. Nikt na świecie nie przepada za glinami. Policjant musi być trochę twardzielem, a nie przedszkolanką, tyle że po drugiej , tzw. sprawiedliwej stronie. Musi umieć „dać po pysku”, oczywiście zgodnie z konstytucją…. Bo jak mówił ojciec pana Wołodyjowskiego: – „Jak się ludzie nie będą ciebie bali, to się będą z ciebie śmiali”.

 

Skąd u Pana zainteresowanie tą tematyką?

 

– Pochodzę z rodziny adwokackiej. Uczono mnie, że za bilet należy płacić nie ze strachu, że mnie złapią, tylko z przyzwoitości. Przed szkołą filmową ukończyłem Wydział Prawa na U.W. ze specjalnością prawa karnego, a jako dziennikarz zajmowałem się także tą tematyką. Pierwszy w życiu artykuł poświęciłem konieczności oficjalnie lepszego uzbrojenia milicjantów; a po reportażu o tym, jak gliniarze leją w komisariatach byłem, powiedzmy, indagowany w Komendzie Głównej. Oficjalnie nie wolno używać przemocy w pomieszczeniach służbowych.

       Słowem: od pierwszego filmiku po dyplomowy w Szkole Filmowej zajmowałem się tematyką milicyjno – kryminalistyczną.

 

Zanim doszedł Pan do realizacji „07 zgłoś się”, robił Pan filmy dokumentalne, także za granicą….

 

– W 1965 za czasów Gomułki, kiedy w ogóle nie mówiło się o emigracji politycznej, a w Londynie uważano, że Polska nie istniała, wszystko, co było z Warszawy, było bolszewicką agenturą, postanowiłem zrobić film o uchodźstwie. Znalazłem się w Londynie jako stypendysta British Council.

Zaczęliśmy od Instytutu i Muzeum Historycznego im. Generała Sikorskiego. To skarbnica dokumentów i historii polskich sił zbrojnych na Zachodzie. Odmówiono nam. Usłyszałem, że jeśli wejdziemy z kamerą, po prostu wyrzuci nas portier. Wiedzieli o nas, bo emigracyjna gazeta wezwała do bojkotu naszych poczynań. „Nie rozmawiać, nie wpuszczać, to bolszewicka próba zohydzenia emigracji. Użyliśmy wybiegu. Brat mojego ojca, przedwojenny naczelny wojskowego pisma „Wiarus” został na uchodźstwie i miał trochę znajomości. Między innymi znał jednego z trzech oficerów, którzy z bronią w ręku zapobiegli zamachowi stanu w 1940 roku przeciwko Sikorskiemu. Poradzono mi schować legitymację Wytwórni Filmów Dokumentalnych, a wystąpić jedynie jako stypendysta British Council. Udało się. Musiałem jedynie podpisać oświadczenie, że nie utrwalę wizerunku żadnego pracownika oraz niczyjego głosu.

 

– ???!

 

