Krzysztof Suchomski Aby język giętki II czyli Słowa, słowa, słowa… (1/2)

0
374

Krzysztof Suchomski


Aby język giętki… ze zbioru “Według wykształciucha”


Aby język giętki II  czyli Słowa, słowa, słowa… (1/2)

 

Miała być jedna  gawęda  o języku i słowach, ale wątków nazbierało się tyle, że nie dało rady wszystkiego za pierwszym podejściem opowiedzieć. Musiał Tata Adasia przerwę zrobić, bo mu od tego gadania całkiem w gardle zaschło. Popiwszy, właściwy sobie wigor odzyskał – będzie zatem modny, zwłaszcza w branży filmowej, sequel. A skorośmy już przy filmie, to czy zauważyliście, że w tych najważniejszych scenach z reguły bohaterowie coś do siebie mówią?

 

“Jesteś piękna, gdy się złościsz” mówi John Wayne (do Angie Dickinson), “Zagraj to raz, Sam” mówi Ingrid Bergmann (do Sama), “Jupikaej, mada faka” mówi Bruce Willis (do zapalniczki). Padają słowa i są ważne, bo bez nich scena nie przeszłaby do legendy.


Nie przypadkiem przytoczono tu właśnie hollywoodzkie produkcje, bo amerykańskie filmy miały w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wpływ na rozmowy Taty Adasia i jego kolegów. Te męskie dialogi, krótkie, dosadne, cyniczne imponowały im, na przydługaśnych monologach duszy wychowanych. Celne riposty i powiedzonka starali się przenosić potem do codziennego języka i swoich z bliźnimi kontaktów. Później, pod ich wpływem, rodziły się rdzennie już polskie: “Nie ze mną te sztuczki, Brunner”, “Nie chce mi się z tobą gadać” albo “Albercik, wychodzimy”.


Produkty amerykańskiej kultury, docierające wówczas do ciekawskich oczu i uszu Taty Adasia, nie przypominały dzisiejszej, przeżutej wielokrotnie papki. Czy to w postaci książek, czy filmów serwowano polskiemu odbiorcy z reguły rzeczy dobre, sprawdzone, cieszące się zasłużoną renomą, a nierzadko arcydzieła. One miały pozytywny wpływ na słowiańskie umysłowe i językowe rozmemłanie. Ich pragmatyzm ukazywał Tacie Adasia bezproduktywność naszych mesjanizmów, wallenrodyzmów i cierpiętniczego wiwisekcjowania bebechów, pozwalał przywrócić niezbędną równowagę między idealizmem a realizmem i uczył unikania, na ile to u nas możliwe, gadulstwa[1].


Jest taka scena w Ojcu chrzestnym, która następuje po pełnej dramaturgii, ale i filmowego piękna, egzekucji Sonny’ego na autostradzie. Vito Corleone (Marlon Brando), wracający do zdrowia po zamachu, schodzi w nocy do salonu, gdzie spotyka przybranego syna i doradcę Toma Hagena (Robert Duvall) siedzącego ze szklaneczką whisky. Dochodzi do dialogu:


Vito Corleone: Moja żona płacze u góry. Widziałem samochody zajeżdżające przed dom. Mój consigliori, myślę że powinieneś powiedzieć swojemu donowi to, o czym już wiedzą wszyscy.


Tom Hagen: Mamie nic nie mówiłem. Chciałem iść na górę, obudzić cię i osobiście przekazać wiadomość.


Corleone: Ale najpierw musiałeś się napić.


Hagen: Tak.


Corleone: Już się napiłeś.


Hagen: Strzelali do Sonny’ego na rogatkach. Nie żyje.


Nie pada tu ani jedno zbędne słowo. Mario Puzo, autor książki, był również autorem scenariusza. W stosunku do książkowego oryginału wprowadził w cytowanym dialogu, być może za radą Coppoli[2], poprawki, czyniące go perfekcyjnym. Większość chyba bardziej pamięta film. To on pierwszy do nas dotarł, gdy zrobił w świecie furorę. Dopiero potem wydano w Polsce książkę, która w Stanach już przed nakręceniem filmu była bestsellerem. Tak, bestsellerem, bo były takie przedludlumowe czasy, kiedy ambitna, dobra proza potrafiła wdrapać się na szczyt listy przebojów.


Czytając GubernatoraUkład, Świat według Garpa lub Paragraf 22, oglądając Dwunastu gniewnych ludzi, Obławę, czy Ojca Chrzestnego nie miał Tata Adasia bynajmniej wrażenia, że wcina hamburgery. Ot, paradoks naszych czasów. Gdy byli politycznymi i militarnymi wrogami, nasza, źle im życząca, władza dbała, byśmy brali od nich tylko, co najlepsze. Teraz, gdy są naszymi sojusznikami, bierzemy od nich cały ten chłam na wagę, jak leci. Kto to pierwszy powiedział: chroń mnie, panie Boże, od przyjaciół? – usiłuje sobie bezskutecznie przypomnieć Tata Adasia.


Inna z jego ulubionych scen filmowych pochodzi z nakręconego także przed hamburgeryzacją planety filmu Blade Runner Ridley’a Scotta. Deckard (Harrison Ford) jest zawodowym tropicielem i zabójcą androidów, sztucznych istot obdarzonych psychiką i wszystkimi ludzkimi cechami z wyjątkiem empatii. Androidy i tak żyją z wyrokiem śmierci, bowiem są zaprogramowane na  czteroletnią egzystencję. Jeden z androidów, Roy Batty (Rutger Hauer), próbuje dotrzeć do swojego konstruktora, by wymóc na nim przedłużenie życia, Okazuje się to niemożliwe, ich śmierć jest nieodwołalna. Jak trafnie napisał jeden z krytyków: “film stawia ważne pytania o granice i istotę człowieczeństwa, oraz odpowiedzialność twórcy za swoje dzieło”. W kulminacyjnej scenie, w niesamowitej scenerii skąpanych w deszczu dachów opuszczonych wieżowców, android, na moment przed ostatecznym “zgaśnięciem”, ratuje życie do końca tropiącego go  prześladowcy i mówi przerażonemu człowiekowi:


“Widziałem rzeczy, którym ludzie nie dali by wiary. Ogień niszczycieli lecących do ataku w Pasie Oriona, rozbłyski promieniowania kosmicznego w ciemnościach Wrót Tannhausera. Wszystkie te chwile zaginą w czasie, jak łzy w deszczu. Czas umierać.”


Mistrzowskie epitafium, po którym ciało androida nieruchomieje w strugach deszczu, a z jego rąk wzlatuje uwolniony gołąb. Na piękno tej sceny złożył się kunszt reżysera, operatora, scenografa, kompozytora, aktorów, ale nie  dane byłoby Tacie Adasia cieszyć się filmem, gdyby wcześniej obraz tego świata nie powstał w czeluściach wyobraźni Philipa K. Dicka i nie obrodził nowelą Czy androidy marzą o elektrycznej owcy?.


Tata Adasia podziwia opisane sceny ze względu na to jak trafnie, a jednocześnie oszczędnie użyto w nich słów. Umiejętność użycia właściwych słów we właściwym momencie jest być może najważniejszą umiejętnością, jaką może posiąść człowiek[3]. Specjaliści od określania różnych rzeczy wymyślnymi wyrazami nazywają ją inteligencją emocjonalną. Kto to wymyślił? Oczywiście, Amerykanie. Termin świetnie dobrany (słowa!), nie za długi, nie bardzo skomplikowany, a brzmiący wystarczająco, w ich rozumieniu, naukowo (czyli popularnonaukowo w naszym). To się musiało dobrze sprzedać[4]. Ale nie o biznesie miał Tata Adasia gawędę snuć, tylko o słowach i ich urodzie.


Rzeczy piękne mogą się zaczynać od wypowiedzenia kilku słów, na przykład takich: So here I am once more on the playground of the broken hearts. Po polsku też nieźle by brzmiało, ale zostało powiedziane, a konkretniej wyśpiewane po angielsku. Tymi słowami zaatakowała Tatę Adasia, zupełnie wtedy nieprzygotowanego, pierwsza płyta Marillion. Tak się właśnie zaczyna, od tego wyznania Fisha, które przechodzi w fantastycznie brzmiący utwór. Tatę Adasia mile zaskoczyło, że w latach osiemdziesiątych ktoś miał odwagę nagrać muzykę, jakby czas cofnął się o dziesięć lat, i jeszcze zrobił to z taką klasą. Ale to, czym płyta dokopała mu przede wszystkim, był tekst pierwszego utworu, pretensjonalnie zatytułowanego A Script for a Jester’s Tear. Nie czytał wcześniej czegoś równie intensywnego o wzgardzonej miłości.


Uraczył Tatę Adasia ową muzyczną niespodzianką nie kto inny jak Piotr Kaczkowski i tu, jak się domyślacie, wracamy do „Trójki”, bo przecież nie sposób jej było po jednym odcinku, tak po prostu, porzucić.


Ocalić od zapomnienia: Nocny program[5]


Na imię mu było Duke…


Kobieta z Wenus i mężczyzna z Marsa żyją sobie w blokowisku z betonu, jakich tysiące stoi na tym kawałku planety Ziemia, gdzie akcja się dzieje. Dzieje, a ściślej mówiąc, przenosi wstecz, jak to we flashbackach, niegdyś romantyczniej zwanych retrospekcjami.


Trzydzieści osiem metrów kwadratowych na parterze jedenastopiętrowego wieżowca. M3 – dla młodego małżeństwa, z przestrzenią życiową według norm jeszcze gomułkowskich. Dwa pokoje, “ślepa” kuchnia, łazienka z toaletą – dwa w jednym, korytarzyk, na którym nie zmieści się szafka na płaszcze. Wyśniony pałac. Jeśli się wcześniej mieszkało w zimnej, wilgotnej suterenie, bez łazienki i centralnego ogrzewania. Przeprowadzali się w stanie wojennym – był wtedy czerwcowy upał, czołgi i ciężarówki z wojskiem zdążyły zniknąć w koszarach. Mieszkają tu od roku – czasu dość, by się z miejscem oswoić, nacieszyć nim. Jest normalnie, nareszcie. Ale poza tym nienormalnie, bardzo nienormalnie, zupełnie nienormalnie, kartkowo nienormalnie, absurdalnie nienormalnie – w pracy, na ulicach, w sklepach, w telewizji. Tylko szyba dzieli ich od nieprzyjaznego, uciążliwego świata za oknami. Ale jednak dzieli. Są po swojej stronie świata. Razem.


Jest sobota, przed dwudziestą trzecią. Przyciemnione światło. Dziecko już śpi w dziecinnym pokoju. W pokoju dorosłych gra radio. Program trzeci. Mężczyzna z Marsa zakłada szpulę z taśmą do magnetofonu. Widać, że lubi to robić, nieomal to celebruje. Kobieta z Wenus przygląda się jego dłoniom pieszczącym najważniejszy domowy sprzęt. Głupio być zazdrosnym o magnetofon, to tylko przedmiot – więc stara się nie być. Na  magnetofon wydał dużo więcej niż miesięczną pensję, nawet nie powiedziała swoim rodzicom, ile naprawdę kosztował. I tak pukają się w głowę na jego lekkomyślność, zgoła nie poznańską rozrzutność. Ale on od początku ich znajomości powtarzał jej, że bez muzyki nie potrafiłby żyć i ona mu uwierzyła.


Będzie nagrywał. Muzyki mają sporo na taśmach, ale tu nie o nią chodzi, a w każdym razie nie o samą muzykę. Czekali na ten program, jak zwykle. Wróci pora na napisanie listów nigdy nie napisanych. A może znów będą pukać do drzwi kamienia? Wszystko może się stać, kiedy zanurzą się w wielką, czystą kroplę nocy, spływającą do ich pokoju. Nawet godzina, której nie ma.


Przyszedł, nic nie mówiąc. Na imię mu było Duke…


Słyszą znajomy dźwięk syntezatora. Głos mówi: witaj, niewidzialny przyjacielu. Mówi do tysięcy, ale zwraca się do każdego z osobna, bo taki już jest. Z każdym z osobna prowadzi dialog. Kto z nas dwojga wymyślił drugiego? – pyta. Słowa –  z pietyzmem wymawiane, wybrane wcześniej, ale trafiające w nastrój chwili, współtworzony przez akompaniament. Muzykę jak splątane drzewa i muzykę obrośniętą mchem. Jest w niej wszystko. Jest świat w obłokach, jest noc, jest szczekanie psa i skrzypienie pióra, jest tajemnica kwiatu róży i tykanie zegara. Remedium na to, co za oknami. Enklawa. Nadzieja. Bo nadzieja jest o stokroć mądrzejsza, niż się o niej mówi.


Nadzieja jest potrzebna kobiecie z Wenus i mężczyźnie z Marsa, tu, na planecie Ziemia, gdzie przyszło im się z losem zmierzyć. Każde na swój sposób silne i każde na swój sposób kruche. Ale kiedy będą spleceni razem, splątani jak ciała kochanków w Kamasutrze, staną się liną, której nikt i nic nie zerwie. Jeszcze tego nie wiedzą, a zanim to nastąpi, przejdą kryzysy i zawieruchy, będzie raz lepiej, raz gorzej, będą się ranić i godzić i udawać, że nic się nie obchodzą. Będą przechodzić z klasy do klasy życia. Dobrze, że nie wiedzą, co ich czeka.


Słowa. Ile słów trzeba było oswoić, by ktoś zechciał uwierzyć w kolory godzin? Dobrze, że jest cisza i są barwy, dalekie echo tych sprzed istnienia wzroku.


Na imię mu było Duke…  Marzył, by być  ptakiem lecącym nad morzem muzyki.


Słuchają razem, schowani w enklawie, oddzieleni na krótki czas od szponów i pazurów rzeczywistości. Brakuje im doświadczenia, nie starcza im cierpliwości, nie znoszą czekania. On chciałby zmienić ją, ona chciałaby zmienić jego. Słuchają Głosu, który mówi: doświadczenie uczy, że kochać to nie znaczy patrzeć na siebie nawzajem, ale patrzeć razem w tym samym kierunku. Słyszą to samo, ale rozumieją każde po swojemu, każde chce, by drugie patrzyło dokładnie w tym kierunku, co ono.


Ona chce, by ją przytulił. Pragnie go zatrzymać. Dla siebie i dla córki. Mieć go przy sobie. Mądrego, ale zwariowanego, błękitnookiego, smukłego, bezczelnie pewnego siebie, pyszałkowatego sowizdrzała. Zapalczywego, ale delikatnego, przebrzydłego egocentryka, któremu zdaje się, że świat właśnie wstrzymał oddech w oczekiwaniu na jego pojawienie się na scenie, ale w tym mniemaniu  chłopięco niewinnego, jak Kubuś Puchatek, co  najbardziej lubił bajki o sobie samym.


Mężczyzna z Marsa nie godzi się na to, co widzi wokół siebie. Chce zmienić świat, a ona nie lubi, kiedy on tak się szarpie, rzuca na uwięzi realiów, zapomina o swoich ograniczeniach. Z jednej strony jej to imponuje, ale z drugiej jest niebezpieczne i lekkomyślne. Wolałaby, żeby dostosował się do reguł narzucanych przez świat – tak byłoby lepiej dla nich, dla rodziny, dla domu. Nie możesz jak inni? Tak marzy o  pogodnym, pozbawionym trosk życiu.


On potrzebuje wsparcia i akceptacji, bo dosyć się nasłuchał “dlaczego nie jesteś taki jak inni”, całe dzieciństwo tak mu przeszło. Nosi zbroję wojownika,  twardziela, musi być męski, bo tak trzeba, jest przecież z Marsa, cholernemu światu nie można pokazać słabości, zwątpienia, bo zeżre cię żywcem, gdy tylko wyczuje niemoc. Teraz, po zrzuceniu pancerza, jest wrażliwy, sentymentalny i bezbronny. I taki właśnie wchodzi do ogrodu  marzeń i słów, które potrafią.

Przyszła, niosąc w dłoniach zamyślenie – mówi Głos. O tak, dobrze powiedziane. Bo zamyślenie, to słowo, które trafia w sam środek tarczy.


Mój smutek to mój zamek, nikt go zdobyć nie może – to z Kierkegaarda. Wenusjanka patrzy na Marsjanina, ale nie dostrzega smutku, tylko wielkie zamyślenie. On jest teraz gdzie indziej, często to robi. Jest zazdrosna o jego myśli, że bywają daleko i bywają tam bez niej. Jest zazdrosna o jego zainteresowanie światem, wolałaby, żeby problemy domu rozwiązywał, a nie problemy świata.


Samotność – wyniosła, dumna i nieprzystępna księżna. Właśnie tak, Głosie. Skąd wiedziałeś? Czarodzieje przecież mają to do siebie, że rozumieją wszystko.


Na imię mu było Duke, książę niepowtarzalności…


Ona potrafi najwspanialej na świecie milczeć, w jej milczeniu jest pytanie i odpowiedź, jest aprobata i zachęta, jest oczekiwanie i spełnienie. W tym miejscu, gdzie kończą się wszystkie słowa, jest zrozumienie. Kiedy są razem i nic nie mówią,  to ona milczy do niego, a on? Nie wiadomo do kogo. Jego myśli wędrują gdzieś daleko, jak ptaki, a ona chciałaby je ściągnąć  do gniazda.


On – skazany na wybór między marzeniem a obowiązkiem, nie może dojść do ładu ze swoim charakterem. Jest jak wilk stepowy, Harry Haller, z powieści Hermana Hesse – kontestator, który jednocześnie zazdrości innym małej mieszczańskiej stabilizacji, miota się między być a mieć.


Ona patrzy na jego szamotaninę, obserwuje złość, gniew i upór, trudno jej się z tym pogodzić, ale już wie, że on zawsze będzie miał swoją górę, na którą musi się wdrapywać. Będzie, niczym bohater piosenki “The Boxer” Simona i Garfunkela, niósł ciężar wspomnień o każdym ciosie, który go powalił, ale zawsze wstanie gotowy do walki. A kiedy zdarzy się, że będzie lizał rany po zderzeniu ze światem interesów, pełen pretensji do losu za to, że obiecywał i zdradził, ona odnajdzie w sobie niezłomność  i skopie losowi tyłek. Nie domyślają się jeszcze, co im przeznaczone, kiedy tak żeglują po wyczarowanym oceanie, nad którym unosi się  mgiełka muzyki.


Słuchają, chłoną słowa, cieszą się muzyką i wspólnym przeżywaniem. Szkoda, że w takich chwilach nie można naprawdę zatrzymać czasu. Cichnie wiatr, kończy się melodia. Bez upływu czasu i bez bólu, nadchodzi delikatnymi stąpnięciami, ledwo muskając ziemię pokrytą kolorową mozaiką liści – kryształowa dama snu.


Kobieta z Wenus i mężczyzna z Marsa wstaną jutro i zatopią się w rytuałach codzienności. Jajka na twardo, czy na miękko, kochanie?


Przeszedł uśmiechnięty, gardził uproszczeniami…  Na imię mu było Duke, książę niepowtarzalności.



[1] co do tego ostatniego – z kiepskim, jak widać, skutkiem.

[2] nie tylko reżysera, ale I współscenarzysty

[3] Choć na pewno nie każdy. Tak między nami, to wielu tej umiejętności powinno się jak najprędzej nauczyć, a są i tacy, którzy pewnikiem nie nauczą się nigdy.

[4] no i parę wydawnictw znów zarobiło niezłą kasę na poradnikach.

[5] W tekście wykorzystano fragmenty nocnych audycji Piotra Kaczkowskiego nadawanym w Programie III w latach 1982 i 1983

 

Pierwsza część artykułu Aby język giętki…

Druga część artykułu Aby język giętki…

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko