Krzysztof Lubczyński rozmawiał z Tadeuszem Hukiem

0
357

Krzysztof Lubczyński rozmawia Z TADEUSZEM HUKIEM, aktorem Narodowego Starego Teatru w Krakowie


Gratuluję tegorocznej, prestiżowej nagrody ministra kultury, czyli medalu Zasłużonego Kulturze Gloria Artis i zacznę od tego, że bardzo jestem ciekaw jak w konserwatywno-czerwonym Krakowie obchodził Pan swoje urodziny, które przypadają na 1 maja…


– Bardzo prosto. Zamiast iść na pochód wymykałem się do domu, żeby przygotować się na przyjęcie kolegów, którzy po odrzuceniu transparentów i szturmówek przyjdą do mnie na prywatkę urodzinową. O zaopatrzenie akurat 1 maja nie było trudno, bo stało dużo budek w których można było kupić bułkę z szynką i piwo. Fakt urodzenia 1 maja dał mi też generalny dystans do pracy, bo to przecież dzień święta ludzi pracy, którzy tego dnia nie pracują.

Banalne pytanie, ale wbrew pozorom potrzebne – dlaczego został Pan aktorem?


– Chciałem studiować malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych, a ojciec chciał, żebym był prawnikiem. Krakowskim targiem doszliśmy do kompromisu, że pójdę na architekturę. Tymczasem akurat pewien kolega, który po raz drugi zdawał do szkoły teatralnej, namówił mnie na nią. Pomyślałem sobie, że studiując aktorstwo i utrzymując kontakt  kolegami z ASP i ze szkoły muzycznej, będę mógł oderwać się od powszechnej szarości. Studia w PWST przeszły barwnie i szybko, ale po ich zakończeniu zaczęły się schody – trzeba było znaleźć pracę i dalej uczyć się aktorskiego rzemiosła. Już chciałem iść do Starego Teatru, gdy akurat wyrzucili z dyrekcji Zygmunta Huebnera, więc postanowiłem pójść za swoim profesorem z PWST Jerzym Golińskim do Teatru im. Słowackiego, gdzie dyrektorował Bronisław Dąbrowski. Byłem tam cztery sezony i zagrałem sporo ról:  Janosika, Płatonowa, Achillesa, księcia Parvisa w „Metafizyce dwugłowego cielęcia” Witkacego. Po Dąbrowskim przyszli Krasowscy, zagrałem chyba dwie role, po czym angaż do Starego zaproponował mi dyrektor Jan Paweł Gawlik, a moją pierwszą tu rolą był Matti w „Panu Puntilli i jego słudze Mattim” Brechta. W Starym czułem się lepiej niż w Słowackim, bo była tu większość moich kolegów z roku, zaangażowanych jeszcze przez Huebnera.  Zagrałem jeszcze Ajgistosa w „Orestei” w reżyserii Huebnera, razem z Teresą Budzisz-Krzyżanowską i po tej współpracy Huebner zaprosił mnie gościnnie do Teatru Powszechnego w Warszawie do tytułowej roli „Mefista” w adaptacji powieści Klausa Manna. Miałem możliwość zostania w Warszawie, ale się nie zdecydowałem i wróciłem do Krakowa.

Skąd ta wierność Krakowowi? Kilku Pana kolegów opuściło go dla Warszawy, n.p. Wojciech Pszoniak czy Marek Walczewski?


– Najzwyczajniej dobrze czuję się w tym mieście, które ma swój genius loci,  a poza tym skłoniła mnie do tego sytuacja rodzinna. Propozycje przejścia do Warszawy pojawiały się co pewien czas, ale uznałem ze zbyt wielu ludzi odchodzi do Warszawy, więc ktoś musi  zostać w Krakowie.


Krakowskie granie było zawsze trochę inne niż warszawskie, jakby bardziej wytrawne…


– Może dlatego, że w Krakowie zawsze było więcej czasu, także na szlifowanie roli, bez warszawskiego pośpiechu. Bywało, że jak pojawiałem się na warszawskim planie czy na scenie, słyszałem: „O aktor z Krakowa, zaczną się dyskusje”.


Swoje doświadczenie przekazywał Pan przez lata jako pedagog w szkole teatralnej. Czy na przestrzeni tych lat bardzo zmienił się język aktorski?


– Piękno prawda i szczerość ważne są w przekazie aktorskim, ale ważne są także walory warsztatowe, takie jak dykcja i słyszalność. Ostatnimi laty zdarzyło mi się usłyszeć od pewnego reżysera, że mówię … za wyraźnie. Jest dążenie, by zniwelować różnicę między życiem a sztuką, a tego ani się nie da zrobić ani chyba nie powinno. Sztuka jest esencją i syntezą. Co nie zmienia faktu, że granie takie jak kiedyś, głosem stentorowym, sztucznie postawionym, było by dziś sztuczne i śmieszne, nie odpowiadające współczesnej wrażliwości. Jednak moje doświadczenia pedagogiczne skończyły się, gdy Agnieszka Holland zaproponowała mi rolę w swoim filmie i nie mogłem połączyć kilku obowiązków naraz.


Dziś nie ma takiego urodzaju talentów jak w ostatnich dziesięcioleciach, nie ma takich głosów aktorskich, które rozpoznaje się w sekundzie…


– Gdyby osobowości aktorskie dawało się sztucznie wypreparować, Chińczycy dawno by już stworzyli tysiące Olivierów i Holoubków.


Nieżyjący już krytyk teatralny, Andrzej Wanat napisał, że w roli barona Kriega w „Wiośnie narodów w cichym zakątku” mógłby Pana oglądać w  nieskończoność, tak finezyjnie był Pan zabawny. Jest Pan aktorem dramatycznym, z predylekcją do grania czarnych charakterów, także z silnymi  rysami groteskowo-komediowymi czy charakterystycznego amanta, czyli ma Pan bardzo zróżnicowane emploi. Jaka jest Pana wewnętrzna tożsamość w tym względzie?


– Trudno mi na pana pytanie odpowiedzieć. Tenże Wanat napisał też o mnie, że jestem aktorem bez zdecydowanego emploi i mogę grać role w ramach bardzo szerokiego spectrum. Mam duże poczucie humoru na swój temat, a poza tym nie sprawia mi trudności przejście od komedii do dramatu. Uważam, że tu nie ma rozdzielności i że w każdej, czy prawie każdej roli dramatycznej można znaleźć jakieś elementy, cechy zabawne, komiczne, śmieszne. I odwrotnie – w roli komediowej można doszukać się rysów dramatycznych. Taka postać jest bardziej ludzka, a tego typu przemienność wydaje mi się całkowicie naturalna. Najbardziej wymarzony wydaje mi się płodozmian, naprzemienność: rola komediowa, dramatyczna, znów komediowa i znów dramatyczna i tak dalej. A co do mojego emploi, to przywołam takie anegdotyczne zdarzenie. Jestem w gabinecie dyrektora Dąbrowskiego, by omówić warunki angażu, rozmawiamy, ale widzę, że zaczyna się przyglądać mojej głowie i woła do żony: „Rany boskie, Lidka, kota w worku kupiliśmy, łysy amant”.


Dyrektorzy i reżyserzy mają skłonność do szufladkowania…


– Już w szkole mnie o tym uprzedzali. Powiedziano mi: Hamleta nie zagrasz, bo jesteś za wysoki, a królewicz duński nie może być wyższy od króla, czy od Poloniusza. Ciekawą rzecz powiedział mi reżyser Henryk Kluba – że jestem jedynym znanym mu aktorem, który szybko chodząc, powoli mówi.


Ciekawy byłby Hamlet niski, niższy nie tylko od Poloniusza, ale także od Ofelii czy Gertrudy…


– O tak, taki Hamlet mógłby być studium kompleksu niższości z powodu wzrostu, który stara się doskoczyć do wyższych. O roli Hamleta raczej nie marzyłem, bardziej interesowali mnie ludzie zdeformowani, fizycznie i psychicznie, krańcowo powikłani, tacy jak Makbet czy Ryszard III, ludzie słabi którzy marzą o wielkości, albo wielcy, którzy są wielkością przerażeni. Takie sfery mnie w człowieku interesują – skrajne.


W związku z tym kanoniczne pytanie: ile jest z Pana prywatnego w Pana rolach? Jest w Panu dużo skrajności?


– Raczej nie, ale i ja mam, jak każdy,  swoje mroczne zakamarki. Generalnie staram się nie przenosić emocji zawodowych na prywatność, co nie zawsze jest łatwe.


Swego czasu Pisano o Pana nadekspresyjności, ale w ostatnich latach postrzegam oszczędność stosowania przez Pana środków wyrazu…


– To aktorska prawidłowość. W młodości na ogół szarżujemy, bo wydaje nam się, że świat do nas należy, a z czasem nabieramy świadomości, dorastamy. Jednak jeszcze czasem szarpię się z postaciami, które gram, n.p. z postacią Konsula w „Transatlantyku”. W pierwszej scenie mój bohater jest bardzo ekspresyjny, ale kiedy uświadamia sobie, że wszystko upadło, że Polska upadła, wycisza się, schodzi z tej ekspresji. W innej roli, Kreona w „Antygonie” w reżyserii Wajdy wyłem i płakałem nad trumną Hajmona, choć do tego momentu grałem władcę spokojnego, w sposób zrównoważony pilnującego racji i stabilności państwa. Chciałem go trochę pobronić jako czującego człowieka. Dziś jednak trudno bronić Kreonów, gdy tyle Antygon ginie i cierpi każdego dnia na świecie. W kulturze jest dziś zresztą mniej pewników, a więcej pytań, prób, poszukiwań, stąd dużo happeningów i form parateatralnych, paramalarskich, parafilmowych.


Zagrał Pan w szeregu filmów „nurtu moralnego niepokoju”, w „Aktorach prowincjonalnych”, „Wodzireju”, „Idolu”, „Amatorze”,  „Matce Królów”. Czy gdy powstawały, to miał Pan poczucie, że uczestniczy w przedsięwzięciach, które będą miały szczególną wagę społeczną?


– Ja to przeczuwałem, nie wiem jak inni. Przede wszystkim miałem poczucie, że te filmy zmienią język filmu, styl filmowania i podejście do problemów społeczno-politycznych w polskim kinie. Było to zwrócenie się w stronę ludzi i w stronę emocji, dla których wcześniej w polskim kinie nie było miejsca, w stronę innego, niż czarno-biały, obrazu społeczeństwa, odwołanie się do niuansów. W tych filmach chodziło nie tyle o stworzenie jakiejś charakterystycznej postaci, ile o znalezienie problemu  w człowieku, który go wyraża na ekranie.


Jak Pan pracuje nad rolą?


– Do każdej nowej roli podchodzę jak do pierwszej w życiu. W postaciach negatywnych staram się znaleźć coś dobrego. Nauczył mnie tego Aleksander Bardini, który kiedyś obserwując moją grę powiedział mi: „Ty nie bronisz człowieka, to jest nieludzkie”. Wiem też, że warsztat trzeba mieć, ale nie można o nim myśleć. Trzeba być bezwstydnym i zawierzyć własnej intuicji.


Które z doświadczeń filmowych jest dla Pana najważniejsze?


– Rola główna w „Aktorach prowincjonalnych” Agnieszki Holland. Bardzo intensywne wspomnienia mam też z paryskiego planu „Dantona” Wajdy, w którym grałem współpracownika Robespierre’a, Couthona, radykalnego jakobina, zwanego katem Lyonu, kalekę na wózku inwalidzkim. Niestety na ekranie niewiele zostało z roli. Poza tym dla nas, polskich aktorów, którzy grali robespierrystów, bogaty, syty, luksusowy Paryż był wtedy,  w 1982 roku, jak kraina  z bajki. I to widać na ekranie: my Polacy, z biednej Polski, gramy wygłodniałe tygrysy, a aktorzy francuscy sytych burżujów dantonistów. I te tygrysy tych burżujów pożerają.


Teraz w Starym Teatrze gra Pan m.in. w autorskiej, obrazoburczej wizji sienkiewiczowskiej „Trylogii” Jana Klaty…


– Rzecz bardzo na czasie, bo w tej inscenizacji każda z postaci szuka innej Polski i powstaje chaos. Dlatego właśnie w naszym kraju ludzie tak powszechnie  męczą się i nienawidzą wzajemnie. Bo każdy chce innej Polski i nikt nie chce pogodzić się z cudzą Polską, nie chce jej tolerować.


Jest Pan znakomitym i znanym aktorem, ale w celebrytyzm nie wciągnął się Pan, a tabloidy i kolorówki nic o Panu  nie piszą…


– Bo jak to ktoś powiedział, „nie bywam u osób”, nie udzielam się towarzysko. Nie lubię. Jestem raczej samotnikiem.

Dziękuję za rozmowę.


TADEUSZ HUK
– ur. 1 maja 1948 roku  w Krakowie, wybitny aktor teatralny i filmowy. Absolwent VIII L.O. im. Stanisława Wyspiańskiego i PWST w Krakowie. W latach 1970-1974 w zespole Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie, od 1974 do dziś w Narodowym Starym Teatrze. Przez szereg lat pedagog w PWST. Wśród dziesiątków ról, które ma na swoim koncie artystycznym, są m.in. Matti w „Pan Puntilla i jego sługa Matti” Brechta, Łużyn w „Zbrodni i karze” Dostojewskiego, Ojciec w „Wyzwoleniu” i Czepiec oraz Gospodarz w „Weselu Wyspiańskiego”, Baron Krieg w „Wiośnie narodów w cichym zakątku” (wielokrotnie nagrodzony za tę rolę), Sievers i Repnin w „Termopilach polskich” , Kosiubidzki w „Transatlantyku” i Hrabia Szarm w „Operetce” Gombrowicza, Paganini w „Rzeźni” Mrożka, Lubowidzki w  „Nocy listopadowej”, Hrabia Respekt w „Fantazym” Słowackiego, Sędzia w „Kraksie” Duerrenmatta, Wacław w „Mężu i żonie”, Kreon w „Antygonie” Sofoklesa, Alonso w „Burzy” Szekspira”, Pozzo w „Czekając na Godota” Becketta, Rotmistrz w „Damach i huzarach” Fredry, książę Alba w „Don Carlosie Schillera” Kolleski regestrator w „Dziadach” Mickiewicza w legendarnym przedstawieniu Konrada Swinarskiego, role wielopostaciowe w „Rękopisie znalezionym w Saragossie” Potockiego i „Trylogii” na motywach Sienkiewicza.

W kinie debiutował w filmie J. Passendorfera „Dzień oczyszczenia” (1969). Ponadto role: w „Trzeciej części nocy” (1971) A. Żuławskiego, “Ocalić miasto” (1976), oba w reżyserii J. Łomnickiego oraz w “Wodzireju” (1977) F. Falka. Główną rolę, Krzysztofa, zagrał, w filmie A. Holland “Aktorzy prowincjonalni” (1979). W latach 90. występował w filmach W. Pasikowskiego. Ich współpraca rozpoczęła się od “Psów”, gdzie zagrał Mariana “Wielkiego” Słabego. W “Demonach wojny według Goi” (1998) wcielił się w majora Kusza, a w “Operacji Samum” (1999) w pułkownika. Zagrał też gestapowca w “Liście Schindlera” (1993) S. Spielberga, a także role w filmach Olafa Lubaszenki, “Chłopaki nie płaczą” (2000) i “Poranek kojota” (2001). Wystąpił też w serialach telewizyjnych „Dublerzy”, „Policjanci”, „Na dobre i na złe”, „Czas honoru”. Laureat wielu nagród artystycznych.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko