Z lotu Marka Jastrzębia – Miniatury

0
291

Z lotu Marka Jastrzębia 


Miniatury

Menel

Robert DudekMówiliśmy na niego ten Wiktor, kochany Przecinek, ta wredna Dynia. Przecinek, bo na widokówkach pisanych do nas, było tych przestankowych zasieków więcej, aniżeli sensu pomiędzy nimi. Dynia, bo pękaty. Niekiedy był Garbusem, czym popadnie, zależnie od okoliczności. Mówiliśmy do niego w akompaniamencie odpowiednich  akcentów, zająknięć, przydechów i spojrzeń, z tą choreografią wzmocnień, z tymi nic nie mówiącymi omówieniami, które ilustrowały nie tyle jego, co nas.

 

Mieszkał nie wiadomo gdzie, na waleta, przygodnie, w piwnicach z wybitymi szybami, na klatkach schodowych. Może kogoś miał, rodzinę, krewnych z kłopotami, watahę przypadkowych znajomych, którym zawsze się jakoś kulało i nigdy nie narzekali.


Nie byłem na bieżąco w tych jego parantelach; zresztą nie tylko ja, inni również słabo się w nich orientowali, bo faktem jest, że gdy zachodził pod Wesołego Mamlacza, do naszego schowka z rurą do pląsania, z  grubsza biorąc obchodził nas średnio. Ot, starczało nam energii na jakieś zdawkowe cześć rzucone w przelocie, a potem na szybki powrót do stygnącego sznapsa z różowym punktem widzenia.


Kiedyś był tu mile widziany, był naszą maskotką, prawie ulubieńcem, a teraz, gdy zjawiał się, jak zwykle nie w porę, z gwałtownym  entuzjazmem poklepywaliśmy go po skoliozie, zachęcaliśmy do snucia zwierzeń, które, udawaliśmy,  że nas interesują.


W atmosferze pełnego niezrozumienia, w otoczeniu serwowanych drinków przekonywaliśmy go, że ciągle jest dla nas ważny, niezbędny i niepowtarzalny, a on to łykał, brał za dobrą monetę, rozklejał się, cieszył się jak dziecko, któremu obiecano księżyc na gumce.


Uśpiony naszym bazyliszkowym podziwem, starał się nie dostrzegać, że ukradkiem, ponad nim i jego bezradnością, przesyłamy sobie porozumiewawcze,  kpiące znaki, że z utęsknieniem wypatrujemy chwili, kiedy przestanie truć i zniknie.


W miarę łagodny i niespecjalnie rozgarnięty, ze stoickim spokojem znosił  mądrzejszych, więc lubiliśmy go. A gdy miał zły dzień, stawał się nieustępliwy, ponad miarę spostrzegawczy. Jednak przeważnie starał się nie wiedzieć, że go lekceważymy i nabijamy się z jego niegustownych przeżyć.

Na moment, na migawkową chwilę, zanim wróci do swoich losowych nadżerek, pod schody, na dworzec, do mniej niż samotnej rzeczywistości, stawał się tym, czym był niegdyś: człowiekiem posądzanym  o zdrowy rozsądek. Jego twarz odzyskiwała poprzednie kolory, znużone oko przestawało być nieufnym, argusowym wziernikiem, zalęknionym i nieprzystępnym judaszem popatrującym na niepewny i pokątny świat. Odrodzone optymizmem, zdawało się wyrażać to, co nas w nim drażniło, peszyło, co sprawiało, że mógł czuć się od nas mniej głupi i o niebo lepszy.


Na samym początku zjawiał się częściej, ale gdy nasze przytulisko zmieniło charakter i jego wnętrze zaczęło  być zgodne z dochodowym duchem czasu,  Wiktor wsiąkł.  Nagle przestało go być w nadmiarze, a jego wyfiokowane  rozrzewnienia przestały nam dokuczać. Pojawiły się ploty, że trafił do mieściny słynącej ze złóż nostalgii oraz Domu Przewlekłej Opieki.


Gdzie jak gdzie, ale tam, pośród swoich odbić w rzece i refleksów na obcym tarasie (o którym to tarasie pisał nam tym swoim afektowanym maczkiem, tym z piekła rodem, nieczytelnym pismem, którym nas uwodził, zachęcał do odwiedzin), mógł wreszcie znaleźć to, czego bezskutecznie pragnął: wyrozumiałość. Toteż naciągał nas na odwiedziny, ale nie dawaliśmy się namówić. Zapraszał kilka razy, my jednak, po bohatersku i do końca udawaliśmy przed sobą, że jego namowy nie dochodzą do nas.

 

Muzykant

Po ciężkiej nocy uparta myśl o stworzeniu symfonii wracała jak bumerang i znowu, niczym zadra, tkwiła w nim. Było to zamierzenie wielkie, przeczyste, warte mszy. Zwłaszcza dla niego, rzępoły z dansingowych ochlajów. Miało go uratować z nijakości i przedstawić jako wyjątkowego twórcę, którym pragnął być od zawsze.


Lubił być w sytuacji pociąganego za język, indagowanego, któremu różni ludzie, krytycy, profesjonaliści narzucają się z pytaniami, a on składnie i z finezją, swobodnie i z prostotą, stojąc skromnie z boku, odpowiada rozsiewając błyskotliwe uśmiechy.


O, tak! Mógł zgodzić się na mówienie o pracy nad swoją muzyką, lecz pod warunkiem usłyszenia czyjejś wyraźnej prośby lub nacisku, ale czy nie szkoda zachodu opowiadać o niej bez zachęty? Nie chodziło przecież o przekonywanie do swoich rewelacji, tylko o wzbudzenie zainteresowania, które służyło mu za pretekst do malowania własnych wizji zamierzonego utworu.


Wizje te zmuszały go do ścisłości i demonstrowania sądów, pomagały widzieć opisywany świat w kontekście słuchaczy, pozwalały nanosić nań ewentualne poprawki, sprostowania, nakazywały uwzględniać zastrzeżenia pytających gości. Uznał, że muzyka jako taka jest nieistotna, ważny natomiast jest sam proces dochodzenia do niej, rodzenie się, wykluwanie z próżni, powstawanie tego, o czym myślał: bezustanne komponowanie dzieła, w którym nic się nie dzieje, a wszystko przebiega opodal, między wierszami, poza narzuconą treścią. Rozumowanie to nakładało na niego uciążliwy obowiązek, wymóg tłumaczenia się z podejmowanych prób, toteż miotał się wśród przyczynków i refutacji, a wszelkie ułatwienia traktował jako zbyteczne.

b

Pogodził się z myślą, że jest producentem muzyki, której nikt nie słyszy i  jest zwariowany na punkcie talentu, którego nie ma. W trakcie natchnieniowej posuchy znajdował równe swojemu, panierowane ucho schabowego melomana. Odgrażał się w nie, sapał w zakąskowe dodatki. Zawiane ucho słuchało go z wypiekami na małżowinie, z tężyczkowym uśmiechem wyższości.


Przy podpitym stoliku nadrabiał  spore luki w swojej  niewiedzy; poufale konwersował na tematy uważane za bulwersujące, gorączkowo  szukał okazji, by dostać się do towarzystwa ludzi, którzy mogli by go wywindować z nizin i wyłuskać z niego  to, co mu w duszy pitoliło.


A kiedy już nie miał forsy, noga za nogą i cień w cień – szedł do domu, nie dogadany, na tarczy i z obitą ambicją. Wsmykiwał się do swojego legowiska, układał przy nieważnym boku aktualnej Muzy, przykrywał się nutami jakiegoś tam Chopina, grajka, od którego czuł się niebywale doskonalszym, by, przed zaśnięciem, dokończyć swoją rozbulgotaną kwestię o symfonii, której, cholera, nikt już nie chce.

Sen

Wspinałem się gnany koszmarem, a strach pętał mi każdy następny krok. Za plecami słyszałem złowrogi chrzęst żwiru i gałęzie zagajnika trzaskające pod naciskiem pośpiechu. Ominąłem polanę i ukryłem się za głazem. Umordowany, rozeźlony tym, że nie potrafię ich zgubić, spojrzałem w dół.


Tam, skąd uciekałem, panował mrok i dochodziły histeryczne krzyki. Tam, dokąd biegłem, mogłem  spodziewać się bezpieczeństwa, wyzwolenia, odnalezienia ciszy i słońca. Strażnicy podążali moim tropem. Zdawali się być nieopodal, doganiali, prawie deptali po piętach. Miałem wrażenie jakby wyprzedzali mnie ze wszystkich stron równocześnie. Rozróżniałem ich schylone sylwetki, cyniczne gęby niewinnych oprawców, a w dłoniach dostrzegałem podekscytowane, rozbiegane latarki, wyrzucające snopy złowrogich świateł penetrujących las.


Poznawałem stalowe, zsiniałe z oburzenia, katońskie oczy, zezłoszczone, nienawistne, skupione, przyklejone do ziemi. I widziałem wąskie, zacięte usta, miotające przekleństwa pod moim adresem, watowane karki, kwadratowe ramiona przesuwające się tak blisko mojej kryjówki, że aż kusiło, by ich dotknąć. Spoglądałem na nich z taką wyrazistością, jak gdybym siedział razem z nimi, pogrążony w przyjaznej rozmowie, pochłonięty usypiającą wymianą uwag nie zobowiązujących mnie do niczego.


Wyobraziłem sobie, że tropiciele, którzy podążali moim śladem, pokonali górę i wdarli się na jej szczyt, gdzie był mój kres, skąd rozciągał się widok na brak nadziei. Wyobraziłem sobie, że są coraz bliżej, osaczają mnie, zacieśniają krąg, a na ich czele maszeruje oddziałowy, jak jest wściekły, że zmusiłem go do latania po wertepach, jak dźwiga przed sobą brzuch oderwany od kurczaka na zimno.


Najwyraźniej dyrygował owym pandemonium, bo wydobywał z siebie dosyć sprzeczne i wojownicze komendy, chaotyczne nakazy, których albo nie słyszano, albo nie traktowano z odpowiednią atencją. Opiekunowie spierali się, nie byli pewni, gdzie jestem i dokąd zmierzam. A przecież prawie nadeptywali mnie w ciemnościach i niemal rozróżniałem ich sylwetki; wokół czułem szpitalny odór w akompaniamencie jadowitych rechotów.


Zmęczony, jeszcze raz spojrzałem w dół i doznałem dziwacznego wrażenia: nic się nie działo, żaden ruch nie zakłócał nocy, nie było rejwachu; blednące światła wieżyczek niemrawo muskały dach, podczas gdy za oknem rodził się następny dzień. Zaczynał marszrutę od wzmożonego ruchu na korytarzach i zaspanych dialogów pierwszych obudzonych. Następowały wnikliwe rozmowy o niczym, mamroczące uwagi pozbawione sensu i dzikie podskoki na wieść o bliskim śniadaniu.

Sen 2

Ponieważ megafony ogłosiły niedzielę i w związku z tym nie miał żadnych zajęć, postanowił zwiedzić podziemia. Żeby tam się dostać, należało przechytrzyć strażników. Trafić na porę, gdy zajęci byli jedzeniem. W tym celu czekał przy bramie prowadzącej do wąskiego korytarzyka, gdzie znajdowało się wejście. Że takie wrota były, wiedział ze słyszenia częstych i ściszonych rozmów.

b

Po wykołowaniu strażników, znalazł się w przejściu łączącym dwa miejsca. Jedno należało do znanych, z którym zdążył się już oswoić, drugie prowadziło w dół i rządzone było nieznanymi prawami. Co go natychmiast zbiło z tropu, to panujące tu zimno. Zauważył ludzi biegnących na oślep, ubranych w grube palta. Rzecz dziwna: podczas gdy na górze co i rusz ogłaszano środek lata, upał, a nawet suszę,  tu, w podziemiach, nikt nie przejmował się pogodą pochodzącą z góry.


Pomyślał, że widocznie działa wentylacja. Ale kiedy przebył następnych kilkaset metrów, stwierdził, że w miarę oddalania się od włazu, tunel napełniony jest niemożliwym do zaakceptowania zaduchem, odorem przenikającym z wnętrza mijanych sal.

c

W salach zauważył sporą liczbę ludzi a ich twarze wyrażały zniecierpliwienie, irytację, żadna jednak – uśmiechu. Umieszczone vis a vis, wypuszczały z siebie zepsute powietrze. Z początku oszołomiony nagłą zmianą klimatu, bezradnie obijał się o ściany, by po chwili wrócić do równowagi i biec z innymi w obranym kierunku.


Potrącali go. Z daleka i nonszalancko przepraszali. Jak gdyby grzeczność należała do ich przymusowego rytuału. Chociaż powietrze z sal dawało mu się we znaki, to przecież musiał przyznać, że w niezupełnie jasny sposób znikało gdzieś: wessane i oczyszczone przez mroźny nawiew przeciągu – rozpływało się w ciemności.

d

Po wielu kilometrach, kiedy przekonał się, że korytarz ma kształt wielkiego koła i nie kończy się tam, dokąd zmierza, wyrosła przed nim wnęka. Z pewnym zainteresowaniem przeczytał słowa umieszczone na transparencie: serdecznie zapraszamy. Wnęka, bocznica celu eskapady, zaczynała kolejny, tym razem ciekawy i obiecujący etap zwiedzania. Lecz z różnych powodów, ilekroć chciał wejść w nią głębiej, na drodze spotykał szklaną ścianę. Czasem tylko, skoro wytrwale bił o nią głową, udawało mu się zobaczyć mężczyznę siedzącego po drugiej stronie małego stoliczka.


Naraz zorientował się, że jest sam. Równocześnie zrozumiał, że jest w miejscu, skąd się nie wraca. Śliskie ściany uciekały pionowo w górę. Przez otwór widział światło, strugę blasku. Zamknął oczy. Ręce były spokojne. Czuł jednostajny, monotonny puls. Próbował wyobrazić sobie, że umiera, lecz nie mógł. Pomyślał, że, jak zwykle, jest do niczego. Zaklął. Za wszelką cenę nie chciał być do niczego i wrzasnął o tym w ciemność. Od niewidocznej przeszkody przybiegło echo. A kiedy już był zmęczony i nie odczuwał zimna, opadła go bezładna gromada mieszkańców z sal. Krzyczeli jeden przez drugiego, a twarze mieli ziemiste. Nie było w tym nic dwuznacznego; choć przebywali tu bez dostępu słońca, sprawiali wrażenie pogodnych i rozluźnionych, jak gdyby chaotyczna gonitwa po korytarzu wzbudzała w nich chęć do życia.

e

Z początku nie potrafił zrozumieć, co mówią, lecz gdy wsłuchał się w rytm, gdy złowił skomplikowaną melodię ich zdań, zaczął przypisywać znaczenie całym partiom monologów. Bo właściwie to, co słyszał, było jednym wielkim monologiem. Choć pozornie bałaganiarski, przydługi i mętny, jakkolwiek tworzący przejmujący skowyt wspólny dla wszystkich katowanych, oglądany osobno, układał się w jasny, szatańsko poprawny obraz: każde słowo miało właściwą intonację, mieniło się aż do jądra swojego znaczenia, a otaczające go krzyki wydawały się nieskończenie piękną skargą, pieśnią wzniosłą od nieznanego okrucieństwa. Łączyły się nie błahą treścią, lecz klimatem, którego nie rozumiał ni w ząb, za którym płakał jak bóbr.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko