Krystyna HABRAT: BARDZO GŁOŚNE MILCZENIE

0
384

Krystyna HABRAT

BARDZO GŁOŚNE MILCZENIE

Jan Stępień– Oddaj mu! Ustąp, bo on młodszy.
Taki refren w ustach matki powtarzał się latami. Chodziło o piłkę, czasem długopis, książkę, nawet o buty, bo jej adidasy jemu spasowały. Gdyby mu tego nie dała głos matki przeszedłby w krzyk, a tak mama milkła. Znowu zapadała cisza.
Syn, a jej młodszy brat, nie mówił nic. I tak wiedział, że wszystko dla niego. Piłka, długopis, jaki siostra sobie wczoraj kupiła. No, wszystko.
Córka milczała. Gryzła palce, ale rzadko pozwalała sobie na słowo sprzeciwu. Tylko brata matka słuchała zawsze z zachwytem. Ale on rzadko się odzywał. Chyba, że chciał zabrać sobie jakąś rzecz. Wtedy podnosił głos i matka krzyczała do córki: Oddaj mu!

– Przecież to ja sobie kupiłam…
– Jakaś ty niezgodna. Nie kochasz brata.
– Wszystko tylko dla niego?!
– Jakaś ty zazdrosna.

Brat brał co chciał i wychodził. Nigdy nie mówił, dokąd idzie. Pytać go nikt nie śmiał. I tak by nie odpowiedział. Jak tylko zamknął za sobą drzwi matka siadała przy stole, samotna w świetle żyrandola i robiła na drutach kolejny sweter.
Córka przymykała oczy i myślała: „Skończę szkołę i ucieknę stąd!” Na razie musiała uczestniczyć w codziennym korowodzie obierania ziemniaków na obiad, krojenia słoniny na skwarki do ich okraszenia, mycia garów. Czasem płukała w wannie stosy bielizny wyjmowanej ze starej pralki „Frani”, froterowała podłogi. Ale zawsze był kurz do ścierania. Ten kurz osiadał wszędzie coraz dokuczliwiej. Tu go starła najczystszą ściereczką i zaraz osiadał z powrotem. Błyszczący przez chwilę fornir, znów matowiał. Tylko ścierka stawała się brudniejsza.

Miała wrażenie, że w tym szarym kurzu materializuje się to ich milczenie. I ono osiadało coraz głębszymi warstwami. Na meblach, ścianach. Grzęzło w gardle. Tamowało oddech. Nie pozwalało wykrztusić słowa. Szarzały od niego ściany.
Jeden brat przecinał ciszę, trzaskając drzwiami, gdy wychodził nie wiadomo gdzie. Matka pochylała się wtedy niżej nad dzierganym swetrem i przez chwilę żywiej machała drutami. Potem wykrzykiwała do córki:
– No, czemu ty tak siedzisz?! Weź się do jakiejś roboty. Pościeraj kurz.
– Jeszcze lekcji nie odrobiłam.
– Ty masz zawsze wymówkę. Ja się zamęczam, a ty sobie siedzisz.
– A on mógł sobie iść na mecz??
– Zazdrość cię zaślepia.
„Ucieknę stąd już niedługo” – myślała córka, wracając do swoich książek w trzecim pokoju, zadowolona, że mają trzy pokoje.
W największym pokoju stał telewizor i nierzadko wszyscy troje tłoczyli się właśnie tam. Mama siadała w jednym fotelu, brat w drugim, oboje z rękami na podołku, bez ruchu zapatrzeni w ekran. Takie dwie czarne mumie egipskie.
Fotele były tylko dwa. Kiedy brata nie było, siostra zajmowała jego fotel. Po powrocie tylko patrzył wymownie na nią. Wtedy matka mówiła do niej śpiesznie:
– Zobacz, jaki kurz na kredensie.
Wstawała, żeby go zetrzeć. Nawet wolała mieć taki pretekst, żeby ustąpić, niż tylko dlatego, że brat młodszy. On wtedy siadał w fotelu, a matka, dla wynagrodzenia mu tej zwłoki, przynosiła mu poduszkę pod głowę. Raz schyliła się, jakby chciała ją podłożyć mu pod nogi.

