Krzysztof Lubczyński rozmawia Z BOŻENĄ DYKIEL, aktorką teatralną filmową i telewizyjną

0
358

Krzysztof Lubczyński rozmawia Z BOŻENĄ  DYKIEL, aktorką teatralną filmową i telewizyjną


Mam białą aurę

Swoją drogę aktorską rozpoczęła Pani, jako bardzo młoda osoba, z wysokiego „c”, istotnymi rolami w „Weselu” i „Ziemi Obiecanej” Andrzeja Wajdy. Później zagrała też Pani mniejsze role w innych jego filmach, w „Smudze cienia” i w „Wielkim Tygodniu”. Czy taki znakomity początek bardzo wpłynął nie tylko na Pani usytuowanie w zawodzie, ale także na rozwój  Pani indywidualności nie tylko artystycznej?

– Zawsze tak jest. Powtarzałam to w niejednym wywiadzie, że miałam szczęście do wybitnych reżyserów i wybitnych kolegów aktorów. Nie ma nic lepszego dla młodego człowieka, jeśli od razu wpada w ręce znakomitych nauczycieli i aktorów, którzy nie mają mu za złe, że jest świeżo upieczonym adeptem zawodu i że może robić błędy, ale który potrafi słuchać życzliwych uwag osób doświadczonych. Co do Andrzeja Wajdy, to on nauczył mnie kina, nauczył, co należy robić, żeby  w nim zaistnieć. A ponieważ  w „Weselu” i „Ziemi Obiecanej”  wokół mnie były same gwiazdy, sami „topowi” aktorzy, więc Wajda nie mówił mi nic innego, jak tylko to, bym przyglądała się temu, co oni robią, bo w tym jest cała nauka. Mówił, że to, co jest zapisane w scenariuszu, w tekście, stanowi tylko jedną trzecią tego, co aktor może wyrazić grając rolę i że to, co sobie aktor wymyśli wokół tekstu roli, tworzy jej pozostałe dwie trzecie. I stało się tak, że malutka w punkcie wyjścia rola Kasi w „Weselu” rozrosła się w rezultacie do sporej w  roli. Wajda nieustannie mnie „dźgał”, mówił żebym nie stała biernie, żebym kombinowała, żebym przyglądała się temu co robi Daniel Olbrychski i inni partnerzy, którzy wymyślali różne sceny, scenki, sytuacje, żeby wzbogacić tekst o jakości, których w nim, na podstawowym, literalnym poziomie, nie było. Podobnie było w „Ziemi Obiecanej”, w której moja Mada Mueller nie była pierwotnie przewidziana jako specjalnie obszerna postać, ale tak sobie tę rolę wymyśliłam, że rozrosła się do znacznie większych rozmiarów niż to było w pierwotnych zamiarach i wycisnęła piętno na filmie. Nawiasem mówiąc, z tą rolą wiąże mi się też dość dramatyczne wspomnienie. Przebiegając przez ulicę w stronę pałacu Muellera, mojego filmowego ojca, kreowanego przez Franciszka Pieczkę, omal nie zostałam stratowana przez powóz konny,  ponieważ wyskoczyłam na jezdnię w ostatniej chwili i powóz przejechał mi po sukni. Cała ekipa z operatorem Witkiem Sobocińskim na moment zamarła. Ta scena znalazła się w filmie i ten moment bardzo dobrze widać.


Po latach zagrała Pani u Wajdy w „Wielkim Tygodniu” rolę antysemitki Piotrowskiej …

– Wajda obserwował moją scenę z Cezarym Pazurą. Gdy zobaczył, jak proponowałam jej różne alternatywne warianty, powiedział, że należałoby nakręcić osobny filmik na temat moich propozycji na planie zdjęciowym. A ja po prostu lubię na planie wymyślać różne szczegóły, warianty, ujęcia. Po wielu  latach, gdy ponownie oglądałam „Ziemię Obiecaną” i siebie w tym filmie, zdumiałam się, że takie pomysły lęgły mi się wtedy w głowie, że mając 24 lata grałam tam jak stara wyga. Nie wiem nawet czy dziś, ze swoim trzydziestoparoletnim doświadczeniem, była bym w stanie coś takiego wymyślić. Może to jest przywilej młodości?


Czy to aktorskie emploi, które ukształtowało się w Pani przypadku, było tym, o którym Pani marzyła jako studentka szkoły teatralnej? Czy też może potoczyło się to jako nieokiełzany żywioł, po części wbrew Pani oczekiwaniom?

– Trochę tak jak żywioł. Każda dziewczyna przychodząca do szkoły teatralnej marzyła o tym, by grać zwiewne, romantyczne bohaterki i amantki. Ja także o tym marzyłam, a tu się okazało, że w filmach mam na ogół grać przaśne dziewczyny. W teatrze było inaczej, bo n.p. u Hanuszkiewicza w Narodowym  zagrałam romantyczną Helenę w „Wacława dziejach” Garczyńskiego. Dzięki tej roli Konrad Swinarski obsadził mnie w „Pluskwie” Majakowskiego w głównej roli Zoi. W swoim przeglądzie fascynacji teatralnych tamtego sezonu napisał, że przeżył fascynację młodą bohaterką romantyczną  w „Wacława dziejach”, moją Heleną. Było to dla mnie wielkie wyróżnienie, bo przecież Konrad Swinarski uchodził za najwybitniejszego polskiego reżysera i praca z nim była czymś niesamowitym. Słowem, spotkałam się z tak wybitnymi twórcami i kina, i teatru i telewizji, że niech mi wszyscy zazdroszczą. Moim nauczycielem teatru przez lata był jednak Adam Hanuszkiewicz. Uczył mnie jak wchodzić na scenę, z której strony, która strona jest „silniejsza”, jak należy widza trzymać „za pysk” itd. Uczył mnie jak mówić na scenie, a jest to umiejętność  często obca obecnej młodzieży aktorskiej, która nieraz coś bełkocze „do kamizeli” i której wielokrotnie nie mogę zrozumieć. Poza tym,  gdy słyszę od młodych, że są zmęczeni, to jestem zdumiona, bo to ja mam prawo być zmęczona, a oni muszą mieć power i koniec. Poza tym Hanuszkiewicz stwarzał oddech na scenie, co uwielbiałam, bo gdy gram na małej scenie, to się duszę. Lubię duże sceny, dużą widownię i czuję się wtedy jak ryba w wodzie. W Narodowym, przy „Hanuszu”, który był istną maszyną do roboty, grałam sztuka w sztukę, przez bite dwanaście lat, nie schodząc niemal ze sceny. Wielkie, wspaniałe doświadczenie. Pracowałam też z Tadeuszem Mincem w roli Rozalindy w „Jak wam się podoba” Szekspira, z Helmutem Kajzarem, który był specjalistą od tzw. zdarzeń teatralnych i u którego zagrałam Miętową w „Oborze”. Nota bene, do tej roli wymyśliłam sobie piosenkę i  do tego tańczyłam, ale każdego dnia inaczej, bez żadnej partytury. Bardzo ceniłam też sobie pracę z Aleksandrem Bardinim, który tak mnie lubił, że nie ostrzył sobie na mnie języka, a wiadomo, że nie daj Boże było mu podpaść.


Czy grając w takich dziełach sztuki filmowej jak filmy Wajdy miała Pani naówczas przeczucie, intuicję, że one osiągną taką rangę, że wejdą do kanonu polskiej kultury?

– Przy „Ziemi Obiecanej” tak. Muszę powiedzieć, że przygotowania do realizacji trwały rok. Spotykaliśmy się z Wajdą, rozmawialiśmy z nim na temat naszych postaci, ja chodziłam do miar kapeluszy, kostiumów, butów, fryzur. Film realizowały równolegle chyba trzy ekipy. Wajda kręcił sceny z głównymi postaciami, druga ekipa była do ról drugoplanowych, a trzecia do scen zbiorowych, ulicznych, fabrycznych. Od początku wiedzieliśmy, że kręcimy coś wyjątkowego.


W 1981 roku zagrała Pani rolę w „Człowieku z żelaza”…

– Taki drobiazg, epizod.


Nie mniej był to udział w przedsięwzięciu niezwykłym z uwagi na ówczesny kontekst polityczny. Czy to się czuło na planie?

– Oczywiście. Czuło się, że ten film będzie coś znaczył, że będzie wielkim wydarzeniem symbolicznym, znakiem w naszej historii. Zupełnie inaczej było ze Staszkiem Bareją, który był zawsze źle oceniany i przez władze kinematografii i  przez krytyków,  a okazało się, po czasie, że jest najwybitniejszym kronikarzem PRL.


Zagrała też Pani w „Kontrakcie” Krzysztofa Zanussiego, filmie który powstał niedługo przed wydarzeniami lata 1980 i który odczytywano jako przeczucie zbliżającego się przesilenia politycznego w Polsce. Czy to się odczuwało na planie?

– Tak, było coś takiego. Znalazło to zresztą na planie wyraz poniekąd tragigroteskowy. To był czas, gdy niczego nie było w sklepach, tymczasem w scenie weseliska w willi lekarza granego przez Tadeusza Łomnickiego pojawiły się na stole takie pyszności, że nam oczy wyszły na wierzch. Okazało się jednak, że nic nie możemy z tego stołu uszczknąć, bo musi być zachowany do momentu, gdy przy nim zasiądziemy. Po trzech dniach wszystko na tym stole już śmierdziało dokumentnie i właśnie wtedy dali sygnał, że można to jeść. Oczywiście nikt niczego nie tknął, bo jedzenie samo wychodziło ze stołu.


Czy to uruchamianie w sobie przez Panią, z jednej strony, struny lirycznej, dramatycznej a z drugiej strony tonów czy rysów rodzajowych, groteskowych, to wyłącznie profesjonalizm czy także wynik poszukiwań we własnej, autentycznej psychice?

– Lubię tzw. płodozmian, nie lubię być obsadzana w jednym typie ról, do czego reżyserzy miewają skłonności. W połowie lat osiemdziesiątych, pewnego roku, miałam osiem propozycji zagrania pielęgniarki, bo gdzieś mnie w takiej roli zauważyli.


I zagrała Pani?

– Dwie, a w pięciu przypadkach odmówiłam, bo nie chciałam przecież zostać naczelną pielęgniarką Rzeczypospolitej.


Gra Pani w filmie, teatrze, serialach i tylko teatru telewizji ostatnimi laty brakuje…

– Teatr telewizji umarł. Załatwili go politycy i urzędnicy telewizyjni, bo przecież nie publiczność, która była znacząca i która ten teatr kochała. Wspaniałe spektakle robił n.p. Jurek Gruza – „Mieszczanina szlachcicem” „Romeo i Julię”, „Karierę Artura Ui” „Poskromienie złośnicy” . Marzyło by mi się zagrać w jego reżyserii  swatkę Fiokłę w „Ożenku” Gogola. Mam na tę rolę pomysł.


Czy ten zawód dużo Panią kosztuje psychicznie czy też jest Pani impregnowana na wynikające z niego stresy i rozczarowania?

– Dużo mnie kosztuje, natomiast powiem panu, że na aktorów impregnowanych na koszty zawodu, na przeżycia, impregnowana jest z kolei publiczność. Jeżeli aktor nie daje cząstki z siebie, to nie przebije się do publiczności. Kiedy przez pół roku w serialu „Na Wspólnej” grałam osobę po wylewie, to po powrocie do domu mówiłam jak moja Maria Zięba. Trzeba z siebie dać choć odrobinę, bo przecież nie wszystko jest na sprzedaż.


Pani role to w dużej części wielka literatura klasyczna. Czy przed zagraniem danej postaci lubi Pani, względnie potrzebuje, poznać jej tło społeczne, kulturowe, obyczajowe, historyczne?

– Lubię i potrzebuję. Inaczej gra się dziewczynę w mini, a inaczej w długiej sukni jako dziecko-kwiat. Inaczej królową, inaczej przekupkę. Każda epoka niesie ze sobą  jakieś zmiany. Kiedyś na ekranie rzadko który bohater nie palił papierosów, a dziś…? To Wajda nauczył mnie skwapliwie obserwować ludzi i czerpać z tego zasobu przy pracy nad rolą. Jestem namiętną obserwatorką ludzkich zachowań. Chłonę jak gąbka i to mi się opłaca w zawodzie. Zdarzali się jednak aktorzy będący kompletnymi ignorantami jako osoby prywatne, a potrafili grać tak genialnie, że  nie można było oderwać od nich oczu.  Są to oczywiście wyjątki, ale zdarzają się takie prawdziwki.


Czy ta „biała aura”, którą wyczuła u Pani pewna wróżka, pomaga Pani w zawodzie?

–  Pomaga. Ta wróżka wywróżyła mi, że dzięki tej aurze będzie mi łatwo iść przez życie. I to mi się sprawdza. Nawet gdy bywam „złośliwą małpą” czyli jestem nadmiernie wymagająca, to potrafię to przeprowadzić bez spięć, bez konfliktów. Umiem komunikować się z ludźmi. Nie jestem zazdrosna o role, nie staram się za wszelką cenę dominować,  nie próbuję  za wszelką cenę zazdrośnie przyciągać braw publiczności kosztem kolegów i koleżanek, na zasadzie „tiepier ja”. Ten zawód jest  przecież zawodem zespołowym. Lubię też wybitnych partnerów, bo mi to pomaga w grze. Im lepiej inni grają, tym lepiej gram ja. To jest taka wymiana dobrej energii.


Dziękuję za rozmowę.

 

BOŻENA DYKIEL – jedna z najwybitniejszych polskich aktorek filmowych i teatralnych. W latach 1970-72 występowała w STS-ie (Studencki Teatr Satyryków), a w latach 1972-85 była aktorką Teatru Narodowego w Warszawie. Wśród jej licznych kreacji trzeba odnotować m.in. Muzę w „Beniowskim” J. Słowackiego (1971), Helenę w „Wacława dziejach” (1973), legendarną rolę Goplany (na hondzie) w„Balladynie” J. Słowackiego w słynnej inscenizacji A. Hanuszkiewicza (1974), Pannę Młodą w „Weselu” (1974), Rozalindę w „Jak wam się podoba” W. Szekspira (1976), Telimenę w „Panu Tadeuszu” A. Mickiewicza (1982), Małgosię w „Szkole żon” Moliera, panią Smith w „Łysej śpiewaczce” Ionesco (2003). Na ekranie filmowym zadebiutowała w 1972 roku w filmie „Uciec jak najbliżej” J. Zaorskiego. W tym samym roku po raz pierwszy zagrała w filmie Andrzeja Wajdy, tworząc pamiętną kreację Kaśki w „Weselu”. Następnie zagrała w innych filmach Wajdy. W 1974 roku wystąpiła w roli Mady Mueller w „Ziemi obiecanej”, w 1976 – w polsko brytyjskiej adaptacji „Smugi cienia” wg J. Conrada, w 1981 – w „Człowieku z żelaza”, w 1988 – we francusko – polskiej adaptacji „Biesów” z Isabelle Huppert i Omarem Sharifem, a w 1995 roku – w „Wielkim Tygodniu”.

Poza tym, wystąpiła w tak znaczących filmach, jak „Awans” J. Zaorskiego (1973) „Kontrakt” (1980) K. Zanussiego, „Przesłuchanie” (1982) R. Bugajskiego i „Dekalog” (1988) K. Kieślowskiego, „Znachor” J. Hofmana (1981).
Zasłynęła także w komediach kinowych,  m.in. w filmach St. Barei („Brunet wieczorową porą”, 1976, „Alternatywy 4”  (z R. Wilhelmim), 1983), J. Zaorskiego („Awans” 1974 z M. Opanią), Jerzego Gruzy (serial „40- latek”, 1974-75, „Motylem jestem, czyli romans 40-latka”, 1976), J. Bromskiego („Sztuka kochania”, 1989), R. Załuskiego („Wyjście awaryjne” , 1982), czy w „Rozmowach kontrolowanych” S. Chęcińskiego (1991).
Występowała również w licznych serialach, takich m.in. jak  „Dom” ,Plebania”, „Rzeka kłamstwa”, „Na dobre i na złe”  czy w popularnej telenoweli „Na Wspólnej”.

 

W tym roku nakładem Wydawnictwa Adam Marszałek w Toruniu ukaże się książka Krzysztofa LubczyńskiegoMieszanka firmowa. Rozmowy i szkice literackie”.

Składać się na nią będą przeprowadzone na przestrzeni 18 lat rozmowy z kilkunastoma znanymi i wybitnymi polskimi (jeden wyjątek – węgierski pisarz Gyorgy Spiro, wszakże zajmujący się problematyką na wskroś polską, autor głośnych „Mesjaszy„) pisarzami i poetami starszego pokolenia, m.in. z R. Bratnym, J. Krasińskim, J. Henem, Z. Safjanem, E. Bryllem, A. Mandalianem, a także nieżyjącymi już J.S. Stawińskim i W. Żukrowskim).

Mieszanka firmowa” zawierać też będzie rozmowy z kilkoma znanymi krytykami i eseistami (m.in. z nieżyjącym już R. Matuszewskim, a także z M. Komarem, W. Sadkowskim czy A. Żurowskim), dwie rozmowy ze światowej renomy myślicielami (Z. Baumanem i A. Walickim) oraz kilka szkiców krytyczno-literackich poświęconych gronu pisarzy i krytyków, zarówno żyjących (m.in. J. Bocheński, T. Konwicki, S. Mrożek, J.M. Rymkiewicz, J. Głowacki, A. Żuławski, E. Niziurski), jak i nieżyjących (m.in. T. Breza, K. Brandys, K. Mętrak, W. Sokorski) .

Zgodnie z tytułem zawierającym słowo „mieszanka”, wspomniany zbiór charakteryzuje się wszechstronną różnorodnością. I to właśnie o nią chodziło autorowi – o różnorodność „ponad podziałami”. Rozmówcy Lubczyńskiego to twórcy najrozmaitszego autoramentu pisarskiego, estetycznego, a także środowiskowego i ideowo-politycznego, można by rzec, twórcy z różnych, nieraz antagonistycznych kręgów literatury polskiej. Dzieli ich niejednokrotnie bardzo, bardzo wiele, ale łączy jedno – każdy z nich pozostawił już swój ważny ślad na szlaku literatury polskiej. Dzięki temu książka ta jest ważnym przyczynkiem do obrazu polskiej literatury od 1945 roku.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko