Ryszard Tomczyk
SKRZYPEK NA DACHU w Elblągu
Od utworzenia w Elblągu teatru zawodowego mija jesienią 2011 r. 62 lata Do r. 1975 była to filialna scena Teatru im. S. Jaracza. W tymże roku po rezygnacji teatru olsztyńskiego z tej sceny i powołaniu województwa elbląskiego powstał w Elblągu już autonomiczny Teatr Dramatyczny, który pod dyrekcją i kierownictwem artystycznym Jacka Grucy zainaugurował w r. 1976 swoją działalność. Oficjalnie otwarto teatr niezapomnianą wystawą Balladyny Słowackiego w reżyserii Jacka Grucy. W r. 2007, więc już w okresie i z inicjatywy dyrektora Mirosława Siedlera Teatr Dramatyczny przyjął imię Aleksandra Sewruka, długoletniego dyrektora teatru olsztyńskiego.
Okoliczności te przypomniał teatr elbląski z okazji niecodziennej, bo wymagającej i niemałych środków, i sporych sił, realizacji znanego musicalu Skrzypka na dachu, utworu, jak wiadomo opracowanego (libretto) przez Josepha Steina i Jerry’ego Bocka (muzyka), a zużytkowującego jako podstawę znany tekst pt.Tewje mleczarz Szolema Alejchema.
Samo przedsięwzięcie inscenizacyjne należy uznać tyleż za ambitne i odważne, co i ogromnie teatr zobowiązujące. Poczynając od r. 1964, gdy rzecz żydowsko-ukraińskiego pisarza zyskała angielską adaptację, następnie zyskała amerykańskie teatry i poczęła zdobywać sukces światowy, widowisko obrosło już bogatą tradycją inscenizacyjną, do czego też przyczyniła się jego głośna amerykańska ekranizacja. Tylko w naszym kraju, poczynając od r. 1983 naliczono już – o czym przypomniano w Elblągu – co najmniej 11 znaczących realizacji Skrzypka… i to dokonanych przeważnie przez teatry muzyczne i opery. Równocześnie piosenki musicalu od dawna już nalezą do kanonu najbardziej popularnych hitów muzycznych. Nie obce są też widzom najciekawsze wykonania, popularyzowane przez mass-media. W Elblągu podjęto się zatem „zmierzenia się” z tymi tradycjami, z całą ich świadomością, być może, że i sprawdzenia własnych sił, tzn. własnego potencjału w tym zakresie. Powiedziałem: przedsięwzięcie odważne, bo to oczywiste. Rzecz wymaga bowiem nie tylko uruchomienia i sprzężenia wszystkich własnych sił realizacyjnych, ale i korzystania z gościnnej pomocy wykonawczej, a w ogóle bogatej obsady (w elbląskim widowisku bierze udział 50 samych wykonawców).W szczególności wymaga utalentowanych wokalistów, majsterstwa plastyczno-scenograficznego, i sprawności choreograficznej – by na wymaganiach tych poprzestać.
Rozwiązaniem, któremu trzeba przyklasnąć, było powierzenie reżyserii widowiska Arturowi Hofmanowi, artyście teatru nie tylko już doświadczonemu w inscenizacyjnych zmaganiach z tym właśnie musicalem, ale też dzięki pochodzeniu żydowskiemu doskonale znającemu i czującemu tradycje środowisk ludzi wyznania Mojżeszowego, obeznanemu z kulturą, psychologią i filozofią tych środowisk. Więcej – twórcy zainteresowanemu w eksponowaniu tych znamion środowiska żydowskiego, o których wskutek pewnej jednostronności w traktowaniu tej nacji przez pryzmat holokaustu, niekiedy zapominano. Skrzypek na dachu – jest właśnie utworem – stwierdza inscenizator – który owo uprzytamnia. Utwór – jak wiadomo – kończy się niczym rajska sekwencja biblijnych prarodziców wygnaniem z tęczowej, ukochanej Anatewki – skazaniem na emigrację i wypędzeniem. Nie brak było teatralnych realizacjach Skrzypka… interpretacji, które ów tragiczny składnik losu tej osady żydowskiej traktowały z posępną celebrą. Hofman zaś, nie sprzeniewierzając się tekstowi, ani psychologii i mentalności ludu Izraela, znajduje w psychologiczno-charakterologicznym i obyczajowym obrazie środowiska rysy mniej cierpiętnicze. W >Skrzypku na dachu< – mówi – jest pokazane, że zawsze chodzi o pogodę ducha, bo celem życia jest życie, zwycięża radość mimo kłopotów”. I ma oczywistą rację, jako że – o czym świadczą rozliczne wypowiedzi współczesnych mędrców i uczonych żydowskich, uogólniających doświadczenia swojego narodu – przecież lud, wedle mitologii biblijnej ongi wybrany przez Wszechmogącego, nigdy nie przestał być mu obojętny. Zaś zsyłane nań ciężkie i najcięższe doświadczenia zawsze dowodziły tylko szczególnie życzliwego i łaskawego opiekuństwa Adonai, gdyż – co także wiadome – kogo Bóg miłuje, tego karze. Dlatego też widowisko elbląskie zdaje się podążać za optymistyczną interpretacją inscenizatora, silniej przemawiając pokładami radości i witalności, niż sentymentalizmu. Zatem już w finale poddając się palcowi Opatrzności i wychodząc z dotychczasowego swego gniazda w nieznane (ściślej zmierzając ku osiedleniu się w Ameryce), nasi bohaterowie kalkulują nowe odrodzenie się, myślą pragmatycznie i rozsądnie, zaś młodsze ich pokolenia (dziatwa) wręcz uzewnętrzniają podniecenie i radość w związku z podróżowaniem i oczekującymi ich zmianami.
W tym też kierunku zmierza elbląska inscenizacja. Pod tym względem spektakl jakby dochowuje wierności aktualnej „linii” teatru, starając się swych widzów raczej krzepić i po prostu bawić, niż wywodzić w nostalgie, niepokoić czy przygnębiać. Stąd – acz przyczyny znajduję tu wielorakie – tony poetyckie tekstu ulegają znacznemu ściszeniu na rzecz eksponowania ruchu, zabawy, dramatycznej zmienności sytuacji i nastrojów, organizowania scenicznego „giewałt”, zgiełku i harmidru. Rzekłbym, iż pod tym względem wyciska się z materii scenicznej, ile tylko się da. Zresztą i aktorzy grają na ogół z wysokim temperamentem, ostrą a niekiedy i przesadną ekspozycją gestyki i ruchu, z rzadka tylko (i na szczęście) dobijając farsowych środków ekspresji.
Skłonność ku takiemu nadmiarowi, stanowiąca od szeregu lat już cechę elbląskiego teatru, przy niezbyt wysokim poziomie artystycznym zespołu jako całości, sprawia (zwłaszcza przy dłuższym trzymaniu dość wysokiego diapazonu ekspresji), że ulega częściowemu zadławieniu różnorodność i bogactwo materii stylistycznej widowiska na niekorzyść sekwencji bardziej kameralnych. W obecnym przypadku ów niedowład jest także konsekwencją nieporozumienia w opracowaniu wokalno-muzycznym D. Łapkowskiego. Przy oczywistej realizacji muzyki z playbacku (wszak teatr elbląski nie jest teatrem muzycznym) a zarazem takim doborze instrumentów , który nie oddaje niuansów melodycznych, wyciskając przede wszystkim rytm jako czynnik wiodący – nie może nie ulec stłumieniu barwność melodii Bocka, którą – jeśli w spektaklu jeszcze jej dotykamy, zawdzięczamy innym źródłom pamięci.
Doniosła – jak wiadomo – rola w spektaklu przypada wykonawcy Tewje Mleczarza, którą w spektaklu trzyma Krzysztof Kolba. Wykonawca dysponuje niezłymi warunkami fizycznymi i sprawnością wykonania technicznego. Również i dobrym, mocnym głosem – w każdym razie warunkami w pełni wystarczającymi do zbudowania postaci centralnej, wielowymiarowej, barwnej i trzymającej w ręku podstawową osnowę marzeń, ambicji (oczywiście – tradycyjno-patriarchalnych), swego środowiska. Odnoszę jednak wrażenie, że po mocnej i chyba godnej różnych, równie ambitnych wcieleń wykonawczych, interpretacji sekwencji z piosenką Gdybym był bogaczem aktor jakby „przysiadł ”. W każdym razie w miarę rozwoju widowiska jakby słabnie siła ekspresji wykonawcy, acz aktor do końca wiedzie swą rolę w sposób czytelny, ujawniając znamienne dla swego bohatera skłębienia konfliktowe i rozedrgania między sprzecznościami ( tradycja! – a realia, tj. inicjatywa córek, nie liczących się z wolą rodziców, a przy tym własna uczuciowość) oraz usiłując pozostawać figurą najbardziej znaczącą w widowisku. W każdym razie siła tej prezentacji powoli słabnie i ulega ściszeniu.. Nie wdając się w szczegóły ani w proceder opukiwania wszystkich nawet ważniejszych wykonawców widowiska, stwierdzić należy ogromny wysiłek i artystyczny, i techniczno-fizyczny całego zespołu, włożony w przygotowanie utworu. Z aplauzem odbiera publiczność role zbudowane przez aktorów najdoświadczeńszych i najlepiej przygotowanych do gry w tak skomplikowanych widowiskach, jak Maria Makowska-Franceson (Babcia Cajtla), i Lesław Ostaszkiewicz (Lejzor Wolf). Z równie wysokim zadowoleniem przyjąć należy Teresę Suchodolską z rozmachem, energią, konsekwencją i niezłą wokalistyką w odpowiedzialnej roli Gołdy. Od wymienienia tu innych i to jednym tchem być może powstrzymuje mnie propozycja aktorska roli Jenty (swatki i rajfury) w wykonaniu Beaty Przewłockiej, imającej się w gestyce konwencji farsowo-karykaturalnej.
Dodać należy, że znaczną część uczestniczących w widowisku stanowi młodzież amatorska Elbląga, ożywiająca tłumne sceny i z wdziękiem, poddająca się dyscyplinie inscenizatorskiej. Niemałą zaletą widowiska są sceny tłumne, nieźle skomponowane, pełne dynamiki, ożywione ruchem choreograficznym i dowcipem rodzajowym.
Utrzymane w stylu kostiumy, jak i oprawa plastyczna widowiska są dziełem Mariusza Napierały. Ta druga – acz pomyślana w sposób zgodny z konwencją – raczej nie przydaje rzeczy lekkości ani świeżości i zdaje się nawet przytłaczająca. Malatura horyzontu ze szkicem domostw osady, stanowiącej przecież (podobnie jak ukraińskie – Bełz, Homel, czy Berdyczów) raj dziecięcy synów i córek Izraela, chwilami wręcz straszy, choć zakomponowano ją z pomysłem nawiązującym do Chagalla. Dlatego też propozycji plastycznej spektaklu nie podobna przyjąć bezdyskusyjnie.
Nie ulega jednak wątpliwości, że teatr elbląski daje tym razem wyraz ambicjom właściwym tej scenie i godnym, dobrym jej tradycjom – również tym sprzed 1975 r. i że ambicje to dostrzega również środowiskowa publiczność, nie szczędząc teatrowi owacji. Ale też i wiadomo, że możliwości Teatru im. A. Sewruka są przymałe, zwłaszcza w zakresie sił wykonawczych i że trzeba jeszcze czasu na ukształcenie zespołu zdolnego do trudniejszych i skomplikowanych zadań.
Premierze, która odbyła się 12 listopada b.r. i miała charakter galowy, towarzyszyły i wystąpienia reprezentantów władz lokalnych, i gratulacje, i nagrody dla zasłużonych ludzi sceny. Sam teatr zatroszczył się też o porządniejszy i bardziej instruktywny tekst wydawnictwa programowego. Przygotowano też specjalną, okolicznościową Gazetę Teatru czyli Płachtę Sewruka.