Zdzisław Beksiński
Zdzisław Beksiński urodzony 24 lutego 1929 r. w Sanoku, studiował na Politechnice Krakowskiej. Efektem tej nauki była późniejsza, kilkuletnia praca związana z projektowaniem wagonów kolejowych. Nadal mieszkał w Sanoku przez blisko 22 lata.
Interesowała go, oprócz pracy zawodowej, fotografia, rysunek, rzeźba. Ci, którzy pamiętają wykonywane przez niego zdjęcia, mówią o dziwnym usytuowaniu na fotogramach postaci, jakby były poskręcane, nabrzmiałe bardziej bólem niż radością życia. Wszystko to, co było tłem tych postaci, miało znaczenie drugorzędne, istniało samo z siebie i dla siebie. Dziwny dramatyzm i poetyka sprawiały, że jego fotogramy nie do końca dobrze odczytywane przez środowisko, zniechęcały go do fotografowania.
Aż pewnego dnia stało się, Beksiński pozbierał swoje zdjęcia, notatki, rozpalił ognisko w ogródku i wszystko wrzucił do niego. Trudno sobie wyobrazić dramatyzm tego wydarzenia, jego sens, psychiczną narrację, która być może powstała w jednej chwili, była impulsem. Mogło jednak być tak, że myśl ta rodziła się długo, nabrzmiewała jak drożdże w naczyniu.
Niewiele fotogramów pozostało z tamtego czasu. Ale Beksiński namówiony przez kogoś, sportretował żonę jednego z swoich znajomych. Ponieważ obraz nie znalazł uznania w oczach oglądających, namalował drugi i trzeci z tą samą osobą. I tak zaczęła się jego wielka przygoda z malarstwem.
Starzy Warszawiacy pamiętają działającą w latach sześćdziesiątych galerię prowadzoną przez krytyka Janusza Boguckiego i jego żonę. To była galeria numer jeden. Do niej zmierzały korowody wszystkich tych, którzy interesowali się malarstwem. Sam pamiętam, kiedy jako młody chłopak wielokrotnie oglądałem wystawę duńskich impresjonistów. Boguccy otwierali przed nami inny świat, zupełnie nieznany w siermiężnej rzeczywistości dopiero co zakończonego realizmu socjalistycznego. To było jak otwarcie okna w toalecie na podmiejskim dworcu. Łykaliśmy oszołomieni świeże, ciekawe i bogate w treści powietrze. Zaczynaliśmy rozumieć, dostrzegać, że istnieje świat zewnętrzny. Ma swój porządek i ład artystyczny zupełnie nam profanom nieznany. Kilka lat temu poznaliśmy nowe trendy w muzyce, imponował nam jazz, jawiła się nowa literatura: Hemingway, Faulkner, Steinbeck, Remarque i setki nazwisk, których my, wychowani na Pawce Korczaginie i Ostrowskim w ogóle nie znaliśmy.
I właśnie do galerii państwa Boguckich na Placu Teatralnym w 1964 roku trafił Zdzisław Beksiński. Jego obrazy bez tytułu, malowane na płycie pilśniowej, której pozostał wierny do końca życia, oszałamiały rozbuchaną wyobraźnią. Beksiński nie mówił nic o swoich obrazach, a jeśli już to jakoś niechętnie, uważał, że one tworzą nowy, inny świat i jakby nie istniała potrzeba werbalizowania tego, co doświadcza wzrok i poprzez niego my sami. Niechętny komentarzom, opowieściom o sobie i swojej twórczości pozostał do końca życia. Prawdopodobnie rozumiał, że jego subiektywną wizję świata słowa mogą tylko spłaszczyć, odebrać artystyczny dramatyzm i „bigiel”, jak kiedyś niechętnie to określił, odpowiadając na pytanie natrętnego dziennikarza.
Po wystawie u Boguckich poszło już jakby z górki. Propozycje wystaw przychodziły nieomalże z całej Europy: Niemcy, Włochy, Francja, Belgia – prestiżowe galerie zabiegają o obrazy Beksińskiego, chcą wystawiać i kupować. W dalekiej Japonii galeria sztuki w Osace, uruchamia stałą ekspozycję obrazów polskiego artysty.
Od wystawy u Boguckich trwał bez przerwy tryumfalny pochód jego malarstwa przez najbardziej renomowane galerie świata.
Uznanie znanych krytyków nie oszołomiły go, a życie nie szczędziło mu brutalnych ciosów: umiera jego żona, syn popełnia samobójstwo.
W wieku 76 lat zostaje zamordowany w swojej pracowni w Warszawie przez syna człowieka, któremu wiele razy pomagał.
Swoją spuściznę zapisał Muzeum w Sanoku, miastu, w którym się urodził i gdzie spędził wiele lat życia.
Muzeum Zdzisława Beksińskiego znajduje się w Miejskiej Galerii Sztuki w Częstochowie.
Bohdan Wrocławski