Janusz Termer : Lektury nieprzedawnione

0
525

Janusz Termer :  Lektury nieprzedawnione


Stanisław Lem o Imieniu róży Umberto Eco, czyli “zawiść” i “miłość”


32W tym roku Stanisław Lem obchodziłby 90. rocznicę urodzin. Z tej okazji ukazuje się wiele wspomnień, a także szkiców i esejów o jego twórczości. Głównie jednak prozatorskim – znanym i cenionym w Polsce i w świecie – dorobku. Warto jednak pamiętać, że autor zbiorów takich jak Fantastyka i futurologia czy Filozofia przypadku sam był także znakomitym eseistą, dociekliwym czytelnikiem i obserwatorem twórczości innych pisarzy. I to niekoniecznie tylko tych związanych z nurtem zwanym SF, pisarskim gatunkiem prozy jaki przede wszystkim uprawiał z tak wielkim powodzeniem…


Oto znamienny przykład. W trzecim wydaniu jego przywołanych wyżej  esejów filozoficznych i szkiców literackich (noszących nie przypadkowo podtytuł Literatura w świetle empirii – Kraków 1988) znaleźć można tam bardzo obszerną i gruntowną analizę głośnego wówczas światowego bestselleru literackiego – Imienia róży Umberto Eco, powstałego na dodatek jeszcze przed ukazaniem się tej powieści w polskim przekładzie. Wydaje się, że nie tylko dla miłośników twórczości obu tych pisarzy szkic Lema o Eco był – i jest nadal – pewnego rodzaju zaskoczeniem. Cóż bowiem ten wielki polski pisarz, autor tak szeroko znanych utworów prozatorskich o charakterze futurologicznym, odnalazł takiego intrygującego go w dziele debiutującego właśnie prozaika włoskiego; w tym jego utworze historycznym, czyli mówiącym wszak o przeszłości, a nie o przyszłości, że poświęcił mu aż tak wiele uwagi?


Odpowiedź jest niby prosta i pada nawet już na początku szkicu Stanisława Lema, który powiada tak: “…jego (tzn. Eco) problemowe zainteresowania są bliskie moim, bo skierowane na węzłowe kwestie współczesności, tyle że z przeciwnym stron skali czasowej”!


Ale chyba nie to jest tutaj najbardziej zaskakujące. Nie to mianowicie, co jest już właściwie sądem powszechnym, że wielcy pisarze – niezależnie od tego, czy piszą o przyszłości czy o przeszłości – mają zawsze na uwadze przede wszystkim czas teraźniejszy.


“Każda powieść prawdziwa – pisze Lem – w głębokim sensie jest powie­ścią o czasie, w którym ją napisano, a nie o czasie, w który została skie­rowana autorską decyzją”.


Nie zaskakuje też tak bardzo fakt, że ta Lemowa inter­pretacja Imienia róży, akcentująca przede wszystkim to, iż powieść ta – obrócona niby wyłącznie w stronę średniowiecznej młodości myśli ludzkiej – jest w gruncie rzeczy wyrazem, tak bliskiego i jemu, niepokoju o to, że myśl humanistyczna i rozumna, „życzliwa ludziom” (symbolizowana u Eco przez franciszkanina Baskerville’a i jego scjentystyczne zapę­dy), kryć w sobie może już w swym zarodku, niedostrzegalne zrazu pułapki i niespodzianki płynące z samego cywilizacyj­nego i technologicznego rozwoju, z jego głównym niebezpie­czeństwem – groźbą samozagłady ludzkości. Wszak nie da się zaprzeczyć, że ten wielki problem wieku naszego i następnych, (jeśli nastąpią!) istnieje i coraz bardziej widoczny jest nawet gołym okiem.


Zaskakujące natomiast jest tutaj coś innego: choćby poja­wiające się w tym szkicu słowo „zawiść”. Oczywiście, ma ono w kontekście całości wymowę mocno żartobliwą, lecz fakt pozostaje faktem: sławny na cały świat pisarz, autor Kongresu futurologicznego i innych licznych bestsellerów SF oraz ese­jów filozoficzno-przyszłościowych nie waha się przed publicz­nym użyciem słowa „zawiść” w stosunku do książki innego autora, na dodatek debiutanckiej, ale za to takiej, której lektura sprawiła mu jednak tyle nieskrywanej satysfakcji czytelniczej i wyzwoliła tyle energii krytyczno-interpretacyjnej.


Stąd więc słowo „zawiść” w tytule niniejszego tekstu. A co wobec tego z „miłością”?


Stanisław Lem badając literaturę „w świetle empirii”, podtytuł Filozofii przypadku, będący za­razem główną dyrektywą poznawczą jego analiz krytycznych, nie mógł, omawiając tak gruntownie Imię róży, pominąć wy­stępującego w tej powieści wątku miłosnego (erotycznego). Niby jest on w tutaj czymś marginalnym (jak mogłoby to się wydawać powierzchownemu czytelnikowi), to jednak niewąt­pliwą zasługą Lema, wyrazem wielkiej jego dociekliwości krytycznej, jest zwrócenie uwagi na znaczenie i wagę tegoż właśnie wątku w kontekście całej powieściowej i psychologiczno-filozoficznej koncepcji Imienia róży.


Chodzi tu rzecz jasna o ukazywanie przez Eco libidalnych korzeni mistycznych wzlotów średniowiecznej religijno­ści (a może nawet i nie tylko średniowiecznej), choć nie jest to wprawdzie – podkreśla Lem – odkryciem samego Eco, bo korzysta on (i nie kryje tego) z freudowskich i późniejszych tra­dycji psychoanalitycznych, ale robi to niezwykle sugestywnie i dyskretnie zarazem, nie nazywając często rzeczy po imieniu, równocześnie jednak tak, iż czytelnik nie ma najmniejszych wątpliwości, że ma tu do czynienia z jakże zręcznie przez bohaterów utworu zakamuflowanymi sublimacjami „nieczystych popędów” – skrywanych pod postacią aktów strzelistych wia­ry niektórych postaci, obok opisów rzeczywistych zdrożności grzesznych żądz, jakimi np. karmi młodego bohatera i narra­tora powieści Eco, stary mnich Ubertino, przy okazji kładąc mu rękę na kolanie, to na karku i czule przyciągając do siebie.

Jest też w tej powieści także otwarty, nieskrywany i nie-kamuflowany wcale opis miłości zmysłowej i fizycznej, jakiej doznaje Adson w zakonnej kuchni z piękną wiejską dziewczyną, ściągniętą tu podstępem przez występnego klasztornego klucznika. Ale i tutaj, trafnie zauważa Stanisław Lem, miłość ta “wyraża się w jego umyśle – niezmysłowymi parafrazami i metaforami sięgającymi hymnicznie biblijnych psalmów”.

Że nie jest to trop mylny, wskazuje choćby poniższy cy­tat z powieści Eco, odsłaniający niedwuznacznie intencje au­torskie w tym względzie. Oto narrator Imienia róży po wielu latach od owej miłosnej nocy spędzonej z wiejską dzieweczką tak to wspomina:

“Teraz, kiedy dłonią drżącą (i nie wiem, czy z odrazy do grzechu, o któ­rym powiadam, czy przez grzeszną tęsknotę za wydarzeniem, któ­re wspominam) pisząc te linijki, spostrzegam, że użyłem, by opisać moje szpetne zachowanie w owej chwili, takich samych słów, jakich niewiele stronic wcześniej potrzebowałem, by opisać ogień, który tra­wił męczeńskie ciało braciszka Michała. I nie przypadkiem moja dłoń, posłuszna służka duszy, te same wyrażenia wystylizowała dla dwóch przeżyć tak do siebie nie przystających, gdyż niechybnie w ten sam sposób przeżywałem je wtenczas, doznając ich, jak i niedawno, kiedy próbowałem przywrócić im życie na tym pergaminie”.

Ciekawy jest tu komentarz Stanisława Lema do tych du­chowych rozterek Adsona, który – z woli autorskiej oczywiście – nie potrafi ukryć swego zdumienia własnym odkryciem, że doświadczenia i przeżycia tak diametralnie różne mogą podle­gać …”tożsamym obrotom mowy”. Jest to dla autora Filozofii przypadku jeden z koronnych dowodów na to, że historyczna powieść Eco jest w gruncie rzeczy jak „każda prawdziwa po­wieść”, utworem całkowicie i na wskroś współczesnym:

“Nikt nie mógł sobie w XIV wieku – pisze Lem – pozwolić na publicz­ne utożsamianie mąk, przeżywanych przez świętego ginącego za wia­rę, heretyka palonego żywym ogniem za pakt z szatanem, z rozkoszą zakonnego braciszka doznającego pierwszy raz stosunku z kobietą i świątobliwego starca rozmodlonego pod statuą Najświętszej Marii Panny. Ale też nikt nie może, choćby był sto razy ekspertem w mediewistyce, przysiąc, że myśl o wspólnym mianowniku doznaniowym takich skrajnych stanów nie powstała wtedy ani razu w żadnej głowie”.

Istotnie, nikt tego przysiąc nie może, ale to nie znaczy wcale – zdaje się mówić w swym szkicu Stanisław Lem – że rzecz nienazwana nie istnieje, co zgodne jest zresztą z antynominalistycznym stanowiskiem zarówno autora Filozofii przypadku, jak i autora Imienia róży. Ten ostatni tak mówi o tym, zupełnie otwarcie i wprost, w swych dopiskach do Imienia róży, ogłoszonych po sukcesie wydawniczym pierwszego wydania tego utworu:

“Od samego początku chciałem opowiedzieć całą historię (wraz z jej tajemnicami, wydarzeniami politycznymi i teologicznymi, jej dwu­znacznościami) głosem kogoś, kto przeżywa wypadki, rejestruje je z fotograficzną wiernością młodzieniaszka, ale ich nie pojmuje (i nie pojmuje do głębi nawet jako starzec, tak że w końcu wybiera ucieczkę w boską nicość, a nie tego przecież nauczył go mistrz). Wytłumaczyć wszystko słowami kogoś, kto nie rozumie ni w ząb”.

Modelem dla tego typu postaci, jak pisze Umberto Eco w innym miejscu swych dopisków, był tu Serenus Zeitblom z Doktora Faustusa Tomasza Manna (“ale nie posunąłem się do tego stopnia, by na nowo przeczytać książkę, wystarczyły mi odległe wspomnienia).

Ów model wielopiętrowej gry narracyjnej (dodajmy, że był to ulubiony chwyt literacki Josepha Conrada, skąd trafił do XX-wiecznej literatury) stosuje Umberto Eco konsekwen­tnie i z wielkim – by tak rzec – ukontentowaniem wewnętrz­nym, bawiąc się stylami, poetykami, konwencjami i – często — samymi słowami wkładając (choć nie bez wielu powo­dów) w usta swych bohaterów nie tylko cytaty z Biblii czy ze średniowiecznych tekstów metafizycznych, ale także i kryptocytaty z filozofów współczesnych (np. Wittgensteina), lecz tak, że brzmią one rzeczywiście jak słowa „z epoki”. Nie popada­jąc przy tym istotnie w „erudycyjną ciężkostrawność” czy też czysto inkrustacyjną ornamentykę:

“Powieść napisał ateista – pisze Lem – znający się na historii Kościoła, jak mało który teolog. Światopogląd autora nie przejawia się nigdzie wprost – wygłasza go przedstawiony świat powieści. Perfidny Eco był tak konsekwentny w przyjętym raz kanonie narracyjnym”.

Odnosi się to także i do wątku miłosnego tej powieści Eco: mamy tu do czynienia z tymi samymi co i w innych partiach jego powieści elementami gry, zabawy, ironii i kostycznego nieco humoru, przy całkowicie, „poważnym” i „nowoczes­nym” podejściu do tematu, mimo że przecież mówi nam to wszystko ktoś, “kto nie rozumie niczego ni w ząb”!

Umberto Eco w swym nie mniej ciekawym i znaczącym niż sam tekst tej powieści autokomentarzu do Imienia róży tak to charakteryzuje i komentuje:

“Czytając recenzje spostrzegłem, że jest to jeden z tych aspektów powie­ści, który mniejsze wrażenie wywarł na czytelnikach wykształconych, albo przynajmniej powiedziałbym, że nikt lub prawie nikt go nie pod­jął. Ale zadaję sobie teraz pytanie, czy nie był to jeden z tych elemen­tów, które zdecydowały o poczytności powieści wśród czytelników mniej wybrednych. Zidentyfikowali się z naiwnym narratorem i czuli się usprawiedliwieni, kiedy czegoś nie pojmowali. Przywróciłem im lęk przed sprawami płci, nieznanymi językami, złożonością ludzkiej myśli, tajemnicami życia politycznego… To wszystko rozumiem teraz, apres coup, lecz być może pisząc przekazałem Adsonowi wiele z mo­ich lęków młodzieńczych, a z pewnością jeśli chodzi o jego porywy mi­łosne (choć zawsze z gwarancją, ze zawsze mogę działać przez osobę podstawioną: Adson przeżywa swoje uniesienia miłosne wyłącznie po­przez słowa, jakimi o miłości mówią doktorowie Kościoła). Sztuka jest ucieczką od wzruszeń osobistych, tego nauczył mnie i Joyce, i Eliot”.


Tyle o „miłości” u Umberto Eco. Ostatnie słowo niech jed­nak należy do „zawistnika” – Lema, który tak oto kończy swe rozważania o Imieniu róży.

“Zawiść, do jakiej się przyznałem poczynając omawiać Imię róży, to świadomość sytuacji autora, który zamierzony przez siebie świat musi budować na własną rękę, skoro za wieżę obserwacyjną wziął sobie przyszłość. Tak na przykład moja ostatnia powieść Wizja lokalna jest nieporównanie uboższa od Imienia róży co do ilości wprowadzonych elementów, konstytutywnych dla konstruowanego w niej świata, oraz co do ilości gier w tym świecie uprawianych. Wynika to trywialnie z sytuacji, w której autor albo ma, jak Umberto Eco, do dyspozycji całe biblioteki autentyczne, albo, jak ja, może, a raczej musi sobie spo­rządzić biblioteki przez siebie wymyślone. Ponadto, jak wspomnia­łem, sama sprawdzalność przedstawionego świata uwierzytelnia utwór osadzony w przeszłości i pozwala czytelnikowi spojrzeć na ten świat „z góry”, bo z wiedzy obiegowej, jaką każdy dziś dysponuje. Książka posiadająca rzeczywiście wartość prognostyczną nie może w niej być rozpoznana ani oceniona. To jej ryzyko ma własność niezbywalną”.

 

Efekt, jaki wynika z tego niespodziewanego zetknięcia się dwu wielkich osobowości pisarskich naszej współczesno­ści, demonstrowanej wręcz jawnie fascynacji twórczością innego wybitnego pisarza, ma dla piszącego te słowa wymiar doniosły i napawający otuchą. Liczne akty rezygnacji z pasji poznawczych w sztuce, dokonywane i ochoczo prezentowa­ne przez niektórych tzw. postmodernistycznych, często nawet wybitnych, przedstawiciel kultury współczesnej, nie mają, na szczęście – jak widać to na tym przykładzie – charakteru totalnego… Są jeszcze tacy artyści, którym chce się chcieć być ostatnimi, być może, racjonalistami w wielkim stylu, twórcami dążącymi do wyjaśnienia korzeni i przezwyciężania istotnie narastającego w naszym stuleciu poczucia bezsiły jednostki wobec otaczającego ją chaosu i zagrożeń wynikających wprost – o paradoksie – z samego rozwoju cywilizacji, działań jednostek i myśli ludzkiej.

 

Dobrze jednak (dla nas czytelników), że istnieją jeszcze na świecie takie rzeczy, jak „zawiść” (Lema) i „miłość” (Eco)


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko