Z lotu Marka Jastrzębia – Felieton Literatura, rozarium, teatr

0
300

Z lotu Marka Jastrzębia

Felieton   Literatura, rozarium, teatr

Literatura

Filip WrocławskiTrzymam w swojej bibliotece utwory pisane krwią, farbowane wzruszeniem, niedosytem, tchnące prawdą dzieł nacechowanych cynizmem. Znaleźć też wśród nich można książki nudne i zawiłe, jakieś odstręczające i limfatyczne cegły upstrzone drętwym, poprawnościowym stylem topornego skrupulanta, komercyjne i kompromisowe, fabularne gnioty wygrzebane z obojętności, zimne, zniechęcające do lektury i pisane na obstalunek. Albo nieszablonowe, bliskie i od razu moje, poetyckie i prozatorskie diamenty, stylistyczne perły inkrustowane myślą, rozświetlone blaskiem. Przechodząc obok regałów, przenikam w inne światy. Mam wówczas do czynienia z różnorodnymi obszarami, wkraczam w metafizyczne, ponadzmysłowe przestrzenie książek pożółkłych ze starości, a przecież tak mi znane i stale we mnie obecne….

 


Ojciec, którego już nie ma, bo czas, biologia, naturalna kolej rzeczy, zanim odszedł, mieszkał w świecie książek. To moi przyjaciele, mawiał. Innych nie chciał. Patrzył na półki i całymi dniami siedział obok nich. Co wyglądało tak, jakby pilnował, by nie zmieniały należnego miejsca. Od czasu do czasu wstawał, otwierał jedną z książek i czytał jej spis treści.


Początkowo nie rozumiałem, dlaczego ogranicza się do samych tytułów rozdziałów, ale gdy Go zabrakło, zacząłem robić podobnie. I teraz, kiedy jestem jeszcze starszy, a wkrótce zrównam się z nim latami i będziemy jak rówieśnicy, wiem, że skoro czytało się wiele razy jakąś książkę, nie trzeba wracać do niej: wystarczy przypomnieć sobie tytuły, początki, słowa kluczowe, nazwiska bohaterów, by przed oczami pojawiła się CAŁA książka. Lecz wiem o tym w sposób dziwny. Bo książek, fabuł, bohaterów, tekstów czytanych niedawno i przed laty, jest we mnie dużo i jak przechodzę obok półek i patrzę na ich grzbiety – słyszę je. Mam wtedy pewność, że nie jestem sam, mam dokąd wracać i warto mi żyć. Kiedy spoglądam na grube tomy, gdy czytam ich tytuły, wszystkie te chaotyczne wrażenia dźwiękowe zaczynają układać się w pewien zwarty, uporządkowany ciąg i ni stąd ni zowąd ich muzyczność przybiera harmonijne, zrozumiałe, niepodzielne formy. I słyszę rozmowy ich bohaterów, ich głosy, ich dialogi odbywające się na moich oczach, na wyciągniecie wzroku, melodyjne, nieśmiałe, kobiece i męskie…

*

Istnienie spadkobierców gwarantuje postęp. Choć rozwarstwiona na oddzielne gałęzie, konary i listki, nie przestaje być potężnym drzewem o wydatnych korzeniach. Drzewo to wydaje na świat dojrzałe plony w kształcie nieprzemijających refleksji. Jego korzeniami są ludzie, poprzednicy i uczniowie, a koroną – literatura.  Poszukująca i odnajdująca, bo twórcza myśl, jest jak statek przycumowany do życia, żaglowiec kołyszący się w przystani, jak więź z dookolną przeszłością, wyraźna, między i ponad pokoleniowa symbioza ludzkich poszukiwań, oaza, schronienie przed obskurantyzmem i jego wulgarną propozycją. A zarazem – ciągłością, zachowaniem tradycji, miłością ukazywania prawdy.


Niekiedy jest jej teoretycznym wyrazem, przeczuciem czerpanym z nieuchwytności wzbogaconym i pomnożonym przez modyfikację dostępnej wiedzy. To rewizja dotychczasowych twierdzeń, konieczny i dobroczynny atak na poglądowe zielsko, chwasty i toczące je pasożyty komunałów.


Literatura dojrzała, odkrywcza, powstająca z potrzeby uszczegółowienia, doprecyzowania nieznanych pojęć do znanych faktów, narodzona z troski o formę i treść formułowanych idei, tworzy różnorodne koncepcje widzenia świata, rozmaite post i neo, umożliwia powrót do zarzuconych prądów, tendencji i ich odzwierciedleń. Jest nieustannym niszczeniem worka z dogmatami, negowaniem stereotypów i mętnych przypuszczeń, pojęć na wyrost i wątpliwych diagnoz.


Literatura jest dla mnie wszystkim po trochu: lekcją pokory, karą, nagrodą, zabawą i przygodą z darowaną obecnością. Atrakcyjną i podniecającą odmianą egzystencji, ucieczką w śmiech przed monotonią rzeczywistości, a zarazem niezgodą na jej dziadostwo, świadomym zagadywaniem swoich cierpień, tych prawdziwych i tych wyolbrzymionych, względnych, bo subiektywnych. Reakcją organizmu na zmianę osobowości, lekarstwem na chroniczne osamotnienie i fałszywe współczucie. Ratunkowym kołem przed agresywną nieżyczliwością bliźnich, zastępczą formą bytu na uwięzi, nieruchomym ruchem, sposobem na senne koszmary i emocjonalną huśtawkę. Wyzwaniem, uczeniem się pokonywania trudności, zbawiennym przejściem w stan duchowej metamorfozy. Daremną próbą zrozumienia siebie i dożywotnim, nieudolnym, a stale podejmowanym usiłowaniem nazwania swojej duchowej drogi.

PS.

Wyobraźmy sobie, że wszyscy twórcy nagle zamilkli. Piszą, malują, komponują, ale do szuflady. Bytują po niszach i zakamarkach, po piwnicach, enklawach i bezludnych wyspach, a ich głos dociera do niewielu. Do garstki potrafiących czytać, myśleć i udawać, że jest supercacy. Ale do tych, co nie czytają, nie potrafią sklecić jednego zdania bez słowa na k., do tych, co mają gdzieś całe to zawracanie gitary z myśleniem, dotrzeć nie umieją.

A niby kto ma do nich dotrzeć, skoro twórcy wolą schować się w czarownej dziurze? W przysłowiowej wieży z kości słoniowej? Po kloszem własnych spraw? A kto niby ma im ukazać inne światy, niczegowate horyzonty, marzenia i szczytne cele, skoro wszyscy zaczną być eremitami? Skoro wszyscy odwrócą się od rzeczywistości i postanowią przymykać oczy na lawinowe kretynienie całych pokoleń? Kto, jeśli nie twórca, im uświadomi, jakie wartości, jakie ideały są ważne w życiu każdego człowieka, kto zamiast twórcy powie głośno, wyraźnie i zrozumiale, o co chodzi ?

Twórca jest nim po to, by dawać swój głos. Bez wyrażania swoich zapatrywań, nie egzystuje. A daje go poprzez dzieła. Udane, złe, ale przykrojone na miarę swoich możliwości. Zaś gdy milczy, przechodzi na wewnętrzną emeryturę i stoi z boku. Wycofanie się z aktywności, ucieczka w szukanie wytłumaczeń dla swojego przemęczenia, zgoda na to, co jest, przyzwolenie na degenerację pojęć, czy nie jest kapitulanctwem?


Rozarium

Słowa są nie po to, by gęba miała zajęcie. Mają służyć nie tylko do ciurkania elokwencji, ale i do odzwierciedlania tego, co się ma zamiar powiedzieć Jednakże między powiedzieć, a powiedzieć, rozpościera się otchłań różnic. Można coś tam wyrazić nie uzyskawszy żadnego oddźwięku. Dzieje się tak, gdy język jest martwy, sparciały, mało elastyczny, nie zmusza do przetwarzania skojarzeń, zadowala się stwierdzeniem gołego faktu, nie rodzi konkluzji, a człowiek, po przewentylowaniu takiej myśli, nie chce zgłębiać, co te znaczenia skrywają pod swoją podszewką.


Lecz są słowa, przeciwne do tamtych: ruchome i rozhuśtane. Kiedy w zdaniu znajdziemy takich kilka znaczeń, nawet pozornie sprzecznych ze sobą, nawet rządzących się nieznanymi prawami, to nagle się okazuje, że zdanie z nich zbudowane, zawiera w sobie nowe barwy i nieprzewidywalne sensy, że tym samym są bogatsze, różnorodniejsze, ciekawsze, że są istotne, ponieważ sprawiają, że zwykła myśl, uszarpana własną miernotą, płytka i „jednowymiarowa”, dzięki owym zbitkom lub skojarzeniom słów, zaczyna wyłazić na powierzchnię zdania w zupełnie nowej szacie, zaczyna pączkować prawdami, których nie podejrzewalibyśmy na wstępie. Mówiąc krótko: niektóre są martwe, bo pojedyncze, a inne, składane są jak teleskop.


Gdy używamy pierwszych, jesteśmy szablonowi i kołczejemy z poprawności. Lecz jeśli posłużymy się słowem teleskopowym, znajdziemy się wśród barw, które nie są przedawnione, zastarzałe i passe, a nasza wyobraźnia uwolni się od stereotypów, przeniesie nas do krain zbudowanych z nowych zafrapowań, nowych pytań i nowych odpowiedzi, odsłoni przed nami las, rozarium, a nie tylko zwyrodniałe skupisko patyków.


Literatura za bardzo wzięła sobie do serca fakt, że mówi się o niej „piękna”. Zanadto, gdyż powinna mieć spocony kałdun wystający z niedopiętej koszuli. W moim rozumieniu nie ma nic wspólnego ze stylistycznym betonem: jest prosta, czyli ludzka. Pachnie rzeczywistością; nie nosi kagańca i przepuklinowego pasa. Literaci uwzięli się zażywać słów upudrowanych, słów z porządnym przedziałkiem. Używane przez nich, dzielą się na dopuszczalne i zakazane. Pierwsze, to te z bramy frontowej, wizytówkowe i uładzone, drugie, to te, które ukradkiem przemykają się pod oficjalnymi schodami.


Słów potocznych, żywych i obrazowych, widzi się coraz mniej. Kolokwialne, pospolite, chadzające za potrzebą i samopas, słowa na bosaka, z tłuszczykiem i przy kości, wymięte, neologizmy ulicy i bazarów, słowa przy nadziei, zamieszkałe w zwyczajności, nie mogą dopchać się do należnej im nobilitacji.


Teatr

Za podgniłych czasów, rodzice zabierali mnie do teatru. Miałem wtedy siedem lat, a przedstawienia należały do nudziarstw dla dużych. W tym wieku nie lubi się zabaw wymagających bezruchu, skupienia, zwłaszcza zaś tego, że, pod groźbą maminego szczypa, nie wolno było oddychać bez rozkazu, wiercić się oraz szeleścić sreberkami. Jednak już wtedy należałem do niedojrzałych zgredów i lubiłem te sadyzmy.


Magia teatru, szelest sukien, aktorki, aktorzy, wszystko to działało mi na wyobraźnię, skłaniało, jak nałóg, do powrotu. I, dopóki mogłem, wracałem, bo takie są moje obyczaje.


Rodzice, a zwłaszcza mój Tata, chodzili do teatru często. Częściej, niż nasz sąsiad na jednego. Dodatkowo był z ojca kinoman. Na filmach się znał i mógł o nich rozwodzić się godzinami, bo to była jego pasja. A że pracę miał terenową i całymi tygodniami przebywał poza domem, zaliczonych przez niego spektakli i filmów nie sposób zliczyć. Z każdej podróży przywoził po dwa – trzy programy. Dzięki nim znałem obsadę, treść sztuki, nazwisko reżysera, najlepsze recenzje, a z opowiadań Taty dowiadywałem się, czy uczestniczył w WYDARZENIU, czy odwrotnie: w zbiorowej stracie czasu.


Teraz wędruję po tych oprawionych programach z Polski i odkurzam pamięć tamtego świata. Zebrane w jedną książkę, mają sens inny dla mnie i inny miały dla mojego ojca. Dla niego stanowiły zapis konkretnej rzeczywistości, znanych dat i miejsc, dla mnie natomiast są potwierdzeniem istnienia miejsc, których już nie ma.

PS.

dzisiaj nie ma już rodzinnych wyjść do teatru, kina, opery, na koncert. I to nie dlatego, że ludziom się nie chce. Chciałoby im się chcieć, co do tego nie mam żadnych wątpliwości, lecz mam wątpliwości, czy mieliby za co.

Marek Jastrząb

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko