Krystyna Habrat: Miłe złego początki

0
314

Krystyna Habrat

 

Miłe złego początki


 

Jan Cybis      Zanim kiedyś wymyśliłam pierwsze opowiadanie naczytałam się różnych opowieści o trudnościach z debiutem. To długo studziło mój zapał do chwytania za pióro.

     Hemingway, London i Bidwell wysyłali swoje pierwsze opowiadania do rozmaitych czasopism i każdy w krótkim czasie otrzymywał z powrotem grubą kopertę ze swoim tekstem oraz lakoniczną informacją, że nie nadaje się do druku. Hemingway opisuje to w „Ruchomym święcie”, London w „Martinie Edenie”, a Bidwell w pamiętnikach. To on ujawnia, co przeżywał, kiedy po wizycie listonosza, znowu przez szparę w drzwiach spadała na podłogę gruba koperta i już wiedział, co w niej będzie.Po trudnych początkach los się oczywiście odmieniał, bo rzemiosło pisarskie tych autorów się doskonaliło i dlatego znamy ich nazwiska i książki. Ile przyjemności czytelniczej by nas ominęło, gdyby się przedwcześnie zniechęcili.

 

      Byś może Hemingway, pisząc o starym rybaku, któremu długo nie udaje się złowić dużej ryby, a potem złowioną z wielkim trudem traci, ale się nie zniechęca i wraca na połów, myślał też o swoich trudnych początkach. Teraz każdy licealista wie, że za tą małą powieść o pokonywaniu własnego zniechęcenia pt. „Stary człowiek i morze” otrzymał nagrodę Nobla.

 

     Na marginesie wspomnę, co wyczytałam w biografii naszego papieża, Jana Pawła II. Kiedy otrzymał wiadomość o nominacji na biskupa, był akurat z młodzieżą na spływie kajakowym. Pojechał stawić się na wezwanie i w pociągu całą noc czytał “Starego człowieka i morze”. Sam pisał wiersze i dramaty,. Nawet po przekroczeniu osiemdziesiątki, pisał dalej i wydawał. Czy byłby tak wielkim i kochanym papieżem, gdyby nie pisał wierszy, nie kochał literatury? Inna sprawa: dlaczego pomimo tylu zaszczytów, sławy i wszelkich splendorów, nadal pragnął pisać i wydawać wiersze? Czym więc jest owa magia twórcza?

 

     Ale wracając do początków drogi twórczej, te jak zwykle bywają niełatwe, ale i dalej po pokonaniu, zdawałoby się, progu umiejętności, kiedy już tu i tam bywa się drukowanym, czyhają kolejne pułapki. Co ma robić adept pióra, jeśli nie obraca się w środowisku twórczym, nie jest studentem polonistyki, gdzie łatwiej o wymianę doświadczeń? Ja nie wiem.


     Funkcjonuje jeszcze tu i tam Poczta Literacka, rośnie liczba portali literackich i to ułatwia odsiewanie ziarna od plew, ale to dopiero początek. Wreszcie autor pokaźnej ilości zapisanych stron pragnie zrobić z tego książkę: powieść albo zbiorek opowiadań i obwieścić światu, że stał się prawdziwym pisarzem, bo zawarł w czekającym w księgarni tomie najważniejsze prawdy świata, opisał najciekawsze przygody życia. Tymczasem znowu zaczynają się schody.

 

      Moje kontakty z wydawcami, którzy wydali moje książki, są bardzo dobre, ale, kiedy przeglądam w internecie strony różnych oficyn, w ich: ”Jak wydać u nas książkę” widzę przeróżne utrudnienia. Niektórzy chcą, by proponowany do wydania tekst przysyłać im tylko na papierze z określoną ilością znaków na stronie. Nie uznają przesyłki przez internet. Trzeba więc pracowicie wszystko wydrukować, zapakować, iść na pocztę, postać w kolejce i nadać przesyłkę. Potem czekać z drżeniem serca na odpowiedź. Często nadaremno. Niektóre oficyny zastrzegają sobie z góry, że odpowiadają tylko na oferty, które ich zainteresują, co dla autora równoznaczne z tym, że przysłanego tekstu mogą wcale nie czytać.


     Wtedy kojarzę to z okrzykiem Irzykowskiego: „Nie przysyłajcie!”. W 1933r na łamach Tygodnika Illustrowanego, gdzie   prowadził pocztę literacką, zmęczony ilością napływających do oceny tekstów,   napisał z rozpaczą, że on też pisarz i chce sam mieć czas coś napisać, więc: „nie przysyłajcie! Nie przysyłajcie!” Czy wydawnictwo też woła: nie przysyłajcie, my chcemy wydawać swoje…?

 

        Słyszałam, jaki dowcip jeszcze przed wojną, zrobiła dyrektorowi teatru grupka   autorów, którym wciąż odsyłał ich sztuki sceniczne z dopiskiem, że się nie nadają. Zapakowali w rulon kawał kiełbasy i wysłali do tegoż dyrektora jako dramat na scenę. Po miesiącach nadeszła przesyłka zwrotna, z nieśmiertelną formułką, że się na scenę nie nadaje. A w środku nienaruszona, choć nieco już spleśniała kiełbasa.

 

      Kiedy wydawnictwa nie były sprywatyzowane, autor otrzymywał recenzję i miał wskazówki, jaką wartość ma jego oferta, co powinien poprawić, zmienić, może w ogóle złamać pióro? Teraz biedak nie ma więc szans dowiedzieć się, czy jego pisany w   przypływie natchnienia lub w mękach twórczych i długo poprawiany tekst jest dobry. Nie ma pojęcia, czy dalej walczyć o wydanie u kolejnych wydawców. Jeszcze więcej ma obiekcji, gdy dostaje propozycję, by sam częściowo opłacił wydanie książki. Czy znaczy to, że już ona dobra i on stał się prawdziwym pisarzem? Dręczą go obawy. Gdyby naprawdę była dobra, nie musiałby wydawać jej własnym sumptem. A może nie jest doskonała, a chodzi tylko, by wydawnictwo zarobiło?

 

     Co ma więc robić początkujący pisarz?   I ten trochę starszy? Pisać? Nie pisać? Wysyłać? Nie wysyłać?

 

      Czasem zastanawiam się, czy bajkę Krasickiego (?) „Miłe złego początki, lecz koniec żałosny”   adept pióra powinien czytać na odwrót, czy jednak wprost? Bo jednak zakończenie życia Hemingwaya i Londona nie było dobre.

  

 

 

 

 

 

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko