Krzysztof Lubczyński
Mieczysław Czechowicz dramat i śmiech
20 lat temu, 14 września 1991 roku zmarł Mieczysław Czechowicz, wybitny, popularny i bardzo lubiany przez widzów aktor komediowy.
Mało kto, ze starszych zwłaszcza, widzów teatralnych, kinowych i telewizyjnych nie pamięta Mieczysława Czechowicza. Przez kilka dziesięcioleci należał do ścisłej czołówki, do elity najpopularniejszych i najznakomitszych aktorów polskich. Warunki zewnętrzne, pulchna sylwetka i „misiowaty” sposób bycia skierowały go w stronę aktorstwa komediowego i kabaretowego.
Urodził się w Lublinie 28 września 1930 roku. Jego ojciec był oficerem Wojska Polskiego i wraz z rodziną stacjonował w Równym. Mieczysław urodził się jednak w Lublinie, bo pragnęła tego jego matka, która tu także się urodziła i miała rodzinę. Niedługo po urodzeniu Mietka, pani Czechowiczowi powróciła do męża, do Równego. W tym kresowym miasteczku chłopiec spędził swoje wczesne dzieciństwo, lata 1931-1940. Do Lublina powrócili właśnie w 1940 roku i zamieszkali na Starym Mieście. Później przeprowadzili się na ulicę Kołłątaja. Ojciec, który po zakończeniu kampanii wrześniowej i powrocie z oflagu zamieszkał z rodziną w Kuszach koło Biłgoraja, gdzie prowadził młyn, zmarł w 1943 roku. W następnym roku Mietek powrócił z matką i rodzeństwem do Lublina.
Po wojnie Mieczysław odkrył w sobie duszę artystyczną i żyłkę aktorską. Podjął próbę wstąpienia do Studia Dramatycznego, powołanego w Lublinie w lutym 1945 roku z inicjatywy Eleonory Frenkiel-Ossowskiej, którego historii poświęcony jest jeden z rozdziałów zbiorowej pracy o dziejach lubelskiego teatru, noszącej tytuł „Jego siła nas urzekła” (Lublin 1985) napisany przez Alojzego Leszka Gzellę. Autor napisał tam: „(…) nie powiodło się wówczas Czechowiczowi, który nie został przyjęty dobrze przyjęty przez komisję egzaminacyjną. Po latach, Eleonora Frenkiel-Ossowska przyznała: „Był u nas krótko, chyba rok, może nie cały. Chyba się na nim nie poznałam”.
Matka Mieczysława była przeciwna jego zawodowym planom. W tamtych czasach profesje artystyczne nie były traktowane jako poważne i godne szacunku. Aktorzy byli tylko komediantami, traktowanymi nieraz pogardliwie, w najlepszym razie z lekceważącym uśmieszkiem pobłażania. W końcu jednak, mimo początkowych niepowodzeń, uparty Mieczysław ukończył studio, przemianowane w międzyczasie na Szkołę Dramatyczną. Wraz z nim ukończyli ją też Wiesław Michnikowski, Wojciech Siemion, Zofia Stefańska, Stanisław Olejarnik, Krystyn Wójcik i inni. Czechowicz wszedł też do zespołu aktorskiego teatru Miejskiego w Lublinie. Jednak po niedługim czasie opuścił Lublin. Pracował w Świdnicy na Śląsku, w Szczecinie. W końcu pojechał do Warszawy, gdzie w 1954 roku ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną.
W filmie zadebiutował w roku 1954 u Aleksandra Forda w „Piątce z ulicy Barskiej”. W dalszych latach zagrał niezapomniane role komiczne: zbója w „Tysiącu talarów”, bandziora Werycho w „Szatanie z siódmej klasy”, trenera w „Mężu swojej żony”, milicjanta w „Wyroku”, kierowcę w „Smarkuli”, Wojtka w „Zacnych grzechach”, kapitana marynarki w „Żonie dla Australijczyka”, Walusia w „Barwach walki”, księdza w „Weselu”, profesora w „Poszukiwany, poszukiwana”, a także rabusia w „Nie lubię poniedziałku”. Wystąpił też we francusko-niemieckim filmie „Blaszany bębenek”.
Jednak największą popularność przyniosły mu role telewizyjne, zwłaszcza żołnierza-wilniuka „Czterech pancernych i psie”, Szymka w „Chłopach” i Hrabiego w „Janosiku”.
W pamięci ówczesnej widowni dziecięcej zapisał się jako lektor wielu filmowych dobranocek, a nade wszystko jako jeden z „partnerów” niezapomnianego „Misia z okienka”. Wielbiciele wspaniałego i niezapomnianego „Kabaretu Starszych Panów” Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego, ciągle zachowują go w serdecznej pamięci jako znakomitego wykonawcę piosenek lirycznych, jak „Pani Monika”, „Pani Róża gra Szopena” czy groteskowych jak „Tanie dranie” w duecie z Wiesławem Michnikowskim. Wielu widzów pamięta go też jako zabawnego, śpiewającego „Kowboja Zuzię”.
Czechowicz był jednak artystą wszechstronnym i nie pozwalał zamknąć się w schemacie komediowym. Wybitni reżyserzy teatralni, potrafili pod jego „misiowatą” powierzchownością dostrzec także autentyczny talent dramatyczny. Znakomitymi rolami w dramatach takich jak „Biedermann i podpalacze” (fenomenalny Schmitz) M. Frisha, „Nasze miasto” T. Wildera, „Macbett” E.Ionesco (znakomity Macol), „Kordian” J. Słowackiego czy „Tango” S. Mrożka (genialny w roli Edka) udowodnił wszechstronność swojego talentu. W sztukach tego ostatniego występował najczęściej na deskach macierzystego Teatru Współczesnego.
– Był człowiekiem niezwykle dobrym, ciepłym, życzliwym ludziom, bezpośrednim w kontaktach – wspominał pan Tadeusz, cioteczny brat aktora, co potwierdzała zaprzyjaźniona z Czechowiczem aktorka Zofia Stefańska. „Jak wiadomo w środowisku aktorskim różnie z tym bywa. Niektórzy, co popularniejsi, popadają w zarozumiałość. Mietkowi było to całkowicie obce. Był bardzo lubiany przez kolegów. Szczególnie przyjaźnił się z Wiesławem Michnikowskim, Wiesławem Gołasem, Igorem Śmiałowskim. Często przyjeżdżał do Lublina w odwiedziny. Pamiętam, jak któregoś 1 listopada wychodziliśmy z cmentarz przy Lipowej. Mietek kochał ludzi, choć byli tacy, którzy wyrządzili mu krzywdę. Lubił też uroki życia, choć przecież koszmar 1945 roku na zawsze utkwił w jego psychice. Był człowiekiem ciężko doświadczonym, a mimo to pogodnym, co nie zawsze idzie w parze. Pod koniec życia ciężko chorował na serce. Miał przejść poważną operację. Nie zdążył”.
Ten słoneczny, pogodny, dobrotliwy człowiek miał jednak dramatyczną młodość. W 1945 roku, jako piętnastolatek, znalazł się wśród jedenastu oskarżonych o działalność antypaństwową. Sądzono ich w sali znajdującej się w budynku, który wtedy zajmował przestrzeń placyku oddzielającego dziś bryłę Zamku Lubelskiego od schodów prowadzących na zamkowe wzgórze. Na ławie oskarżonych nie siedzieli jeden obok drugiego. Separowali ich od siebie uzbrojeni w pepesze żołnierze. Razem tworzyli dwudziestotrzyosobowy szereg. Wszyscy młodzi. I wojskowi i oskarżeni. Większość tych ostatnich nie miała więcej niż 15-19 lat. Młodzi akowcy, także harcerze z Szarych Szeregów. Oskarżeni o działalność antypaństwową. Proces przed Sądem Wojskowym Okręgu Lubelskiego trwał trzy dni. 16 czerwca 1945 roku zapadły wyroki. Jeden z nich brzmiał tak: „ (…) zasądza się osk. Czechowicza Mieczysława po myśli art. 11 dekr. o ochronie państwa na karę więzienia przez 3 (trzy) lata. Na podstawie art.56 K.K.W.P. zalicza się skazanemu Czechowiczowi Mieczysławowi na poczet kary okres tymczasowego aresztowania od 26 IV 1945. Na podstawie art.57 K.K.W.P. wykonanie orzeczonej kary pozbawienia wolności zawiesza się warunkowo na przeciąg 5 (pięciu) lat”.
– Aresztowali nas obu w Lublinie tego samego dnia, w ciągu tej samej godziny – opowiada pan Tadeusz – Było około godziny 22, kiedy przed kamienicę przy obecnej ul. Skłodowskiej, w której mieszkałem, zajechały dwa „Willysy”, z których wyszło przeszło dziesięciu uzbrojonych po zęby ubowców. Przez chwilę dobijali się do bramy, która, jak to było w ówczesnym zwyczaju, była już zamknięta. Wsadzili mnie do wozu i oba „Willysy” ruszyły. Ponieważ zmierzaliśmy ku ulicy Kołłątaja, domyśliłem się, że jadą po Mietka, który mieszkał tam pod numerem czwartym. Mietka wsadzili do drugiego „Willysa”. Nie wiem, czy wychodząc widział mnie, siedzącego w jednym z samochodów. Zawieźli nas na ulice Krótką, do siedziby UB. Zastaliśmy tam grupę innych aresztowanych, takich jak my młodych chłopców. Najstarsi mieli najwyżej około 19 lat. Tylko jeden z aresztowanych miał około czterdziestki. Każdemu przydzielono śledczego. Traktowali nas bardzo źle. Bicie, kopanie, obelgi były na porządku dziennym. Jeden ze skopanych zmarł później w szpitalu więziennym. Z Mietkiem nas rozdzielono, siedzieliśmy w różnych celach. Pamiętam, 15 maja przywieźli nas na Zamek. Dopiero tam ponownie spotkałem Mietka i wtedy znaleźliśmy się w jednej celi. Na kilkunastu metrach stłoczono około trzydziestu więźniów. Przez cały czas uwięzienia spaliśmy na gołym betonie. Mowy nie było nie tylko o jakiejkolwiek pryczy, ale nawet o jakimś łachmanie czy wiązce słomy pod głowę. Naturalny przywilej spania na pryczach mieli starsi od nas, dzieciaków, więźniowie. Sposób traktowania był właściwie taki sam, jak na Krótkiej. Bicie i szykany. Jedną z najczęstszych była tzw. żabka. To był koszmar, piekło. W tych strasznych warunkach dotrwaliśmy do procesu.
Mietek dostał trzy lata, ja pięć. Właściwie nie wiem, z czego wzięła się wysokość wyroków, jakie nam wymierzono. Rozmiar naszej „winy” był przecież dokładnie taki sam. Byliśmy młodocianymi żołnierzami Armii Krajowej, harcerzami pełniącymi służbę łączniczą. Wydał nas kolega. Nie mogę nie wspomnieć o obrońcach z urzędu, których nam przydzielono. Zachowywali się szlachetnie. Jeden z nich, mecenas Rachwale, zmarł przed trzema laty.
Dramatyczny los dwóch ciotecznych braci, Tadeusza i Mieczysława nie okazał się jednak do końca okrutny. W sierpniu 1945 roku nastąpiła amnestia. Ogłosił ją Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej. Młodzi ludzie opuścili zamkowe kazamaty. Roztoczono jednak nad nimi nadzór. Mieli obowiązek stawiać się regularnie w Komendzie Milicji przy ulicy Ewangelickiej.
– Mietek był bardziej hardy i oświadczył, że nie będzie się meldował – mówi pan Tadeusz – Jakoś mu się upiekło, bo go już nie ciągali. Postanowił też rzucić naukę w szkole budowlanej, do której chodziliśmy razem jeszcze przed aresztowaniem, od 1944 roku. Mieściła się ona tam, gdzie dziś, w starym skrzydle, niewidocznym od Alei Racławickich.
Mieczysław Czechowicz zwykł mawiać, że po aktorze pozostanie tyle, ile z jego ról zachowa się w pamięci widzów. Ta przestrzeń pamięci, jako pozostała po Nim w miłośnikach jego talentu, jest rozległa i bardzo serdeczna.