– Zaczęliśmy kręcić. Drugiego dnia filmowałem wywieszone w hallu dwa sztandary wyhaftowane dla oddziałów AK. Jeden w Warszawie, drugi we Lwowie. Przezornie filmowałem ten warszawski. W pewnym momencie zjawia się Prezes Instytutu, słynny generał Juliusz Rommel. Przywitał nas i pyta z uśmiechem dlaczego filmuję tylko sztandar z Warszawy? Wyjaśniam, że tu mam lepsze światło. Światło… – roześmiał się Rommel – jesteście tam tacy sami zakłamani jak i ci tutaj. Codziennie słyszę, że w każdej chwili gotowi są oddać życie w walce z bolszewikami, tyle że na razie stan zdrowia im nie pozwala…. Zrobiłem również pierwszy film dokumentalny o bitwie pod Monte Cassino. Projekcję zorganizowano i w Londynie. Poważna część emigracji bojkotowała ambasadę i obejrzenie filmu uważałaby za zdradę ideałów. Prezesem Instytutu Sikorskiego był wówczas legendarny dowódca niszczycieli „Błyskawicy” i „Ślązaka”, komandor Wroński. Chciał zobaczyć film, ale o 6 rano, żeby nikt z emigracji się o tym nie dowiedział. Załatwiłem taką projekcję, chociaż nie dawałem złamanego grosza, że odpowiednie służby nie skorzystały z takiej gratki i go potajemnie nie sfotografowały. Ale byli dyskretni. Po projekcji, a była 7 rano, komandor wzruszony tym co zobaczył stwierdził, że mimo, że z Warszawy – filmy robię uczciwie, zaprosił mnie do Instytutu. I tu zbaraniałem. Wprowadził mnie do zatęchłej, wilgotnej piwnicy, gdzie leżało kilka tysięcy metrów filmów dokumentalnych z czasów II wojny światowej. Niektóre „złote kruki”, np. moment kiedy Churchill ofiarowuje Stalinowi krzyże z diamentami od Króla Anglii za obronę Stalingradu. Powiedział, że one tu za parę lat zniszczeją. Zaproponował, że uratujemy je razem, po cichu, bo nawiązanie kontaktu z „bolszewicką” Warszawą groziło mu śmiercią cywilną. Umówiliśmy się, że nikt poza dyrektorem Wytwórni i archiwum nie dowie się o tej akcji. Filmy były na taśmie 35 mm i do tego, o zgrozo, na materiale łatwopalnym. I zaczęło się…. Wywoziłem w walizce po 10 pudełek. Gdyby mnie nakryto, że zabieram na pokład samolotu materiał łatwopalny, mógłbym nieźle beknąć.

 

Co Pan zrobił z tymi materiałami w kraju?

 

– Oddawaliśmy je do Laboratorium Czołówki Filmowej Wojska Polskiego, tam przekopiowywano je na materiał niepalny, oraz na taśmę 16 mm, którą Instytut mógł wyświetlać. Wraz z oryginałami odwoziłem do Londynu. Kursowałem co kwartał. A były to lata siedemdziesiąte. Po kątach w Wytwórni zaczęto szeptać. Któregoś razu, już na lotnisku, dowiaduję się od Komandora Wrońskiego, że mam się nie pokazywać w Instytucie, z którego został on usunięty, pod zarzutem sprzedania Instytutu bolszewikom. Okazało się, do dziś nie wiem, czyje to było niechlujstwo, że na jednym z filmów skasowano ścieżkę dźwiękową. Było to jedyne, zachowane przemówienie generała Andersa. Posądzono mnie o świadome działanie. Nie pomogły wyjaśnienia. A jeszcze do tego poprzednim razem znaleziono w magazynie wywieszki bagażowe „Lotu”. Wtedy nikt z Instytutu do Polski nie jeździł. Ale i tak udało się uratować i sprowadzić do kraju tysiące metrów bezcennych materiałów filmowych, dzięki odwadze i rozsądkowi komandora Wrońskiego.

 

– To już samo w sobie jest materiałem na film sensacyjny!….

 

– Po kilku latach, w związku z realizacją filmu o II Korpusie miałem nawiązać ponownie kontakt z Instytutem Sikorskiego. Nowy prezes stwierdził, że nie ma zaufania do przedstawiciela Wytwórni, bo jak się wyraził – był tu taki skurwysyn, który wziął filmy i zniszczył jedyne zachowane dźwiękowe przemówienie Andersa. Koszula przylepiła mi się do pleców. Duszę wygaduję, że to nie żaden sabotaż polityczny, że niedbałość pracownika, przypadek, itd. Wreszcie oświadczam: „Panie Prezesie, szczerość za szczerość, tym skurwysynem to jestem ja!… Na co prezes rozbrajająco, z uśmiechem stwierdza „Wiedziałem o tym od początku” (śmiech). W kraju brano mnie za „agenta do zadań specjalnych” a w Londynie za „komucha”. Po innym pokazie moich filmów w Ambasadzie telefonicznie poznałem Konstantego Paluszkiewicza (należał do tych, co przychodzili). Przedstawił się jako przedwojenny właściciel wytwórni filmów dokumentalnych: Kapefilm. Spodobały mu się moje filmy i chce mi coś ofiarować. Nie widziałem co robić. Obowiązywał mnie terminowy powrót do kraju. Ówczesny Konsul Mieczysław Hara zdecydował, że idzie, mimo że obawiał się prowokacji. Rozmowę na ten temat odbyliśmy w parku. Nawet nie w jego samochodzie. Takie to były czasy….

 

– To brzmi nieprawdopodobnie!….

 

– Spodziewany agent-prowokator okazał się dziewięćdziesięcioletnim, uroczym staruszkiem. Był ni mniej ni więcej tylko operatorem II Korpusu gen. Andersa. Realizował filmy również po wojnie. Pan Konstanty zaprosił mnie na strych. Zbaraniałem. Stało tu kilkaset pudełek z filmami. Powiedział mi: dam ci je wszystkie pod warunkiem, że pochowasz mnie w Warszawie. W gąszczu kretyńskich, obowiązujących wówczas przepisów udało mi się dotrzymać słowa. Filmy leżą w Warszawie w Narodowej Filmotece, a pan Konstanty na Bródnie. Kronika Filmowa, której byłem wówczas redaktorem naczelnym, sfilmowała ten pogrzeb. Za trumną chyba szedłem ja i mój młodszy kolega po fachu z kamerą.

 

Powróćmy do książki o Borewiczu i „07 zgłoś się”. Czy taki obraz milicjanta na ekranie nie budził wtedy oporu cenzury?

 

– Określiłbym to jako uczucia mieszane. Niech pewną miarą będzie to, że wyświetlono go w demoludach, zdubbingowano nawet w Chinach, ale ani jeden odcinek nie doczekał się emisji w Związku Radzieckim. Żadne środowisko nie akceptuje filmów o sobie. Powiem tyle, że chłopcy z ulicznych patroli z uśmiechem salutowali spotykanemu Cieślakowi. Byłem tego świadkiem. Interwencje cenzury zdarzały się. Raz zagrożono wstrzymaniem całej serii, jeśli nie usunę kwestii Fronczewskiego w rozmowie z porucznikiem Zubkiem (Zdzisławem Kozieniem), że „już nawet w Związku Radzieckim uznano, że ciało kobiety rosyjskiej jest piękne”.

 

Wiele takich kwestii krąży od lat jako powiedzonka, na przykład o kurwie i futrze. Skąd u Pana taki słuch językowy?

 

– Ma pan na myśli stwierdzenie ciecia, że „kurew, bo we futrze”. Jako młody dziennikarz wiele czasu spędziłem w radiowozach, komisariatach i izbach zatrzymań. Spędziłem nawet kilkanaście godzin w celi z człowiekiem skazanym na śmierć.

 

Dla kontrastu dał Pan Borewiczowi do pary porucznika Zubka…

 

– Tak, rewelacyjnie granego przez Zdzisława Kozienia, świetnego aktora, który budził radość i sympatię kiedy na naradzie w komendzie stwierdził z całą powagą, że nie może jechać na akcję, bo „żona robi duże pranie”….

 

Stawiany Panu czasem zarzut gloryfikowania milicji był podwójny, bo nie dość inteligentnego gliniarza, to wcześniej nakręcił Pan serial „Przygody psa Cywila” z…. inteligentnym milicyjnym psem tropiącym…

 

– Nie rozumiem, nie pojmuję tego zarzutu!…. Nie robiliśmy filmów o ZOMO, ani o działaniach Służby Bezpieczeństwa. Chyba, że uznamy, że Borewicz miał za sobą 3 lata w SB, służąc do mszy jako ministrant. Mówi o tym wyraźnie. To były kryminały „przygodówki”. I czy rządziłby gen. Jaruzelski, Glemp, czy Wałęsa to ktoś złodziei i bandziorów napadających na plebanie musiałby łapać. A może bano się, że w III RP pies będzie szczekał po socjalistycznemu…. To były bardzo trudne zdjęcia. Tylko zapał debiutanta pomógł mi z tym dać sobie radę. Grający role milicyjnego przewodnika Krzysztof Litwin, mimo, że zagrał wspaniale, podejrzewam, że w ogóle nie lubił psów. A psi aktor, mój prywatny pies Bej, nie mający nic wspólnego z milicyjną tresurą zmuszał do robienia wielokrotnych dubli. Prawdziwe psy służbowe odpadały, nie umiały udawać…. A przecież robienie filmu to niepoważna sprawa, polegająca na udawaniu. Produkcja o mały włos nie skończyła się prawie prokuratorską sprawą za przekroczenie zużycia taśmy i przekroczenie kosztów.

 

Był Pan drugim reżyserem przy realizacji „Quo vadis” Jerzego Kawalerowicza. Film został źle przyjęty. Czy słusznie Pana zdaniem?

 

– Chętnie powiedziałbym, że uchylam pytanie ze względu na dobro śledztwa. Ale przesłuchiwany muszę odpowiedzieć…. Myślę, że nie tak do końca. Kawalerowicz, wspaniały, najwybitniejszy reżyser był artystą nie na dzisiejszą modę. Mój mistrz, kiedy coś tam usiłowałem oponować, pokrzykiwał, że jestem „zasranym dokumentalistą”. Ja ciągnąłem w stronę prawdy dokumentalnej, Jerzy w stronę artystycznego dzieła historycznego. Ja proponowałem, żeby w dekoracji studyjnej ulicy leżały śmiecie i końskie łajno. On tworzył wystylizowane, wysmakowane kadry antycznego świata….

 

– …film jest rzeczywiście momentami trochę teatralny…

– ….i to zostało przez część widowni źle przyjęte. Zwłaszcza tej pamiętającej dzieło wszechczasów: „Faraona”. Kawalerowicz był też trochę skrępowany szacunkiem do sienkiewiczowskiego tematu, któremu postanowił być wierny. A nie da się dziś robić filmu o miłości bez seksu i bez odrobiny realistycznej wulgarności.

 

Podejrzewam jednak, że ten film uleży się jak wino. Za kilkanaście lat objawi się ukryta w nim wartość.

 

– Oby się tak stało i – co ważniejsze – może Pan mieć rację.

 

Skąd pomysł napisania książki „Komisarz Borewicz. 07 zgłasza się po latach”?

 

– Jak pan zauważył, na okładce jest napis, że to scenariusz. Ponieważ nie chciałem łasić się do producentów majtek czy płynu na porost włosów, szukając reklamodawców i współproducentów postanowiłem go najpierw sam opublikować.

 

– Aaa, to już dość znamienne w dzisiejszych czasach. Niestety!…

 

——————————————————————

(Wywiad przeprowadzony w maju 2009 roku)

 

KRZYSZTOF SZMAGIER – ur. 5 lipca 1935r roku w Warszawie – zm. 17 grudnia 2011r w Warszawie. Reżyser filmowy, scenarzysta i dokumentalista. Absolwent Wydziału Prawa U.W. oraz łódzkiej „Filmówki” (1963). Uczeń i współpracownik Jerzego Kawalerowicza w Zespole Filmowym „Kadr”. W 1972 za serial „Przygody Psa Cywila” (1968 – 1970) otrzymał Nagrodę Przewodniczącego Komitetu ds. Radia i Telewizji, oraz Srebrną Nimfę na Festiwalu w Monte Carlo, a rok później Nagrodę Jury Dziecięcego Festiwalu Filmowego w Poznaniu. Twórca kilkudziesięciu filmów dokumentalnych, m.in. „Jeden dzień w Londynie” (1965), „Operacja V2” (1968), „18 maja – Monte Cassino” (1969), „Dzień na Manhattanie”, „Kwiecień w Portugalii” (1974), „Susza w Etiopii” (1975), „Władysław Sikorski” (1981), „Podróż do Chin”, „Ostatnie dni Białej Rodezji”, „Bo wolność krzyżami się mierzy – generał Anders i jego żołnierze” (1989), „Maria” (o Marii Skłodowskiej-Curie) i „Nobliści polscy”.  

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko