Andrzej Wołosewicz
Tworzyć znaczenie – żyjąc w znaczący sposób….
Święta są czasem szczególnym. Przede wszystkim dlatego, że odstępujemy od spraw zwykłych. Jesteśmy w sposób zasadniczy przemienieni. Uzyskaliśmy niejako wgląd w tajemnicę Istnienia wykraczającą poza horyzont doczesności, albo przynajmniej czujemy jej tchnienie. Ledwie przecież w poprzednim miesiącu zastanawialiśmy się nad tymi, dla których Tajemnica Istnienia zagadką być przestała, przynajmniej z naszego ziemskiego punktu widzenia. Dzisiaj, w grudniowe dni, nasze przemienienie nabiera blasku owej Tajemnicy. Wiemy o tym wszyscy, nawet ci, którzy nie wiążą jej z wymiarem sakrum. W te grudniowe dni sakrum wygrywa z profanum.
Każdy ma swój smak zbliżających się Świąt, ich niepowtarzalny nastrój, nagłą podniosłość krzątaniny przy makowej strucli i karpiu. Ja też widzę każde Bożonarodzeniowe Święto na swój sposób. Każde jest inne, a jednak wszystkie łączą się mimo odległości lat w przecudowną całość. I te zupełnie dawne, pamiętane poprzez dziecięcą radość podkradania wszelkich przysmaków – jeszcze w czasie ich pitraszenia – oraz radość oczekiwania na Mikołajową hojność. I te późniejsze, kiedy Mikołaja znałem już na wylot i kiedy można było z nim pertraktować zawczasu lub zostawiać listy, by się mu łatwiej pracowało (jest wszak najbardziej zapracowaną personą w Święta), znaczone kilkukilometrową eskapadą saniami na pasterkę. Do dziś żywy powiew mrozu na policzkach i zapach zgrzanych koni przykrywanych derką w dbałości o tych naszych braci mniejszych, jak ładnie określił był zwierzęta święty Franciszek. Także te Święta, nad którymi w mej pamięci unosi się atmosfera radości z rodzinnego spotkania naznaczonego wyjątkową, niestety, wzajemną przychylnością, której często brakuje w zwykłe dni lub do okazywania której nie przywiązujemy takiej wagi. Dlatego Święta są i pozostaną czasem wyjątkowym.
Ale nastrój, podniosłość nie wyczerpują corocznej świąteczności. Jest jej warstwa głębsza, na którą otwieramy się poprzez świąteczne misterium; także to związane z wigilijnym stołem. Myślę tu zawsze o przesłaniu płynącym ze słów mego ulubionego Alberta Camusa a odnoszących się do wydarzeń, które coroczne misterium Bożego Narodzenia przypomina, do narodzin Tego, który zmienił oblicze świata: ”Wielcy Inkwizytorzy wtrącą do więzienia Chrystusa i powiedzą Mu, że jego metoda nie jest dobra, że szczęścia powszechnego nie można osiągnąć natychmiastową wolnością wyboru pomiędzy “tak” i “nie”, ale zdobywając panowanie nad ujednoliconym światem. Trzeba wpierw rządzić i podbijać. Przyjdzie Królestwo Niebieskie na ziemi, ale ludzie będą nim władali, wpierw nieliczni cezarowie, ci, co zrozumieli pierwsi, a z czasem wszyscy inni. Jedność świata zostanie osiągnieta wszystkimi środkami, skoro wszystko jest dozwolone. (…) Wielcy Inkwizytorzy dumnie odrzucają chleb niebios i wolność i dają chleb ziemski bez wolności. “Zejdź z krzyża, a uwierzymy, żeś to Ty”, krzyczeli już ich policjanci na Golgocie. Ale nie zszedł i w najstraszniejszej chwili agoni żalił się, że go Bóg opóścił. Nie na więc już dowodów, tylko wiara i tajemnica, które zbuntowani odrzucają i z których Wielcy Inkwizytorzy szydzą. Wszystko jest dozwolone: w owej strasznej minucie przygotowano wieki zbrodni.”
Sądzę, że korzystając z chwil światecznego odejścia od problemów codziennosci można z tych słów wyciągnąć określone wskazanie i to niezależnie od indywidualnych preferencji duchowych, religijnych i kulturowych. Będzie ono dotyczyło całości naszego życia, tego, co nim kieruje, systemu wartości, który kształtuje nasze drogi i wybory oraz problemów, jakie stają się naszym niezbywalnym udziałem. Wskazanie to nie jest łatwe, bo nie dotyczy wyboru szkoły, pracy, sposobu wybrnięcia z jakiegoś kłopotu czy nabycia takich lub innych dóbr. Ono kieruje sie w stronę tego, co wszelkie wymienione wybory poprzedza: fundamentu naszej duchowości.
Zależnie od tego, kim jesteśmy w głębi, jakimi jesteśmy ludźmi w znaczeniu tego, co kieruje naszymi podstawowymi wyborami, egzystencjalnymi wyborami świata wartości, decyduje się wszystko, co dalsze, choć – przez swą codzienność – bliższe. Wszystko zależy od pełnej jasności, co się z tym wiąże. Czy w jakiejś określonej koterii postawimy się ponad innych i będziemy chcieli im przewodzić bez względu na wszystko; czy zdamy się na pokorę współegzystencji w oparciu o moc ducha swego charakteru wyznaczającego nasz praktyczny stosunek do świata wartości zgodnie z klasyczną formułą, że “czyn idzie z bytem” oznaczającą, że “tak postępujesz, jaki naprawdę jesteś”…. Reszta to konsekwencje.
Nie bez kozery wspomniałem o Albercie Camusie. Umiał on, jak mało kto, dobrać się w sposób bezpośredni, bez zbędnego teoretyzowania – acz bardzo wnikliwie – do naszych dylematów i rozterek. Umiał dobrać się i przedstawić. Z tego powodu moim nieustającym pragnieniem pozostawało napisanie eseju o Camusie, takiego mojego, bo każdy ma swojego Camusa niezależnie od wspólnoty naszych szkolnych lektur “Dżumy” czy “Obcego”. Przymierzałem się do tego bardzo długo, kilka lat, nawet po drodze popełniwszy małą rzecz na ten temat, zawsze uważając, że jeszcze nie pora, że nie jestem jeszcze wystarczająco przygotowany i to wcale nie przez konieczność przeczytania dodatkowej książki, kolejnych komentarzy itd., lecz dlatego, że nie byłem jeszcze gotów duchowo! Ciągle gryzło mnie jakieś wewnętrzne „ale” mówiące: jeszcze nie teraz… I zdaje się, że wiedziałem, co robię czkając. Oto bowiem dokładnie tego, o czym chciałem pisać dotyczy “Siedem esejów o Albercie Camusie” amerykańskiego zakonnika-trapisty Thomasa Merona (ja korzystam z wydania z 1996r ) i po ich przeczytaniu wiem, że już pisać nie muszę, że lepiej tego nie zrobię, a z drugiej strony mogę tego swego nienapisanego Camusa zatrzymać tylko dla siebie, moge być z nim sam na sam, w taki sposób, w którym obcowanie nie wymaga słów. I moge podzielić się z Czytelnikiem kilkoma uwagami na temat esejów Mertona.
Merton znajduje u autora “Dżumy” sprawy dla kondycji ludzkiej najważniejsze: cierpienie, miłość, wolność i śmierć. Znajduje i potrafi o nich mówić nie mową abstrakcyjnych dowodów, którym umyka sedno rzeczy i które przez to tak naprawdę nie docierają do człowieka, choć odmieniają to słowo przez wszystkie możliwe przypadki. On “rozmawia” z Camusem, a my możemy dostrzec, że obaj pomagają nam zrozumieć samych siebie takimi, jakimi jesteśmy. Święta są właśnie czasem najlepszym, aby poświęcić go samym sobie, nam jako nam, a nie jako przedstawicielom czy reprezentantom człowieka w ogóle.
U Mertona nie jesteśmy abstraktem, lecz ludźmi z krwi i kości, jak bohaterowie “Dżumy”. To dlatego jego głos traktuję jako dobrą eksplikację świątecznych wskazań, na które w czasie Bożego narodzenia jesteśmy bardziej otwarci. Doświadczyłem nieraz – i nie sądzę, abym był w tym doświadczeniu odosobniony – że założenie, iż cierpliwe używanie rozumu pozwoli odkryć jasne i logiczne odpowiedzi na nasze pytania kończy się na samookłamywaniu, którego efektem – w skrajnych wypadkach -bywa poświęcanie innych dla udowodnienia, że odpowiedzi, które posiedliśmy są tymi właściwymi.
Tymczasem każda odpowiedź, jeśli ma być autentyczna, nie może być narzucona innym, jak powiada Merton w swej analizie Camusa: “Autentyczna odpowiedź nie jest czymś, czego się uczy innych, lecz co się z nimi wypracowuje; nie czymś czego się szuka, lecz czymś, co wydobywa się na światło we własnym życiu poprzez dokonywane przez siebie wybory.” Czy nie tego oczekujemy od innych i powinniśmy wymagać od siebie: nie pouczania lecz świadectwa, nie słów lecz czynów.
Merton mówi, że “przesłanie wypływające z dzieł Camusa to przekonanie, że człowiekowi nie może udać się poszukiwanie wyjaśnienia swej egzystencji w abstrakcjach. Zamiast usiłować uzasadnić swe życie za pomocą abstrakcyjnych formuł, musi on tworzyć znaczenie żyjąc w znaczący sposób.” Człowiek jako twórca znaczenia. Już nie formułki typu: “człowiek to brzmi dumnie”, bo samo “człowiek” brzmi często niezbyt dumnie, a nawet wstydliwie, jeśli nie jest związane z owym “żyjąc w znaczący sposób”…. Człowiek brzmi dumnie, ale tylko warunkowo – jeżeli coś znaczy. O tym pomyślmy w Święta, że jesteśmy zadaniem, które wypadałoby dobrze wykonać, bo czasu na poprawkę zadania nikt nam nie da, to wiemy napewno. Dlatego świadectwo, przykład, to w czym można nas naśladować lub nie naśladować – nie decyduje o tym, kim jesteśmy w oczach innych ludzi. Nie to, co o sobie sami myślimy i jak wydajemy się sobie wspaniali, lecz jak wspaniali jesteśmy dla innych, jak się wobec nich zachowujemy. Jestśmy takimi ludźmi, jakimi czyni nas nasze zachowanie, czyny, postępowanie a nie nasze myślenie. Takim jestem, jak postępuję. Tylko tyle i aż tyle.
Nadawaniwe znaczenia naszemu życiu nie jest poszukiwaniem filozoficznych dowodów na jego istnienie, lecz na codziennie dokonywanych wyborach i decyzjach, które są zgodne z ukrytą wartością życia, wynoszą ją w pełni na swiatło dzienne. Świąteczny czas pozwala na refleksję nad tym, abyśmy w tym dziennym świetle nie okazali się zbyt nadzy pod wzgledem wartości naszego życia, wartości, których jedynym dowodem pozostają nasze czyny.
Cierpienie, miłość, wolność i śmierć są imionami naszych zachowań, tych poszczególnych i konkretnych rzeczy, z których budujemy nasze życie, a nie pojęciowymi ujęciami abstrakcyjności myślenia. Cokolwiek robimy, to w ostateczności albo kochamy , albo zadajemy cierpienie, albo jesteśmy stronnikami dżumy uosabiającej ludzki instynkt dominacji i zniszczenia, który pcha nas do własnego szczęścia poprzez niszczenie szczęścia innych. Budujemy ułudę swojej szczęśliwości niczym zamki z piasku, których spoiwem jest bezpieczeństwo oparte na władzy, władzy, której złe użycie potrafimy uzasadniać “historią”, “dobrem wspólnym”, “rewolucją” czy nawet “Boską sprawiedliwością”. Jeżeli nie chcemy by te uzasdnienia stały sie naszym, nawet milczącym udziałem, Święta są najlepszym czasem na zastanowienie się nad trudnymi wymaganiami, jakie przed nami stają każdego dnia. Bez chwili refleksji nad własnymi czynami i zachowaniami “coraz bardziej przyzwyczajamy się mieć nieczyste sumienia w świecie znudzonym wszystkim, co się z nami łączy, nie tylko przecież hipokryzją, lecz także naszymi najszczerszymi próbami osiągnięcia szczerości, nie tylko naszą złą wiarą, lecz także naszymi przebłyskami autentyczności.” Czy te słowa Mertona nie odnoszą się właśnie do mnie, czy nie powinienem wsłuchać sie w nie, czyż ja – i dlaczego akurat ja – miałbym być poza wszelkim podejrzeniem?
Jeżeli piekło, to piekło oddzielenia od świata, innych ludzi i samego siebie przez zabójczy nawyk patrzenia na wszystko (łącznie z sobą) jakby z zewnątrz – jak twierdzi Merton podążając w tym za Camusem – to sposobem na jego uniknięcie pozostaje przełamywanie tego oddzielenia na codzień, a nie tylko w chwilach zagrożenia, cierpienia, smutku czy niedawnej listopadowej zadumy. Każde oddzielenie, każda granica czyni wokół nas pustkę, wprawia w poczucie absurdu, braku jakiegokolwiek sensu. Jednak “gdy raz przekroczy się granice (…) nie ma już więcej pustki i absurdu. Jest tylko pełnia, której zaczynamy doświadczać, gdy zdajemy sobie sprawę, że “jasność” jest światłem samym – światłem, nie które, lecz którym postrzegamy, Światłem, które nie tylko mamy, lecz którym w jakiś sposób jesteśmy, “prawdziwym światłem oświecającym każdego człowieka przychodzącego na świat”. Odkrycie, którego Camus jeszcze powinien był dokonać – a może tylko dopowiedzieć – to to, że światło jest czystym miłosierdziem i czystym darem, a nie nagrodą za wyrafinowane, ironiczne i skupione na sobie zaangażowanie etyczne.”
Ten najważniejszy krok będący indywidualną odpowiedzią na pytania, które wywołuje lektura swoistej Mertonowskiej rozmowy z Camusem każdy postawić musi już sam – czego nam wszystkim w ten świąteczny czas życzę.