Matka często nuciła tak niby bez związku przedwojenny przebój:
„Jedynie serce matki
miłością zawsze tchnie…
A gdy przestanie kiedyś bić,
jak trudno wtedy żyć.”
Córka przysłaniała uszy rękami. W tym domu nie używało się tak ckliwych słów, jak: serce, radość, mamusia, miłość… Ona od takich dostawała gęsiej skórki. A co oni, matka i brat, nie miała pojęcia. O tym się nie mówiło. Co innego wymruczeć je pod nosem w piosence, jaką przecież śpiewał poczciwy Fogg. Ale mówić?
Zaczęła spisywać słowa, jakich się w tym domu nie używało. Najpierw: ojciec, rodzina, rozwód. Tych unikano od czasu, gdy ojciec po raz ostatni przekroczył z walizką próg tego domu. W chowanym pod materacem zeszycie przybywało wciąż nowych określeń: radość, szczęście… marzenie…miłość… Potem nazwy niezwykłych kwiatów. Choćby: „takka”. Słyszał kto w tym domu o takim kwiecie, czarnym ze zwisającymi mackami? A zamiokulkas, kurkuma, medinilla? Zachwyciła ją ta egzotyka. Zapragnęła zobaczyć kraje, gdzie takie rośliny rosną. Ach, znaleźć się tam, gdzie baobaby, lemury! Ale i tu czarowały nazwą: rodzima wiechlina, geranium, przywrotnik pasterski, niepozorny motyl – karłątek… Zadziwiła ją ogromna ilość słów na świecie.

Za pierwsze zarobione na korepetycjach pieniądze kupiła sobie słownik. Bała się, że brat go zabierze. Z przerażeniem dostrzegła raz, jak ze skrzywioną miną kartkuje jej skarb. Nieopatrznie zostawiła go obok książek szkolnych, gdy wywołała ją z domu koleżanka. Wzruszył w końcu ramionami i rzucił nim o stół. Tylko okładka się zagięła. Widać słowa dla niego nie były czymś łakomym. Nawet nie zabrał go jej na złość. Musiał go naprawdę odstręczać. W powieści byłoby, że potem spojrzał na nią ironicznie. Tego nie mogła stwierdzić, bo sama na niego nie patrzyła. U nich nie patrzono sobie w twarz. Nawet nie wiedziała, jakiego koloru są oczy matki.
Uczyła się do matury i ciągle ekscytowała się niecodziennymi słowami. Inni ludzie nie wstydzili się wypowiadać takich głośno. W ich domu najwięcej mówił telewizor. Oni troje zazwyczaj milczeli. Wokół nich czaiły się macki niedopowiedzeń. Gęstniało od sytuacji dawanych do zrozumienia, które mogły być takie i zarazem inne. W drobinach kurzu wirowały te gubione w milczeniu. Przepadały za przygryzioną wargą.
Już wiedziała, kiedyś nauczy się narzecza suahili i wyjedzie tam, gdzie rosną baobaby. W jej słowniku było o tym mało, ale kiedyś dowie się więcej. Na razie oznajmiła, że składa papiery na arabistykę. Słowa te ostro przecięły ciszę mieszkania, ale nikt nie dodał nic więcej.

Kiedy przyjechała na pierwsze święta, matka podsuwała synowi wszystkie półmiski i salaterki aż wokół jego talerza robiło się ciasno. Druga strona stołu była pusta. Tylko jej talerz i ona sama. Matka siedziała pośrodku. Nagle dostrzegłszy przesadę w asymetrii stołu, powiedziała:
– Bo on tak lubi śledzie… – i znowu podsuwała mu wigilijną kapustę z grzybami, potem kutię.
„Wigilia, a jakby nie wigilia” – myślała córka. Wprawdzie weselej niż w inne dni, ale czegoś brak. Nawet złożyli sobie życzenia. Życzyli szczęścia. Matka dodała jeszcze synowi: ” I błogosławieństwa Bożego”, lecz tak się tym rozczuliła, że już córce nie potrafiła tego powiedzieć.
W tym domu unikano wielkich słów, bo takie zatykają krtań. Lepiej milczeć.
Milczenie więziło ich coraz bardziej. Osiadało szarym kurzem na meblach, ścianach. Zaciskali wargi, żeby nie zadusiło. Czasem wzlatywało w górę trzepoczącym, srebrzystym molem. Klaskali wtedy, by go zabić. To ostro kąsało ciszę.
„Założę habit misjonarki – myślała córka – i ucieknę tam, gdzie rosną baobaby, skaczą lemury. Tylko jeszcze nie teraz. Za dużo we mnie żalu. Za mało pokory. Wcale nie chcę być pokorna, bo mama mówi, że pokorne cielę dwie matki ssie! Nie chce być taka!”
Tylko, czy tam gdzie baobaby są też lemury? – zastanawiała się. – Na razie wiedziała, że te pierwsze, grubaśne olbrzymy, są w Afryce, a drugie, z puszystymi ogonami w poprzeczne paski – na Madagaskarze. Czy się gdzieś stykają. W jej marzeniach – na pewno.

Wyjechała, ale wracała, kiedy krzyk stamtąd o powinnościach córki przerywał barierę jej żalu. Czekały na nią coraz większe pokłady kurzu i sterty rachunków, jakie należało pozapłacać. Nazbierało się tego od miesięcy. Układała mozolnie książeczki opłat według kolejności i pisma o bonifikacie za mniejsze zużycie albo karze za zwłokę z opłacie. Kartki jej się mieszały. Myliła się w wyliczaniu. Głowa jej od tego puchła. Kar za niezapłacone rachunki było coraz więcej. Grożono sądem.
– A ty nie mógłbyś czasem iść zapłacić czynsz? – spytała cicho brata, kiedy mama zdrzemnęła się w drugim pokoju. – Mama się w tym gubi. Z jej oczami już kiepsko.
-Mógłbym. – przyznał i włączył telewizor.
Długo trwał zapatrzony w tarzających się po boisku z piłką. Wreszcie, gdy już zapomniała, o czym była mowa, uzupełnił drewnianym głosem:
– Ale z tymi opłatami nie ma co się tak spieszyć…
– Tylko mama denerwuje, jak naliczają jej kary, bo martwi ją, że sobie nie radzi.
Nie odpowiedział zapatrzony w ekran telewizora.
„Nie mogę jeszcze jechać na misję” – pomyślała gdy w tej chwili uświadomiła sobie, że do jej słów egzotycznych przybyło jeszcze jedno: nienawiść. „Nienawidzę mężczyzn! Tych królów świata! Nawet niektórzy mówią, że kiedy rodzi się córka, składa się matce życzenia, a jak syn – gratulacje… Kobiet też nienawidzę! Rodziny nigdy nie założę!”

Pośpiesznie odjeżdżała do swych książek, licznych już słowników i słów najbardziej egzotycznych. Wróciła, kiedy matka dotknęła krańca istnienia. Po pogrzebie wrócili oboje z bratem do pustego mieszkania. Za chwilę miało przyjść kilka osób na tradycyjną stypę. Jakoś ci obcy tu nie pasowali. Od dawna nikt taki u nich nie bywał. Ale gorsza była panująca w domu ciemność. Coś się w niej czaiło? Chciała szybko zapalić światło, przepłoszyć to straszne i ledwo nacisnęła przycisk, lampa zabłysła i zgasła.
– No, coś narobiła!? – warknął brat przesadnie głośno.
Nie odpowiedziała. Wydało się jej, że to pękło serce żyrandola z żalu na mamą. Siadywała pod nim zawsze, gdy dziergała na drutach. Żyrandol okazał więcej, niż ona córka, cały czas pogrzebu z suchymi oczami.
– Czego krzyczysz? Teraz tym wszystkim zajmiemy się oboje.
– Jak to oboje? Tu wszystko moje! Mnie się należy!
– Mama tak zapisała?
– Nie pozwalałem jej spisać testamentu. Żeby się nie przejęła. Ale ona to wszystko dla mnie…
Po raz chyba pierwszy wygłosił aż tak długą mowę i mocno zacisnął pięść na kluczach.
– To mam sobie iść?
Nie odpowiedział. Tylko w półmroku błysnęło za nim coś na tle zszarzałych od kurzu ścian. Drobiny kurzu, czy mól? Wtedy wyszła. Nie czekała na zapowiedzianych uczestników pogrzebu. Niech sobie myślą, co chcą! Chyba naprawdę, jak mama jej zarzucała, zaślepiła ją zazdrość? Tylko odtąd, ile razy pisała słowo: „brat”, wychodziło jej zamiast tego: „brał”.

Kiedy później te minione lata rozpamiętywała, wydawało się jej to wszystko niemożliwe. „To tylko pamięć tak wykrzywia” – myślała. Albo ona tak to widziała, bo serce jej twardniało od nie wykrzyczanego żalu? A może naprawdę była głucha i ślepa, by widzieć więcej za milczeniem, za kurzem. By słyszeć inne słowa? Nie na darmo ją wydziedziczyli. Brat zabrał wszystko. Nie walczyła. Była nauczona oddawać mu wszystko. Cóż zresztą znaczą dobra materialne? Gorsze było wydziedziczenie z miłości. Nikt jej nie nauczył miłości. Ani szczęścia. Ale wtedy już wiedziała, że do życia nie potrzeba wielu rzeczy, ale wielu, wielu słów.
W nowym miejscu, gdzie niemal ma i swe wymarzone, przysłowiowe, baobaby i lemury, potrafi już być inna. Pomimo że odgradza ją ściana słów, jakich jeszcze nie zna. Czarne oczy wypatrują jej oczu. Polują na jej spojrzenie. Tu nikt nie boi się słowa „miłość”. Ktoś jej to często powtarza, żeby wreszcie nauczyła się w nie wierzyć.

Krystyna Habrat

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko