Krzysztof Lubczyński: Nie jestem sędzią sumień – powiedział Damian Damięcki

0
2653

 

Krzysztof Lubczyński:


Nie jestem sędzią sumień – powiedział Damian Damięcki 

 

         W 1941 roku gestapo rozplakatowało na ulicach Warszawy list gończy za Pana ojcem, wybitnym aktorem działającym w konspiracyjnych strukturach środowiskowych oraz Pana matką, Ireną Górską. Podejrzewano go o współudział w zastrzeleniu volksdeutscha Igo Syma, aktora, kolaboranta, dyrektora Theater der Stadt Warschau. W liście gończym napisano, że Pana matka “jest w stanie poważnym”, a tym dzieckiem, które miało się narodzić, był Pan…

 

– Rzeczywiście, był to chyba jedyny przypadek listu gończego za osobą, która jeszcze nie przyszła na świat. Napisał o tym w jednym z felietonów Zygmunt Kubiak, wielka postać polskiej literatury, mój brat cioteczny, syn siostry mojego ojca, Cecylii z domu Damięckiej, Kubiak po mężu. W tym liście gończym pomylono zresztą imię mojej matki. To właśnie dlatego, że rodziców ścigano, urodziłem się w Podszkodziu jako Bojanowski. Paradoks i chichot historii sprawiły, że o konspiracyjne przerzucenie moich rodziców z okupacyjnej Warszawy pod Ostrowiec świętokrzyski pokusili się i zorganizowali je Żydzi, Fejnowie,(w czasie okupacji się zmienili nazwisko na Wróblewski) tzn. Andrzej Wróblewski, wybitny teatrolog, ojciec znanego potem dziennikarza prasowego i telewizyjnego Andrzeja K. Wróblewskiego i jego żona Wanda Wróblewska, późniejsza dyrektor Teatru Ziemi Mazowieckiej. M.in. tym dwojgu odważnym Żydom moja rodzina i ja zawdzięczamy życie. Z Podszkodzia ojciec, od czasu do czasu, w różnych sprawach przyjeżdżał do Warszawy. Bardzo zmienił swój wygląd, był otyły i nosił sumiaste wąsy. Kiedyś poszedł do fryzjera, żeby się ogolić. Cała Warszawa była akurat oblepiona listami gończym z wizerunkiem ojca i fryzjer zawieszając mu na szyi ręcznik szepnął: “Niech pan tylko nie goli włosów, bo będzie Pan podobny do Damięckiego”. Moja rodzina była bardzo patriotyczna. Wspomniany Zygmunt Kubiak opowiadał mi, że mój dziad, Stefan Damięcki, umierając, żądał od mojego ojca, aby śpiewał razem z nim patriotyczne pieśni i z patriotyczną pieśnią na ustach zmarł. Mój ojciec by¸ przedwojennym pepeesiakiem i peowiakiem, legionistą, żołnierzem w wojnie polsko-bolszewickiej, kawalerem orderu Virtuti Militari za III Powstanie Śląskie, do którego ścisłego kierownictwa należał. Kiedyś będąc na studiach, na tzw. “wojsku”, usłyszałem, że na zbiórce wyczytują imię Dobiesław. Ponieważ imię to było bardzo rzadkie, zainteresowałem się i po zbiórce podszedłem do tego Dobiesława. Już z daleka uśmiechał się do mnie i powiedział, że spodziewał się, że w końcu do niego podejdę. Kiedy zapytałem dlaczego, powiedział, ze jego ojciec siedział z wyrokiem śmierci w więzieniu niemieckim na Annaberg (Górze Św. Anny). Otóż więzienie to zdobywali powstańcy śląscy i w trakcie szturmu jego ojciec poprzysiągł sobie, że jeśli zostanie wyzwolony, a w przyszłości będzie miał syna, to temu synowi da imię tego, który pierwszy wejdzie do jego celi i znowu Dobiesław uśmiechnął się do mnie. Tym kimś pierwszym, był mój ojciec. Ten mój ojciec to postać bardzo ciekawa i barwna, można by o nim książkę napisać. Jako młody oficer służył w wywiadzie, w tzw. destrukcji. Kiedyś aresztowali sowieckiego szpiega, kobietę, którą sąd wojenny skazał w nocy na karę śmierci, rano wyrok miał być wykonany. Kiedy zapytano ją o ostatnie życzenie, powiedziała, że chce spędzić noc z “tym porucznikiem”, wskazując na mojego ojca. Podejrzewam, że te szaleństwa, którymi musiał się popisać, były z orłem w koronie. Tatę pamiętam bardzo dobrze, mimo że miałem 10 lat gdy zmarł, w 1951 roku, w wieku 52 lat. Naszym pierwszym mieszkaniem w Warszawie był obecny klub ZASP przy Alejach Ujazdowskich. Gdy po latach, jako młody aktor pijałem wódkę w SPATiF-ie, to przypominałem sobie, jak jeździłem rowerem po tych salach i jak strzelałem z łuku z jednego pokoju do drugiego. Wszystko to, z czego się tu panu zwierzam, biorę na swoją wyłączną odpowiedzialność. Staram się być obiektywny, o ile subiektywne może być obiektywne. Pamiętam, jak po aresztowaniu ojca, za działalność w Polskiej Organizacji Wojskowej i zmuszając go, jako prezesa ZASP, do współpracy, UB dowoziło go na przedstawienia i z powrotem zabierało na przesłuchania. Wtedy to uaktywnił się u ojca rak płuc. Przeciwko niemu zeznawała np. pani Jadwiga Chojnacka, wybitna postać polskiego teatru, ale bardzo paskudnie i podle zapisana w powojennej historii. Ta znakomita aktorka robiła później afronty mojej matce, gdy ta miała dublować ją w teatrze. Gdy Matka przygotowywała się do wejścia na scenę, Chojnacka, która tego wieczora grać nie miała przyszła jednak do teatru i zabrała jej kostium, nie dopuszczając do jej występu. Zeznając w UB w sprawie ojca, podczas konfrontacji z nim powiedziała: “Ty, twoja żona i twoje dzieci zgnijecie na więziennej słomie”. Dlatego nazywaliśmy ją w domu naszą „matką chrzestną”. Kiedyś pozwolono ojcu przespać się w domu. Wychylił pewnie wtedy, z rozpaczy lub radości głębszego kielicha, a nasza gosposia, wspaniała starsza pani Maryjka Kiljańska, która w powstaniu straciła męża i dwóch synów i która była zafascynowana ojcem, patrzyła z uwielbieniem jak chodził po mieszkaniu, na golasa, z jaśkiem na głowie zamiast napoleońskiego kapelusza, z ręką na piersi w napoleońskim geście i omalże modliła się do niego. Moja matka napisała piękną książkę “Wygrałam życie”. Wydawcy tej książki poprosili mnie, a byłem pierwszym redaktorem rękopisu matki, żebym niczego nie kreślił w tym pamiętniku. Uświadomiłem sobie wtedy jak wątpliwą wartość ma wiele publikowanych wspomnień. Wydaje mi się, że z różnych względów dochodzi zwykle do ingerencji jakiejś cenzury czy autocenzury. Moja matka napisała sporo gorzkich słów o swoim środowisku, ja jednak zdecydowałem się, nie kalać własnego gniazda i wyciąłem kilka najostrzejszych wątków. Był wśród nich także wątek Jadwigi Chojnackiej. Wiem, że zachowania podłe i obrzydliwe z jej strony spotkały także rodzinę Kreczmarów. Dziunia miała na swoim sumieniu także grzeszki finansowe i szwindle, takie jak np. nigdy do końca nie wyjaśniona sprawa sprzedawania na własne konto miejsc w pierwszym rzędzie teatralnej widowni. Aktorką Chojnacka była świetną, ale czasem wspaniali artyści mają sporo mrocznych i podłych stron jako ludzie.

 

To była tylko podłość, czy coś jeszcze?

 

– Była bardzo ostrą komunistką i to postępowanie było pewnie podyktowane względami ideologicznym. Ale zachowania ludzi teatru w tamtych czasach były bardzo różne i zaskakujące. Kiedy ojca pozbawiono dyrekcji Teatru Rozmaitości przy Marszałkowskiej 8 i stał się dla władzy “persona non grata”, pomocną dłoń wyciągnęła do niego żona komunistycznego premiera Cyrankiewicza, znakomita aktorka, pani Nina Andrycz. Choć ojciec by¸ wtedy jak trędowaty, jak czarna owca, to Andrycz zaofiarowała się wozić go pod Warszawę na wizyty do znanego uzdrowiciela, księdza, rządowym humberem z kierowcą. Nie bała się. Pięknie zachował się także dyrektor Erwin Axer, który trzymał ojca i matkę na etacie w Teatrze Współczesnym, w którym właśnie rozmawiamy, a wiadomo przecież, że śmiertelnie chory ojciec wejść na scenę nie mógł. To naprawdę był ogromny akt odwagi w tym strasznym 1951 roku.

 

Pana ojciec był tuż po wojnie w słynnym sądzie weryfikacyjnym ZASP, któremu przewodniczył Bohdan Korzeniewski i który zajmował się badaniem i osądzaniem przypadków kolaboracji aktorów z okupantem niemieckim. Czy interesował się Pan tą sferą działalności ojca?

 

– Nie jestem sędzią sumień, ale tak, choć oczywiście po latach.

 

Zapadło wtedy szereg wyroków wyłączających na lata z zawodu bardzo znane postacie środowiska…

 

– Np. Adolfa Dymszę, ale to akurat było nieporozumienie i ojciec opowiadał się za jego uniewinnieniem. Dymsza był z gruntu uczciwym, wspaniałym człowiekiem. Owszem, zagrał w tym i owym teatrzyku, ale to był człowiek radosny i chciał dać ludziom trochę wytchnienia od grozy okupacji. Inni natomiast ukrywali to, co robili, albo grali np. w filmie „Heimkehr”. Inni też nie byli bez winy, np. specjalni, wskazani ludzie zbierali pieniądze dla ukrywających się po wsiach polskich aktorów, którzy nie chcieli grać w teatrzykach i rewiach niemieckich i w takich filmach jak ów „Heimkehr”. Pieniądze te, zbierane w różnych miejscach, getta żydowskiego nie wyłączając, były nieraz w przepijane przez owych kwestorów w barze „Pod Dwójką” przy placu Zbawiciela.

 

A co Pan sądzi o sprawie Andrzeja Szalawskiego, pamiętnego Juranda z „Krzyżaków” Forda?

 

– Andrzej Szalawski był świetnym aktorem, ale jednak myślę, że się poplamił. Zdaniem mojego ojca, który patrzył na tę sprawę z bliska i po wojnie był właśnie w komisji Korzeniewskiego, Szalawski mocno zgrzeszył. Późniejsze, wątpliwe , bo, przecież do sprawdzenia wówczas, usprawiedliwienia, że działał z polecenia AK, były i tak słabym argumentem wobec grozy komunikatów płynących z głośników ulicznych, w których czytał listy Polaków skazanych na śmierć i doniesienia o frontowych zwycięstwach III Rzeszy. Po wojnie zresztą niektórzy koledzy czytali znakomicie, po aktorsku, z pasją, sprawozdania ze stalinowskich procesów politycznych w Polskiej Kronice Filmowej i można było odnieść wrażenie, że to oni skazywali, a nie sąd. Niektórzy mocno to odpokutowali i potem zrehabilitowali się, m. in. Halina Mikołajska, która po wojnie była bardzo mocno wierzącą komunistką, później swoją bezinteresowną, bohaterską i mądrą działalnością w opozycji dowiodła, że tylko krowa się nie myli i nie zmienia poglądów. Inni do dziś odcinają kupony od szlachetności i dziwią się, gdy im to i owo ktoś wypomina. Po latach, n.p. w okresie “Solidarności” i w stanie wojennym, w zupełnie oczywiście odmiennych, nieporównywalnie łagodniejszych warunkach, mieliśmy podobne dylematy, aby nie ulec jakiejś pokusie ze strony władzy, choć kilku kolegom, niektórym powodowanym może względami merkantylnymi, zdarzyło się ześwinić. Nota bene, radykałowie z naszej, solidarnościowej strony, a ja byłem w stanie wojennym kimś w rodzaju łącznika między „Solidarnością” a ZASP-em, robili rozmaite listy „kolaborantów” pojawiające się na tablicach za kulisami teatrów.

Byłem jednak za zaniechaniem tego działania. Nie chciałem, aby ktoś został pochopnie, niesprawiedliwie osądzony. Cały stan wojenny i znany bojkot telewizji świadczyły o szlachetności i patriotyzmie naszego środowiska. Pamiętam przypadek sędziwej już wtedy Barbary Rachwalskiej, która w czasie bojkotu w czymś tam zagrała i znalazła się na takiej liście. To była dla niej tragedia życiowa, wstydziła się potem nawet przed własnymi wnukami, a przecież była to zacna osoba i prawdopodobnie nawet nie zdawała sobie sprawy, że robi coś nie tak. Środowisko nasze było wtedy pod ogromną presją, ciągle były wzywania na milicję i SB. Ja w trakcie takiej rozmowy na Rakowieckiej niemal dałem się nabrać na życzliwość przesłuchującego mnie pana, który w pewnym momencie ciekawej dyskusji podsunął mi jakiś papierek do podpisania. Po chwili zreflektowałem się, co zrobiłem i na jego oczach ten papier podarłem w drobny mak. Między innymi to doświadczenie sprawia, że dziś bardzo sceptycznie patrzę na lustrację. W obiegu był wówczas taki dowcip. Przesłuchiwany Daniel Olbrychski przygląda się bardzo uważnie przesłuchującemu. W końcu funkcjonariusz nie wytrzymuje i pyta: co mi się pan do cholery tak przygląda. Daniel na to: no patrzę, bo za parę lat będę pana grał.

 

Pochodzi Pan z teatralnej rodziny, ale nie każdemu aktorskiemu dziecku dane było grać w dzieciństwie w filmach. W 1955 roku, jako 14-latek, zagrał Pan w “Opowieści atlantyckiej” Wandy Jakubowskiej, a rok później, z bratem Maciejem, w “Tajemnicy dzikiego szybu” Wadima Berestowskiego, według popularnej powieści Edmunda Niziurskiego „Księga urwisów”. Jak Pan to wspomina?

 

– Tak, „Opowieść Atlantycka” to była niebywała przygoda. Mieszkaliśmy z Michelem w prywatnym pensjonacie pod Łodzią, gdzie było atelier i byliśmy całkowicie oderwani od prozy codziennego, filmowego życia. Plenery kręciliśmy na plaży w Łebie, która imitowała wybrzeże Atlantyku. Grałem syna francuskiego burżuja, więc mieliśmy do dyspozycji kilka niedostępnych wtedy zabawek produkcji zachodniej. To było fantastyczne. A teraz o moim świadomym aktorstwie. Pamiętam, jak w jednej scenie miałem zapłakać i Wanda Jakubowska, która była wspaniałą, dobrą, ciepłą kobietą i znakomitym reżyserem, chcąc wywołać we mnie w jednej ze scen prawdziwy odruch rozpaczy, płacz, zrobiła rzecz straszną, ponieważ powiedziała, że moja rodzina miała wypadek, matka jest ciężko ranna, a mój brat zginął. No i w tej scenie jest zarejestrowana moją autentyczna rozpacz i prawdziwe łzy.

 

Druga Pana filmowa przygoda to “Tajemnica dzikiego szybu”, gdzie zetknął się Pan z Gustawem Holoubkiem, Kazimierzem Opalińskim…

 

– … a także ze Zbyszkiem Cybulskim, który na chwilę pojawił się na ekranie, na motocyklu, i z Romanem Polańskim, który jednak przegrał w próbnych zdjęciach z Michelem Bustamente. Pamiętam, że “stalaktyty” w starej kopalni były zrobione ze sznurka oblanego mieszaniną gipsu i cukru. Po kilku dublach, poutrącane, ułamywały się tuż przy samej nasadzie, przy każdym ich poruszeniu chybotały się jak wahadła. Widać to w filmie, ale prawie nikt tego nie zauważa. Sceną, w której woda w chodnikach się podnosiła, robiono przez opuszczanie specjalnych sufitów. trzeba było tylko coraz niżej kucać. To była przygoda chłopięca, ale niewątpliwie „złapałem” przy okazji trochę tzw. bakcyla aktorskiego. Później do filmu raczej nie miałem szczęścia i tzw. artystą filmowym nie zostałem, choć miałem na koncie jedną rolę główną, tytułową, w satyrycznej komedii “Nowy” Jerzego Ziarnika. Zabawne było to, że ten film zrodził się z pierwotnego zamysłu filmu instruktażowego o BHP, robionego na zamówienie. Ale że wystąpi¸ tam cały aeropag gwiazd aktorskich, więc powstał pomysł zrobienia z tego pełnometrażowej komedii.

 

Matka zachęcała Pana i Pana brata Macieja do pójścia do szkoły teatralnej?

 

– Nie, ale tak przesiąknęliśmy atmosferą teatralną i w domu i w teatrze, gdzie na okrągło bywaliśmy, że nie mogę zostać się inaczej. Patrzyliśmy na teatr z wielką fascynację, obserwując aktorów w życiu i na scenie w rozmaitych rolach. Pamiętam świetnego charakterystycznego aktora, legendarnego Władysława Grabowskiego, bardzo wesołego człowieka, którego baliśmy się, gdy grał w “Weselu Figara” rolę sędziego Guzmana-Gąski. Kiedy się spojrzy na fotografię człowieka patrzącego prosto w obiektyw, to gdziekolwiek by się nie stało, odnosi się wrażenie, że on, z któregokolwiek miejsca spojrzy się na niego, cały czas na nas patrzy. Więc kiedy Grabowski ze sceny kierował palec ku widowni, to nam z bratem zdawało się, że on patrzy właśnie na nas i zaraz pośle nas na szafot, więc ze strachu krzyczeliśmy i chowaliśmy się pod krzesła. Z dzieciństwem kojarzy mi się także zapach kleju z teatralnej pracowni modelatorskiej. Potem była szkoła podstawowa, dziecięce filmy, liceum, deklamacje na różnych akademiach ku czci, no a prawie zaraz potem przyszła wielka fascynacja Holoubkiem i Łomnickim. Co za tym idzie, w PWST w pewnym okresie wszyscy grali “holoubkiem” albo “łomem”. Pamiętam, że na pierwszym roku, grało się „sceny marzenia”. Studenci sami się przygotowywali, urządzali pokaz dla profesorów, oczywiście prawie same Hamlety i Ofelie. Do zagrania wymarzonej sceny w “Skowronku” Anouilha, wypożyczyłem z teatru kostium Holoubka.. Coś w duszy chrobotało, ten kostium powodował psychiczny szok organizmu, niemal lewitowałem. Byliśmy bardzo zżyci z profesorami i mistrzami, kochaliśmy ich i podziwialiśmy.

 

To bardzo odległa przeszłość, a ta magia, świetność i społeczne oczarowanie teatrem przeszły chyba niestety do historii…

 

– Po trosze. Ale jednak wierzę, że teatr znów doczeka lepszych czasów, muszę w to wierzyć. Dziś boli mnie to, co zdarza się uprawiać niektórym młodym ludziom – o zgrozo np. słuchaczom wydziału wiedzy o teatrze w szkole teatralnej – podcinanie gałęzi, na której sami siedzą, bezpardonowe atakowanie tradycyjnego teatru, czy szarganie znanych nazwisk. My szanowaliśmy mistrzów. Myślę, że niegdysiejsza atmosfera powróci i w teatrze znajdzie się miejsce na żywą galerię sztuki w najlepszym tego słowa znaczeniu. Niech publiczność sama decyduje, co ma oglądać, nie podpowiadajmy jej z czego ma się śmiać i kiedy klaskać, nich miłości do teatru uczy się na teatralnej widowni. Nowoczesność to dla mnie natchniona, ale profesjonalna robota. Na dłuższą metę nie wystarczy „off” na Pradze. Boli mnie też bieda, niedostatek niektórych starych mistrzów, liche gaże aktorów. Ta bieda jest często skrywana, a bywa że wielcy, starzy, emerytowani artyści nie mają z czego żyć i łapią się reklam, żeby coś do garnka włożyć. Ja też kiedyś tej biedy zaznałem. W młodości chciałem zawdzięczać wszystko sobie, nie brałem pieniędzy od matki, więc żeby na studiach pójść na kawę, czy na coś jeszcze mocniejszego, robiłem też np. klipsy, brosze itp. Nauczono mnie tego w szkole podstawowej. (teraz są komputery), gotowania uczyła mnie nasza gosposia. Szyłem po nocach spodnie damskie i męskie. Potem to zaprocentowało, bo gdy mojej żonie, Grażynie Brodzińskiej, była pilnie potrzebna suknia koncertowa, to ją uszyłem w ciągu jednej nocy. Robiłem też np. klipsy. Nauczono mnie tego w szkole, a uczyła mnie też nasza gosposia. Zresztą zawsze lubiłem prace manualne, teraz też, w ramach zamiłowania, naprawiam stare przedmioty.

 

Co do młodych aktorów, to chyba także ich stosunek do zawodu jest dziś już inny niż wasz, nie tak ofiarny….

 

– Ha ha. Nie czuję się wyłącznie nosicielem tradycji. Nie chcę uogólniać, bo znam wielu wspaniałych młodych ludzi w naszym zawodzie. Ale na ogół chyba rzeczywiście nie ma już takiej ofiarności. Kiedyś, gdy aktor nie przyszedł na spektakl, Jan Kobuszewski powiedział: “Nie przyszedł, to znaczy że nie żyje. A dziś nieraz odwoływane są spektakle z powodu byle chrypki czy niestrawności Tu mi się przypomniało, jak po operacji chirurgicznej, tego samego dnia, ze szwami na brzuchu, grałem Laertesa w “Hamlecie”, gdzie pojedynkowałem się z tytułowym bohaterem granym przez Daniela Olbrychskiego. Na scenie zapomniałem o bólu. Pojedynkowaliśmy się jak zwykle jak lwy. Pękły mi te szwy, a krew wypełniła spodnie i buty. Nic nie czułem, scena czyni cuda. Dziś to raczej byłoby nie do pomyślenia. Nikt by nie grał w takim stanie.

 

W teatrze bardzo duży wpływ na Pana wywarł Kazimierz Dejmek. Jak Pan go wspomina?

 

– Był to prawdziwy “kat pruski”, gnębił aktorów, sadystycznie wyciska¸ siódme poty, ale wiedzieliśmy że robi to po coś i że tak naprawdę kocha swoich aktorów. Jeżeli się nie pastwił, to znaczy że nie warto. Był to człowiek niezwykle sprawiedliwy i uczciwy, choć o sprawiedliwość, a zwłaszcza o demokrację w teatrze trudno. Jest niepotrzebna i niemożliwa. Teatr to rzeźnia. Dejmek bardzo rzadko chwalił aktorów. Pierwszy raz, po latach doczekałem się od niego kilku słów pochwały przy okazji roli w „Żywocie Józefa” i to na konferencji prasowej w Berlinie! Po latach przerwy, w okresie po stanie wojennym, znowu spotkałem się z Dejmkiem w pracy, w Teatrze Polskim. Pamiętam, że graliśmy Reja i w moim tekście występowała wrona, a ponieważ wtedy działała słynna WRON-a czyli Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, więc cenzura kazała mi zmienić „wronę” na “bociana”. Oponowałem, uważałem to za idiotyzm, w dodatku nie do rymu, ale Dejmek polecił mi jednak zamienić wronę na bociana. „Morda w kubeł, zamknij pysk, bo ci …. urwę” – powiedział, jak to on. Zdziwiło mnie wtedy takie zachowanie tego idola, herosa. Podejrzewam, że ten brak rymu demaskował właśnie poczynania cenzury i o to mu chodziło. To są czasy już zamierzchłe. Dziś nie ma cenzury (?) ale też nic aż tak ważkiego ze sceny teatralnej nie pada. Dodam, że choć byłem aktorem Dejmka, zazdroszczę kolegom z Łodzi, którzy tam z nim pracowali, bo to oni mają o nim najwięcej do powiedzenia. Może dlatego, że Dejmek był w Łodzi na politycznej banicji, więc tam najciekawiej wtedy iskrzyło. Kiedy z nim pracowałem w Teatrze Polskim w latach 80., w okresie, po stanie wojennym, zgrupował tam grono aktorów skonfliktowanych z władzą. Jakoś nikt manifestacyjnie od niego nie odszedł. Zachowując krytyczną ocenę w stosunku do postaw inteligencji i sceptycyzm wobec jej zachowań w okresie karnawału „Solidarności”, jednocześnie chronił zespół, robi¸ ostre politycznie przedstawienia, a nijak nie ukrywane gazetki podziemne w teatrze aż fruwały. U niego żadna robiąca donosy szuja nawet przez minutę by się nie utrzymała. Gdy tylko ktoś przyszedł do niego z donosem, zaraz informację o tym umieszczał na tablicy ogłoszeń wraz z nazwiskiem Były to tzw. “bulle” Dejmka.

 

Ale jednocześnie, w odpowiedzi na bojkot telewizji mawiał swoje słynne: “Dupa jest do srania, a aktor jest do grania”…

 

– Otóż z cytowaniem tego powiedzenia ma miejsce nieustanne nieporozumienie. Nigdy nie mogłem przebić się z wyjaśnieniem tej sprawy. To powiedzenie Dejmka brzmiało tak: “Dupa jest od srania, a aktor jest od grania”, a to zasadniczo zmienia sens powiedzenia. Jedno to kapitalny bon mot inteligencki, a drugie to efekt ordynarnego niezrozumienia dowcipu. To powiedzenie w ogóle nie wiązało się z polityką, ale z działaniami artystycznymi. Nie było w żadnym razie odniesieniem do stanu wojennego. Zresztą powtarzał to od zawsze. Tak zwykle karcił niesfornego, leniwego artystę. O polityce to Dejmek rozmawiał czasem z Holoubkiem, Mikołajską, Józefem Duryaszem… I tyle. Kiedyś na próbie nie zdążyłem w odpowiednim momencie wejść na scenę, bo zagadałem się z kimś, a na dodatek noga mi uwięzła między jakimiś deskami. Wybiegłem wreszcie na scenę i krzyczę : „Przepraszam panie dyrektorze, myślałem…”. “- Pan myślał? – usłyszałem w odpowiedzi -Osioł myśli, bo ma mózg, a pan ma tam stać i pilnować swojego wejścia na scenę! Zapierdalaj ojciec”. Taki był, ale szanowaliśmy go i kochali.

 

A jak Pan wspomina nie żyjącego od lat Romana Wilhelmiego, z którym odbył Pan zagraniczne tournee z “Emigrantami” Mrożka?

 

– Autorowi książki o Romanie wielu odmówiło wspomnień, bo byłyby zbyt szokujące, To był wielki, wspaniały aktor, z ogromną charyzmą i osobistym czarem, ale jako człowiek… Straszny, nielojalny, niemoralny na scenie, istny potwór. W „Emigrantach”, w momencie, gdy mówiłem ważny monolog, potrafił, siedząc tyłem do widowni, mówił do mnie: „No k…, dobrze stary, dzisiaj szyjesz nieźle, o k… tu p……” I wcale nie chciał mnie ugorować, takie miał obyczaje. Nie liczył się z niczym. Dużo pił. Raz nawet na plaży w Australii uratowałem mu życie, gdy po sporej dawce właściwie utonął, porwany przez potężną falę.

 

Co Pan mu zrobi¸ po tym spektaklu w którym chciał Pana „wyważyć”?

 

– Nic, bo wiedziałem, że on ma taką konstrukcję psychiczną – czołg i już. Paradoksalne, ale był bardzo lubiany – tacy bywają wielcy artyści, pełni sprzeczności. Znany był też z tego, że uczył się roli w samochodzie, słuchając jej przez słuchawki. Z tego powodu miał wielokrotne stłuczki i aż dziw, że nie miał cięższego wypadku. W egzemplarzu sztuki, którą próbował , pisał przy swoich kwestiach uwagi tego rodzaju: “przypierdalam”, “odpuszczam”, “przypierdalam”, “odpuszczam”. Zawsze chciałem mu ten egzemplarz ukraść, ale pilnował go jak oka w głowie.

 

Kiedyś napisał Pan, że mimo kilkudziesięciu lat na scenie nadal odczuwa Pan tremę. Czy to mówienie doświadczonych aktorów o tremie, to prawda czy kokieteria?

 

– Całkowita prawda. Im jest się starszym, tym odczuwa się większą tremę, większą odpowiedzialność, drży się o własne nazwisko. Młody aktor ma jeszcze niewiele do stracenia i powinien nawet dla higieny ponieść parę porażek. Starszy i uznany ma do stracenia choćby swoje nazwisko. A propos tremy, opowiem panu taką anegdotę. Pamiętam, że miałem kiedyś wypadek samochodowy. Przez pewien czas przychodziłem na przedstawienia o kulach. Przed wejściem na scenę zostawiałem je oczywiście w kulisach. Kiedyś zwierzyłem się kolegom, że najbardziej boję się, kiedy na proscenium uzmysławiam sobie, że muszę taki kawał wrócić po te kule za kulisy. Wtedy Zbyszek Suszyński powiedział: „Nareszcie wiemy, dlaczego kulisy nazywają się kulisy”. (śmiech)

 

Dziękuję za rozmowę.

 

DAMIAN DAMIĘCKI – ur. 16 lipca 1941 roku w Podszkodziu. Wybitny aktor teatralny (Narodowy, Polski, obecnie Współczesny). Zagrał m.in. Edgara w “Kurce Wodnej” Witkacego, Artura w “Tangu”, Oneka w “Garbusie” oraz Męża w “Szczęśliwym wydarzeniu” S. Mrożka, Laertesa w “Hamlecie” i Puka w „Śnie nocy letniej” W. Szekspira, Edmunda w “Zmierzchu długiego dnia”, tytułową rolę w „Żywocie Józefa” M. Reja, Papkina w “Zemście” A. Fredry. W filmie: tytułowa rola w komedii J. Ziarnika “Nowy”, a także m.in. role w “Rzeczpospolitej babskiej” H. Przybyła i “Potem nastąpi cisza” J. Morgensterna.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko