Krystyna Habrat
( opowiadanie)
DOKĄD TERAZ PÓJDZIESZ ZE SWYM OSŁEM, WIERNY GIERMKU?
Tak, pan mój odszedł. Ostatni wiatrak, z którym podjął walkę, był silniejszy.
Wiem, że to już koniec wszystkiego. Skromny zapis spadkowy po mym panu da mi nie za wiele. Szydzicie teraz, że pan mnie wykorzystywał. Że jemu poświęciłem wszystko i nie zdołałem zbudować własnego życia.
Ale nie wiecie nic o moim szczęściu przez te lata, kiedy stałem w jego cieniu i zawsze tłumy, jakie patrzyły na niego z podziwem w górę, widziały także mnie. I też podziwiały.
To nic, że ja nie potrafię mówić, jak on. Porywać tłumy. Być tak mądrym. Nawet mój głos, gdy po jego odejściu wreszcie się głośno odezwałem, dziwnie dudni. Tak mówi taki, co nigdy nie zabierał głosu. Zazwyczaj milczał. I słuchał. Ale zawsze bronił swego pana, żeby nie zginął w walce z wiatrakami. Do czasu. Tak, pan mój odszedł. Ostatni wiatrak okazał się nie na jego siły. Połamał mu członki, żebra.
Drwicie ze mnie. Niby mi współczujecie, pytając: „Dokąd teraz pójdziesz ze swym osłem, wierny giermku?” Ale w tym pytaniu słychać też radosną satysfakcję, że wreszcie muszę odejść. Już nie będzie potrzeby przyjmować mnie, jako towarzysza pana. Odejdę donikąd. Bo jestem nikim. Mnie będzie towarzyszyć tylko osioł. Śmieszne zwierzę.
Tak właśnie myślicie władcy tego świata. Wasze są przecież wysokie urzędy, splendory, władza. One powinny być tylko dla was. Tak uważacie. Czytam to z waszych twarzy. Tylko dla skromnych giermków znikąd – nic! Niech giermek wróci, skąd przyszedł. Do zabitej dechami dziury na prowincji. Mnie przynależy tylko mój osioł. Śmieszny symbol. Znakomitego, choć postarzałego, Rosynanta, mógł mieć tylko mój pan.
Odejdę. Zniknę. Ale wystarczy mi tych kilka lat szczęścia na całe życie. Bo zaszedłem z mym panem wysoko. Tam, dokąd żaden z was nie dotrze. Nic, że byłem przedmiotem drwin, jak mój osiołek. To prawda: jestem niski, pękaty, nietaktowny, śmieszny. Taki musiałem być, aby nie stanowić konkurencji dla mego pana! Nie przesadzam! Pozbył by się mnie, gdyby zobaczył, że i ja czytam wszystkie jego zakurzone księgi rycerskie.
Wy również się tego przestraszyliście. Dlatego w pierwszym rzędzie zabraliście mi książki. Sanczo Pansa nie powinien być zbyt mądry. Niech będzie nieokrzesany i ciemny! Podobny do swego osła.
A osioł od czasu do czasu rży radośnie jakby szlochał. Może płacze? Może się cieszy? Nie wiadomo. Nikogo to nie obchodzi. Przeciez pałace i zaszczyty nie dla giermków z osłami. Niewłaściwy człowiek, którego nieopatrznie wpuszczono na salony, powinien trzymać się skromnie drzwi. Tkwić tam nieruchomo ze spuszczonymi oczami. Ma być onieśmielony i niemy. Niech się nie waży podejść do zastawionego stołu. I, o zgrozo, zająć poczesne miejsce. To zarezerwowane tylko dla nich.
Widziałam raz, jak jeden z was, kłaniając się uniżenie memu panu, zerkał z niepokojem, czy nie robi tego za nisko? Czy się zbytnio nie korzy? Jego tytuł był przecież z dziada, pradziada. Jak się tego domyśliłem? Dopiero później, gdy na odchodnym mój osioł chciał zawrócić, bo tam dostawał najlepsze siano i owies. Kiedy szamotałem się z uparciuchem, co zaparł się i cofał, dostrzegłem ulgę, z jaką goszczący nas gospodarz zamykał wierzeje. Myślał, że nikt nie widzi i wykrzywił się niemiłosiernie w ślad za moim panem, a do tego – o zgrozo – wywalił jęzor. Pojąłem zaraz, jak wiele musiało go kosztować trzymanie na wodzy swych popędów i układnej miny, kiedy nadskakiwał memu panu. A jaki był przymilny, przypochlebny. Tak wypadało się znaleźć. W ten sposób piekł też dla siebie swoją pieczeń: przywileje, awanse. Musiał to potem odreagować potwornym grymasem.
Schowany za mego osła, zrozumiałem nagle, że człowiek składa się z wielu warstw. Jedne są na pokaz. I to inne są dla stojących wyżej, inne dla niżej stojących. Do pierwszych się łaszczy, drugimi pogardza, łaja ich i poucza. Ma do tego odmienne miny, odmienne słowa. Tylko chłop, jak ja, nie bawi się w podobne ceregiele. Mówi, co myśli. Albo milczy.
Nie zdradzałem, że podczytuję księgi rycerskie mojego pana. Pan też tego nie zauważył. Kładłem się spać, jak to mówią, z kurami, gdy on pogrążał się w lekturze. Dopiero, gdy zmorzony snem wołał, by zgasić kaganek, ja osłaniając światło przenosiłem je do swego kąta i zaczynałem czytać. Dla mnie była to już pora wstawania. Chłopi nawykli wstawać skoro świt. Muszą nakarmić konie, bydło, zrobić obrządek w stajni, bo oborze i chlewie pracują niewiasty. Doją krowy, wyganiają je na pastwisko. Szykują koryto dla świń. Wstawać więc należy wcześnie. Miastowi kpią sobie z tego i wyśpiewują w kabaretach: „bo to tylko tacy wstają/ co ulice zamiatają, reszta wszyscy śpią”. My przywykli do pokpiwania z naszych obyczajów. Zachowywał wobec tych przytyków kamienną twarz bliski memu sercu obywatel z Wierzchosławic. Tylko Andrzej odpowiadał na nie butnie. Buntował chłopów. Blokował drogi. Niepotrzebnie. A jeszcze gorzej mścił się Szela.
Ja więc odjadę na moim wiernym osiołku i nikomu nie zdradzę, dokąd. Ale Dulcynei nie przepuszczę. Tak ładnie karmiła swe świnki. Zabieram też ukryte głęboko w jukach książki po panu. Kilka mi ich ostało.
Muszę tylko poćwiczyć mój głos. Nawet nie wiedziałem, że jest tak drewniany i chrypiący. Zupełnie pozbawiony intonacji, ekspresji. Dotąd przecież milczałem.