Krystyna Habrat
Z wyznań namiętnego czytelnika.
Znowu czytają w radio Sagę rodu Forsytów. W II programie o godzinie 9.30. A skończyli „Nostromo” Conrada.
Conrad jest moją miłością bezwzględną. Czytelniczą miłością. Już od liceum. Mam 27 tomów jego dzieł, wszystkie przeczytane, wiele kilkakrotnie. Kiedyś stwierdziłam, ze rok, w którym nie przeczytałam nic Conrada jest stracony. Mam dwa i pół miesiąca, by ten rok zaliczyć do w pełni udanych. Jak przyjemność podejść do półki wypełnionej granatowymi tomami i wybrać coś miłego, przy czym poczuję się jakbym wstąpiła stopień wyżej w kierunku nieba. Dawno nie sięgałam po jego pierwszą powieść, jeszcze niedocenioną przez krytykę: ”Szaleństwo Almayera”. Ja ją bardzo lubię, a czytałam jeszcze w liceum, bo tam jest coś bliskiego dziewczętom – porzucenie domu dla miłości i rozpacz ojca, co wyraża się symbolicznie zacieraniem śladu stóp córki na piasku. A wszystko w egzotycznej scenerii, odległej wyspy tropikalnej. Mnie to szczególnie ekscytowało, jako że mieszkałam wtedy w, mieście zbudowanym na skraju puszczy Sandomierskiej, Stalowej Woli, gdzie wszędzie wokół białych bloków mieszkalnych rosły szare sosny i unosił się lotny piasek. Ukochane miejsce, ale krajobraz cokolwiek monotonny: białe prostopadłościany bloków, proste , jak od linijki, ulice i te sosny oraz piach. Dlatego tak łapczywie chłonęłam egzotykę scenerii Conrada. No, nie tylko scenerię. Lord Jim, Smuga cienia, Nostromo… W tych książkach było coś zupełnie innego niż w moich lekturach. Co to było? Na pewno jakieś wyższe poczucie szlachetności… I to coś, co Conrad nazywał, jako pójście za marzeniem… Inne spojrzenie na świat, takie poprzez morza i oceany. Inna tematyka, inne idee. Oczywiście nie tylko.
Nie staram się powiedzieć o nim czegoś bardzo mądrego, bo nie jestem zawodowym krytykiem ani polonistką, więc na szczęście nie muszę powtarzać sądów według schematu, jaki wyznaczają wielcy znawcy. Ja jestem tylko czytelnikiem, namiętnie czytuje dobrą literaturę i mam prawo wyrażać subiektywne sądy, swój odmienny punkt widzenia. Ale do Conrada zamierzam jeszcze wrócić. O nim mogą mówić też mniejsi znawcy, jak pewna panna z zaścianka dziewczyna z powieści Choromańskiego. która wykrzyknęła, że Conrad to „Słowacki wysp tropikalnych”. I taki ma tytuł ta powieść o jej zachwycie dla autora Lorda Jima.
A Galsworthy? Dawno temu przeczytałam wszystkie tomy jego „Sagi rodu Forsytów”. Już wtedy, pomimo pewnych zastrzeżeń, dość mi się podobała, a w miarę jak przybywało mi lat i znajomości ludzi, podobała mi się bardziej. Nigdy jednak nie na tyle, by zrównać tego autora z Conradem choć o, ile pamiętam, oni się znali i przyjaźnili.
Już podczas pierwszej lektury, potem przy oglądaniu ekranizacji powieści, miałam przekonanie, że autor się myli! Galsworthy nie ma racji, kiedy wmawia nam, że to Irena jest pozytywna oraz cały klan , wywodzący się od starego Joliona, a Somes i jego rodzina – negatywni. Autor usiłuje nam wmówić, że Somes to antypatyczny, godny potępienia bogacz, kierujący się chęcią posiadania wszystkiego, co się nawet przekłada na uczucia, jakie żywi do żony. A czytelnik, chociażby ja, temu nie wierzy, bo widzi, jak Somes kocha i cierpi, jest bez powodu krzywdzony i źle traktowany i oczerniany przez ten niby szlachetny odłam Forsytów Jolionów. Najpierw ubliża mu June, choć Irena odbiła jej narzeczonego. Ale głupia June swą nienawiść przenosi na Bogu Ducha winnego Somsa i na każdym kroku się mści, a z Ireną „Szlachetnie” zaprzyjaźnia. Tak samo pałają dziwną nienawiścią do Somsa i stary Jolione, i jego syn a potem jego syn do Vala, bo to bratanek Somsa. Autor usilnie usiłuje nam wmawiać, że to oni mają rację.
Wynika to zapewne z tego, że podobno autor sam odbił żonę kuzynowi i potem przedstawił ją, jako Irenę, a skrzywdzonego kuzyna, jako znienawidzonego Somsa. Dziwne to, odbić komuś żonę i jeszcze psy na nim z tego powodu wieszać. Nawet w ostatniej ekranizacji sagi Somes, by był bardziej odrażający, w chwilach wzburzenia pociąga ohydnie nosem niczym ktoś nieobyty z nizin społecznych. Aż nie można na to patrzeć. To nieprawdopodobne dla tej rodziny, która nie tak dawno awansowała do wyższych sfer burżuazji, bo jeszcze ich ojciec był zwykłym przedsiębiorcą budowlanym. Tacy z pewnością musieli do przesady dbać o pozory i poprawne formy bycia. Nie uszło by to Somsowi. Wbrew autorowi czytelnik, na przykład ja, wcale nie czuje sympatii do Ireny i tej części rodziny, którą autor chce bardziej uszlachetnić przeróżnymi cnotami. Te bogate nieroby są tak szlachetne, że jak kochają, to niszcząc po drodze kilka innych serc, a przy tym oddają się sztukom pięknym, coś tam pacykują, coś tam muzykują, a krańcowe beztalencia, niekochane przez ludzi i los, jak June, zajmują się „szlachetnie” opieką nad „kulawymi kaczętami”, czyli ludźmi życiowo nieudolnymi lub zagubionymi, jak Bosiney. To był architekt, biedny, któremu chciała oddać rękę June, ale on wolał odbić Somsowi Irenę. Czytelnik ma przez chwilę satysfakcję, że mu się to nie udało. Wbrew autorowi.
Podsumowując, autor czasem usilnie nam coś wmawia, a my mu nie wierzymy. Podobnie jest w Lalce Prusa. Chociaż czytelnik zgodnie z intencją autora nie jest przekonany do panny Izabeli Łęckiej, może nawet nie bardzo ją lubi, ale wcale się nie dziwi, że ona nie bardzo chciała Wokulskiego. Ten mądry, poczciwy i szlachetny człowiek nie jest dla tak młodej dziewczyny. Mogłaby być jego córką. Jak dwudziestoletnia panna ma się zakochać w panu dwa razy od siebie starszym? W życiu to się zdarza, ale ona woli pogaduszki o niczym z ludźmi w jej wieku i z jej otoczenia, bo bardziej ich rozumie. Starszy pan – Wokulski, jest dla niej pod kazdym względem obcy. Czytelniczki to wiedzą, a pan Prus źle to obmyślił.
Elizie Orzeszkowej też nie bardzo dowierzamy, kiedy w „Nad Niemnem” mami nas, jak to teraz Justyna i Jan będą szczęśliwi, gdy się pobiorą i ona, panna ze dworu, zamieszka na wsi, zacznie pracować w polu i na gospodarce, bo cóż to taka praca przy której się śpiewa. Jakoś dalszym ciąg ich dziejów zdają się przedstawiać Bogumił i Barbara z „Nocy i Dni” Dąbrowskiej. Tu bohaterka, wprawdzie rozhisteryzowana, zdradza czym może być takie spuszczenie z tonu i wyjście za człowieka niedokształconego o przyziemnych ideałach. Cenimy Bogumiła za jego szlachetność, rozum i prawość, ale rozumiemy, że Barbarze po latach spędzonych w mieście trudno przywyknąć do błota i trudów życia na wsi.
O takich bohaterach książkowych, myślę sobie jakby byli kimś bliskim z rodziny albo sąsiedztwa. Jest takich dużo więcej: od Ani z Zielonego Wzgórza, czytanej w dzieciństwie, po Krystynę, córkę Lavransa, Tonię z Buddenbrooków, autorkę z „Pożegnania z Afryką”, a jeszcze Martin Eden Londona, i stary rybak Hemingwaya, chłop Czechowa ze „Skrzypiec Rotszilda”, chłopiec idący z ojcem do labiryntu, gdzie był cmentarz zapomnianych książek z powieści Zafona i wielu, wielu innych.
Dobre były takie powieści, gdzie bohaterowie wywoływali tak silne emocje. Czy ostatnio w Polsce pisze się podobne? Czy takie ktoś wydaje?