Krzysztof Suchomski
Jej Wysokość Kultura (1/3)
Życie jest diabła warte
poza Chopinem, Mozartem.
Poza Słowackim i Mickiewiczem
życie jest w ogóle niczem.
Tak śpiewała w latach sześćdziesiątych Wanda Warska. Pogląd wydawał się młodemu Tacie Adasia ekstremalny. Bo, o ile rozumiał, że ta, skąpa skądinąd, lista artystów jest tylko uosobieniem szerokiego pojęcia “sztuki w ogóle”[1], o tyle jego życie stanowczo byłoby niczem także bez rozgrywek piłkarskich, omletów z owocami i tych wszystkich osóbek płci przeciwnej, których zdobycie w przyszłości planował. W miarę dojrzewania miał jednak Tata Adasia coraz częściej przyznawać, że było w tych słowach sporo racji.
Dziś dałby się posiekać za to, że są na naszej planecie dzieła sztuki tak genialne, iż każde z osobna jest wystarczającym uzasadnieniem Aktu Stworzenia. Tym właśnie różnimy się od organizmów, na które z wyższością spoglądamy z naszego szczebla ewolucji. Społeczny podział ról, gospodarkę, politykę i wojny wymyśliły przed nami owady. Ale nic nam[2] nie wiadomo o ich galeriach sztuki, teatrach i bibliotekach. Tu uchodzimy za prekursorów. I może po to właśnie hodowano nas miliony lat. A jeśli jesteśmy odwiedzani przez koneserów z wyżej rozwiniętych cywilizacji, których nie interesują nasze barbarzyńskie wojny czy prymitywne rakiety? Ukryci przed ludzkimi zmysłami zwiedzają muzea, sale koncertowe, słuchają muzyki z płyt[3]. I cały ten światek kręci się po to, byśmy mogli produkować na użytek uniwersum takie cudeńka, jak III Koncert Brandenburski, Iliada, Sto lat samotności, Ogród rozkoszy ziemskich, Proces, Hair czy Electric Lady Land.
Raz na jakiś czas w loterii genowej pada główna wygrana i na świat przychodzi mutacja, pospolicie zwana geniuszem. Czasem dają jej imię Jana Sebastiana, innym razem Wolfganga Amadeusza, a bywa, że wołają na chłopaka po prostu Jimi. Geniusza rozpoznać nietrudno[4]. Przychodzi mu łatwo, co dla innych niedostępne. Wszystko jedno, czy to robota Stwórcy, Natury Samosiejki, czy Przypadku. Natchnienie bądź olśnienie spływa na wybrańców i Tata Adasia woli podziwiać ich geniusz i formy jego objawienia, niż dręczyć dochodzeniem, według jakich zasad talenty są dystrybuowane między śmiertelników.
Trudno nie dostrzec, że ludzie nie do końca zgadzają się, co jest arcydziełem, a co nim nie jest, zwłaszcza jeśli o historię najnowszą idzie. Bo przywykło się uważać, że dzieła sztuki patyną czasu winny być pokryte, im bardziej zaśniedziałe, tym szlachetniejsze. Patyna paradoksalnie blasku dziełu przydaje, a w jego odbiciu pławią się współcześni odtwórcy czy wystawcy dzieła. Na przykład pianista odtwarzający I Koncert Fortepianowy b-moll Czajkowskiego lub aktor grający Fausta, baleriny tańczące Jezioro łabędzie bądź kustosz wystawiający Nocną straż.
Wszyscy oni uważają się za członków elitarnego klubu tak zwanej kultury wysokiej. Kultura wysoka to eufemizm. Zdaniem Taty Adasia przymiotnik „wysoka” nachalnie sugeruje: lepsza, bo przecież przeciwieństwem jest niska i jakby nie patrzeć, to słowo, w sensie jakościowym, nic dobrego nie oznacza. Oczywiście, nie wypada publicznie mówić o kulturze gorszej czy niskiej, więc używa się kolejnego eufemizmu: kultura masowa. Trudno to uznać za komplement, ale brzmi lepiej na tyle, że Tata Adasia, mówiąc komuś, że jest miłośnikiem kultury masowej, nie naraża się od razu na cios pięścią w zęby.
To tylko pozory, bo – bądźmy szczerzy – odkąd Tata Adasia sięga pamięcią, twórcy i odtwórcy kultury „wysokiej” uważają się nie tylko za wyższych, ale i lepszych od pozostałych zjadaczy chleba. I to samo dotyczy tak zwanej publiczności. W latach tataadasiowej młodości towarzystwo chadzające do filharmonii patrzyło z góry na tych, co woleli koncert Niemena, a wyjście do teatru uważane było za coś lepszego niż wyjście do kina.
Od dłuższego czasu w wypowiedziach artystów, spoglądających na nadwiślańskie równiny z wyżyn wzniesionych przez siebie ołtarzyków, wyczuwa Tata Adasia frustrację i zazdrość. I o co? Że minęły czasy odgórnie zadekretowanej popularności? Że skończył się “złoty” okres państwowego mecenatu? Łatwiej było uśmiechać się i łasić do jednego mecenasa, obojętnie czy to urzędnik państwowy, czy prywatny sponsor, niż wdzięczyć się do bezlitosnego potwora, zwanego rynkiem? Dla rozpieszczonych mecenatem twórców i artystów ten cały rynek to jakiś kolejny, prostacki eksperyment. Mizdrzenie się i wygibasy na rurze przed popcornową publicznością są domeną kochasiów masowej rozrywki, w konkurowaniu z nimi o względy widzów, słuchaczy lub czytelników twórcy “poważnego” segmentu bywają zwyczajnie bezradni, nierzadko poruszają się w mediach jak przysłowiowy słoń w sklepie z porcelaną.
Kilkanaście lat temu wysłuchał Tata Adasia wywiadu radiowego ze Światowej-Sławy-Polskim-Kompozytorem-Którego-Nazwisko-Jest-W-Podręcznikach. Wywiad spowodowany był szczególną okazją – w Krakowie miało nastąpić premierowe wykonanie dzieła Zbigniewa Preisnera pod tytułem Requiem dla mojego przyjaciela. Było hołdem złożonym przez twórcę pamięci Krzysztofa Kieślowskiego. Wspomniane nazwiska zapewniły premierze rozgłos wykraczający daleko poza granice kraju. Światowej-Sławy-Polski-Kompozytor, człek skądinąd z Krakowem związany, zagadnięty o obecność na premierze odparł, że nie jest tym wydarzeniem zainteresowany. Po czym wyjaśnił skonsternowanej pani redaktor, tonem mającym jej uzmysłowić niestosowność zadanego przed chwilą pytania, że przecież on, klękajcie narody, jest twórcą Muzyki i nie można tego mylić z muzyką, bo muzyka do filmów to tylko muzyka do filmów, te dwa światy zupełnie nie pasują do siebie i jak twórcy muzyki do filmów próbują, pożal się Boże, zasiadać do Muzyki, to nic dobrego z tego nie wychodzi. I na odwrót.
Ty bucu – pomyślał sobie Tata Adasia, po czym jego lotny umysł skomponował na poczekaniu jeszcze kilka podobnych wariacji na temat Zasłużonego Kompozytora PRL. Może cytowana wypowiedź nie tyle z omawianej wyżej frustracji, co raczej ze snobizmu wynikała, lecz jakby tam z jej uzasadnieniem nie było, na długie lata w tataadasiowej opinii ten człowiek, niezależnie od tego, czego był dokonał, stał się zerem[5]. I oto na scenę wkracza czas – magik, lekarz i kpiarz w jednej bezosobowej postaci, trójca, bynajmniej nie święta, w pakiecie promocyjnym.
Światek kultury współczesnej, co było łatwe do przewidzenia, bardziej zafrapowany cyckiem Janet Jackson, odsłoniętym publicznie ręką niejakiego Justina Timberlake’a na gali rozdania czegoś tam i tym podobnymi medialnymi eventami, nie przejął się specjalnie nowym artystycznym dokonaniem Przedostojnego Twórcy. Mógłby wprawdzie Mistrz rękawicę przez młodzież rzuconą podjąć, okazji wszak nie brakowało. Gdyby tak, dyrygując prawykonaniem swego monumentalnego dzieła, wypiął się na szanowne audytorium, ściągając spodnie i bieliznę[6]? Sukces medialny gwarantowany: Maestro na pierwszych stronach tabloidów, fanki majty przez głowę ściągają, a gwiazdy MTV tną sobie żyły z zazdrości. Byłby, co prawda, pewien kłopot z kontynuacją (Show must go on!), którą rynek niewątpliwie by wyegzekwował – mógłby się nam Mistrz przeziębić. Tata Adasia podejrzewa jednak, że nie z obawy o swe zdrowie Mistrz się na taki performance nie zdecydował. Inną, trudniejszą drogę obrał, albowiem drogi mistrzów niezbadane są.
I oto styczeń roku 2009 nadchodzi. Tata Adasia dowiaduje się, że na targach rynku fonograficznego MIDEM w Cannes Telewizja Polska prezentuje premierę filmu. Tytuł brzmiał znajomo – ach, przecież to dzieło Zasłużonego Twórcy, skomponowane przed laty dwunastu. Do animacji komputerowych, tworzących wirtualną scenografię, zaangażowano z mediami kompatybilnego, młodego autora wielokrotnie nagradzanej Katedry. W filmie wykorzystano ponadto fragmenty przedstawienia baletowego. Tata Adasia z pewnym niedowierzaniem czytał, co też po premierze Mistrz powiedział był dziennikarzom: “Bardzo odkrywcze było pokazywanie muzyki w zupełnie inny sposób, warstwa wizualna nie przeszkadza muzyce, pokazywanie muzyki poprzez obraz może być bardzo potrzebne, zwłaszcza ludziom nie obytym z muzyką poważną”.
Hokus pokus? Niezbadane są ścieżki mistrzów. „Czas wszystko zmienia” – śpiewał Bob Dylan. Taaak… Czarodziej z tego czasu. I niezły filut.
Od pewnego momentu obserwował też Tata Adasia z nieukrywaną sympatią “anty-mroczkową” krucjatę, toczoną w mediach przez Jana Nowickiego. Znanego z niepoprawnych politycznie sądów aktora wkurza, kiedy nazywa się aktorami braci Mroczków, którzy w tym wypadku są symbolem fali tak zwanych naturszczyków, przelewającej się przez rodzime seriale. Robi to z właściwą sobie werwą, lecz zaszczepiona jego pokoleniu kindersztuba powstrzymuje go od przekroczenia pewnych granic. Czego nie można powiedzieć o niektórych młodych z Okopów Świętej Melpomeny, którym wydaje się, że są bardziej męscy, obrzucając bliźnich takimi słowami, jak “padlina”. Faktem jest, iż spora liczba zaludniających ekrany postaci, sztuki aktorskiej nie posiadła i na deskach teatru przepadłaby z kretesem. Ale powtarzać tekst przed kamerą “umią” i producentom seriali, uznającym niskie koszty produkcji za istotny priorytet, ta umiejętność wystarczy. A popcornowe tygodniki i tańce z gwiazdami tak czy siak wykreują te telewizyjne pacynki na meteory jednego sezonu. Tata Adasia przyznaje Nowickiemu rację, tylko co z tego? Nazywanie rzeczy po imieniu nie zmieni oglądalności seriali i praw, którymi się rządzą. I cóż zrobić? Zakazać seriali?
Seriale mają długą tradycję w narodzie. Są kontynuacją dynastii rozpoczętej przed laty radiowymi Matysiakami – zaspokajają ten typ ciekawości, który każe podglądać przez dziurkę od klucza albo przykładać szklankę do ściany (niezależnie od tego, czy sąsiad mieszka na Wspólnej, czy w Santa Barbara). Aktorzy (profesjonalni) może dlatego rozdrabniają się w reklamówkach, serialach, teleturniejach, że z gaży w teatrach nie idzie wyżyć. Nieliczni wolą pojawiać się ubrani w płaszcz bezkompromisowości, ale to sprawi, że prędzej czy później znikną ze sceny. Zastąpią ich tani naturszczycy[7]. Zakazać zatrudniania amatorów? To niedemokratyczne i politycznie niepoprawne, pachnie korporacyjną sitwą. Sytuacja zaiste stresogenna i wyzwanie dla aktora okrutne. I co z tym robi nasz prestidigitator czas?
Siedzi sobie Tata Adasia z pilotem w dłoni i bezmyślnie (to jedna z tych czynności, których nie potrafi robić inteligentnie) przeskakuje po kanałach. I co nagle widzi na ekranie? Szeryf Nowicki, przyozdobiony gustownym kapeluszem, uchachany jak berbeć na widok lizaka, opowiada coś, niewątpliwie pikantnego, gospodarzowi programu, przy starannym aplauzie publiki, posłusznie reagującej na tabliczki z napisem: śmiech, oklaski i owacja[8]. I tu dopadło Tatę Adasia wspomnienie świętej pamięci teścia, który jeszcze za komuny powtarzał: “Jak się zgodziłeś za psa, to musisz szczekać”.
Tata Adasia pamięta też co innego. Oglądany w dzieciństwie film o polowaniu na tygrysy. Żal mu było wspaniałych zwierząt, kiedy niesiono je zwisające bezwładnie z długich, bambusowych kijów. Ten sam rodzaj smutku odczuwał Tata Adasia, patrząc na aktora szczerzącego się do stada idiotów.
Zamiast kolejnego serialu o miłości, wolałby Tata Adasia wznowić poniedziałkowy Teatr Telewizji. Oczywiście nie w wydaniu serwowanym przez panujące na Woronicza mutacje Radiokomitetu. W archiwach telewizji jest wystarczająco dużo wybitnych przedstawień, by umilić wszystkim poniedziałkowe wieczory. By uzmysłowić telewidowni, co znaczy słowo “aktor”. Nie wystarczy pokazać twarzy w reklamówce. Nie wystarczy też obnosić się przed kamerą z miną zbitego spaniela, choć w Hollywood dostaje się za to etykietkę aktora-intelektualisty. Aktor, według Taty Adasia, to Gajos. Kiedy mowa o wielkich rolach czy wielkich przedstawieniach, przychodzi mu na myśl dokonana przez Kazimierza Kutza telewizyjna inscenizacja Opowieści Hollywoodu Christophera Hamptona. Z przyjemnością by do takich wydarzeń artystycznych wracał, gdyby TVP wzięła się rzeczywiście za misję upowszechniania kultury. Nie jest rozwiązaniem problemu jej obecności w mediach stworzenie niszowego kanału TVP Kultura. To typowe działanie “na alibi” – kręci nosem Tata Adasia. Jak dziś promować kulturę? Może zdjąć ją z “wysokości”, z cokołów i piedestałów? Przybliżyć widzowi i mówić o niej normalnie, bez sztuczności, zadęcia i snobizmu[9].
Tata Adasia zauważył, że snobizm i akademickie zadęcie ludzi rozprawiających o kulturze często odnoszą odwrotny skutek i zniechęcają do niej widzów czy słuchaczy. Onieśmielony górnolotnymi i enigmatycznymi zwrotami, odbiorca uznaje, że za wysokie progi i bezpieczniej zwrócić się w stronę tego, co abstrakcyjnego myślenia i sięgania po słownik nie wymaga. Brakuje Tacie Adasia autorytetów, które potrafiłyby o kulturze mówić tak zajmująco, a jednocześnie przystępnie, jak niegdyś Wiktor Zin o architekturze, Szymon Kobyliński o malarstwie, Zygmunt Kałużyński o filmie czy Bogusław Kaczyński o muzyce operowej. Wydawało się, jakby to oni sprawiali, że sztuka “trafiała pod strzechy”. Jej percepcja i zrozumienie nie były wyłącznie przywilejem elit. Tata Adasia odnosi wrażenie, że dziś pewne kręgi mają większą niż zwykle tendencję do zamykania się w szklanych wieżach i odprawiania w nich cierpiętniczych egzorcyzmów. Jakby zapomnieli, że rycerze, co szklane góry zdobywali i księżniczki stamtąd uwalniali, wymarli z powodu zatrucia środowiska.
[1] i na własną odpowiedzialność dopisał sobie do tego Panteonu dyskografię The Beatles.
[2] przynajmniej do chwili, w której piszę te słowa.
[3] Może zbyt pochopnie posądzałem własne dzieci, gdy ginęły mi kolejne płyty?
[4] “po owocach ich poznacie”.
[5] w “klasycznym”, millerowskim znaczeniu.
[6] Niby zadanie proste, bo dyrygent stoi w pozycji sprzyjającej, czyli tyłem do widowni, lecz technicznie bynajmniej niełatwe, należałoby przewidzieć, co począć z długimi połami fraka, które mogłyby przesłonić clou tego przedstawienia. Ale od czegóż batuta?
[7] lub „aktorzy” wygenerowani z trzewi komputera.
[8] Może ja się czepiam? W końcu Buffalo Bill też w cyrku kończył karierę, a mit pozostał.
[9] Á propos snobizmu. Tata Adasia przypomniał sobie, jak w latach sześćdziesiątych pewien krotochwilny redaktor zaprosił był do radiowego studia dwóch prominentnych krytyków muzycznych. W trakcie “idącej na żywo” audycji odtworzył jedną ze znanych kompozycji skrzypcowych, zapowiadając jako wykonawcę bezimiennego ucznia szkoły muzycznej. Po odtworzeniu nagrania redaktor poprosił o ocenę panów krytyków. Ci nie zostawili na wykonawcy przysłowiowej suchej nitki. Dla poprawienia nastroju redaktor zapowiedział odtworzenie tegoż utworu w wykonaniu naszego wirtuoza Konstantego Andrzeja Kulki. Wykonanie mistrza wzbudziło, co nietrudno przewidzieć, zachwyt panów koneserów. Na zakończenie redaktor zdradził słuchaczom i krytykom, że dwa razy wysłuchali tego samego wykonania – grał Konstanty Andrzej Kulka. Tata Adasia podejrzewał, że panowie krytycy jeszcze długo nie mówili panu redaktorowi „dzień dobry”.