Krystyna Habrat
KSIĄŻKI KOCHANE ORAZ LEKTURY SZKOLNE
Marek Jastrząb w swoim ostatnim felietonie z właściwą sobie pasją, biada nad poziomem tekstów na różnych forach literackich, i wiąże to w związek przyczynowy z ubożejącym kanonem lektur szkolnych.
Zajrzałam więc do aktualnego spisu lektur, obowiązujących do matury w LO. Od razu widzę, że moje pokolenie musiało w klasie maturalnej przeczytać o wiele, wiele więcej. Pomijam fakt, że późniejsi autorzy wypierają niektórych wcześniejszych, ale i tak widzę naszą przewagę w czytelnictwie. My mieliśmy do przeczytania wszystkie cztery tomy „Chłopów” Reymonta, tyle samo „Popiołów” Żeromskiego i trzy -„Nad Niemnem” Orzeszkowej oraz, o ile pamiętam dwa tomy z trzech,. „Nocy i dni” Dąbrowskiej. A Moliera należało przeczytać i „Skąpca” i Świętoszka”. Czytaliśmy bez oporów. No, może nie wszyscy. Jeden kolega przy „Nad Niemnem” orzekł, że to mogą czytać tylko kolejarze na emeryturze. Czemu akurat oni – nie wiem, ale on był bardzo oczytany, wybierał się na polonistykę i ją ukończył. Dla mnie nudziarstwem była wzniosła „Nieboska komedia”. Trudno. Jednak nam nakazywano czytać dużo więcej i jakoś dawaliśmy sobie radę. A w spisie lektur na 2010/11 r. brakuje choćby „Popiołów” czy powieści-rzeki Dąbrowskiej, chętnie czytywanej przez panie. „Chłopi” i „Nad Niemnem” serwuje się w małych fragmentach. Czy chodzi o to, że młodzież się nie przemęczała? Czy te sprawy ich nie interesują? Ależ kiedyś dziewczęta chętnie poznawały wątek miłości Justyny i Jana z powieści Orzeszkowej, choć mniej chętnie opisy przyrody. Czyżby młodzież była teraz tak bardzo odmienna od nas?
Popytałam więc niedawnych maturzystów, jaki był ich stosunek do lektur, czy chętnie je czytali, czy woleli korzystać z bryków i jakie w ogóle książki lubi czytać współczesna młodzież i czy w ogóle lubi. Wynik nie jest zaskakujący.
„Pytanie, czy współczesna młodzież lubi czytać książki jest zbyt ogólne, by można było na nie odpowiedzieć jednoznacznie. Sądzę, że to nie zależy od wieku, ale od grupy społecznej. Tak samo, jak wśród dorosłych. Czy dorośli lubią książki? Czy czytają? Zależy. Zdarzają się osiedlowi wandale regularnie odwiedzający bibliotekę, aczkolwiek prawda jest taka, że zdecydowanie większą miłością do literatury pała grupa ludzi wykształconych i inteligentnych. Tak samo sytuacja się prezentuje wśród młodzieży.
Upodobania młodzieży są przeróżne. Część jest zakochana w literaturze klasycznej, zdarzają się nawet miłośnicy poezji, aczkolwiek większość chyba preferuje powieść akcji, kryminały, ewentualnie książki o młodzieży i typowych dla tego wieku rozterkach (np. moje koleżanki uwielbiają Jeżycjadę Małgorzaty Musierowicz). Ostatnio kryminały medyczne są chyba w modzie.
Lektury nie cieszą się jednak dużym poważaniem wśród młodzieży ze względu na sposób ich analizowania na lekcjach. Nauczyciel zawsze najlepiej wie, co autor miał na myśli. I nawet, jeśli książka ma kilka przesłań, a każdy dopatrzył się w niej czegoś mądrego, liczy się tylko klucz odpowiedzi i motywy. Trzeba wiedzieć, że w książce Granica, granica jest między kuchnią a salonem, a sytuacja psów obrazuje sytuację ludzi z odpowiednich klas społecznych. A to, czy książka nam się podobała, czy czegoś nas nauczyła… to nie ma znaczenia.
Sądzę, że dużo zależy od nauczyciela.” (Madzia)
Tutaj mam przyjemność wygłosić pean na cześć mojej nauczycielki ze szkoły podstawowej, p. Marii Kaszuby, która w VI i VII klasie nauczyła nas, jak czytać literaturę piękną, jak rozpoznawać język i styl literacki, a przede wszystkim nauczyła kochać książki.
Na początku roku szkolnego pani Kaszuba zawiesiła obok tablicy wielki arkusz brystolu a na nim rubryki: w rzędzie pionowym nazwiska wszystkich uczniów z klasy, a w poziomym – lektury na ten rok. Każdy uczeń po przeczytaniu lektury zamalowywał trójkąt w odpowiedniej rubryce: czerwony przy lekturach obowiązkowych, a niebieski przy nadobowiązkowych. Pani od czasu do czasu stawała przy tym spisie i ponaglała: Coś ty dziecko za mało czytasz… Więc na wyścigi czytaliśmy, żeby nasze pola szybko się zapełniały czerwienią i niebieskością. Pamiętam należało przeczytać Poezje Mickiewicza, wersję szkolną, „Dawida Copperfielda” Dickensa. I o zdobyciu bieguna książkę pt. „Roald Amundsen”. Gdyby nie było to lekturą szkolną, być może nigdy bym po tę ostatnią nie sięgnęła, bo pewnie kierowałabym się bardziej dziewczęcymi upodobaniami. A tak przeczytałam ją z wielkim zainteresowaniem. Nawet czytał mi ją na głos tato, gdy byłam przeziębiona. Dotąd pamiętam, jak przeżywałam, kiedy Amundsen w młodości wybrał się na wyprawę z bratem i zagubili się w zadymce. Nic nie widzieli i musieli zawrócić. Na wiosnę wrócili tam i odnaleźli ślady swych nart już blisko celu. Później Amundsen zdobył biegun południowy, a Scott spóźnił się o miesiąc i w drodze powrotnej zamarzł wraz z ekipą. Wszystko pokazane było bardzo obrazowo: pokonywanie bezmiernych lodowców, psy ciągnące zaprzęgi, pękający lód, brak sił, bezsilność i radość zwycięstwa. To było bardzo ciekawe. Niestety autora książki nie pamiętam. Ale fascynacja tymi sprawami pozostała.
Podając ten przykład wnioskuję, że w narzucaniu lektur młodzieży nie należy ograniczać tylko do ich upodobań, ale przymuszać do różnorodności wyboru i rozwijania zainteresowań w różnych dziedzinach życia.
A jak pani Kaszuba uczyła nas rozumienia książki? Nigdy sama nie wygłaszała wstępnego wglądu w lekturę i tego, co autor miał na myśli, ale mówiła: Na dziś mieliśmy do przeczytania książkę pt. … i teraz ogłaszam szeroką dyskusję na jej temat. Wtedy każdy uczeń starał się coś na ten temat powiedzieć. Była to burza mózgów. Pani tylko nas ukierunkowywała dodatkowymi pytaniami, coś prostowała, podsumowywała i na koniec lekcji padało: a teraz proszę z tego zrobić piękne, obszerne, wypracowanie domowe. Pisaliśmy, pani sprawdzała, sumiennie oceniała i omawiała potem oceny. Tym sposobem lektura była dokładnie przerobiona.
A jak nas pani uczyła języka literackiego? Któregoś dnia kazała nam opowiadać o jesieni. Każdy dorzucał swoje malownicze spostrzeżenia: żółte liści, mgła, babie lato, czerwone muchomory w białe kropki… Wtedy pani powiedziała, że każdy taki szczegół można opisać inaczej niż w mowie codziennej, potocznej, a więc wyrazić bardziej kunsztownie i wyjaśniła na czym polega metafora, porównanie itd. Zaczęliśmy więc i my próbować takich figur stylistycznych. Na koniec, jak zwykle, należało zrobić piękne wypracowanie domowe – według tego wzoru. Bardzo się staraliśmy, żeby wyszło piękne. Potem te najładniejsze czytało się w klasie na głos.
Pani prowadziła też bibliotekę szkolną i nieraz przynosiła na lekcję stosy książek, żebyśmy mogli spokojnie wybierać, nie popędzani przez dzwonek. Potem doradzała, by nie czytać rzeczy zbyt łatwych i dziecinnych, jak na nasz wiek, a wybierać rzeczy ambitniejsze. Nakazywała, by każdą pożyczoną książkę przeczytać do końca. Długo się jej przykazań starałam trzymać, ale ostatnimi czasy coraz częściej rezygnuję z czytania powieści, która nie odpowiada moim kryteriom dobrej literatury, bo jest wstrętnym romansidłem. A mnie na takie szkoda czasu. Tylko czemu trafiła w moje ręce? Chyba z powodu niedostatku krytycznych recenzji, które zostały zastąpione entuzjastycznymi zachętami do czytania każdej pozycji, podnoszącej ilość sprzedanych egzemplarzy wśród mniej wymagających czytelników. Pisze się wtedy: to bestseller sprzedany na zachodzie w milionowych nakładach…
W liceum nasz polonista wpajał nam, że należy czytać tylko rzeczy o dużych walorach artystycznych, ideowych i poznawczych. Zapytał raz w klasie maturalnej, czy czytaliśmy „Quo Vadis”? Nie zachwycony ilością twierdzących odpowiedzi, pytał dalej, co kto aktualnie czyta oprócz lektur szkolnych. Potem wygłosił nam ostrą lekcję, że nie warto tracić czasu na byle jakie książki, typu plotkarsko-kawiarnianego, bo nie wnoszą nic dla umysłu, ani nie są przeżyciem artystycznym. Tej lekcji dotąd się trzymam.
Jako, że nie jestem specjalistą w naukach filologicznych, przypomnę, że istnieje jeszcze jedno kryterium doboru lektur. Chętnie czyta się coś, co współgra z naszymi przeżyciami i uczuciami, jakie akurat nami targają. Dlatego płeć żeńska lubi pozycje ukazujące sprawy rodzinne, miłość, różne etapy w życiu człowieka. Stąd w dzieciństwie ukochanie „Ani z Zielonego Wzgórza”, potem książek młodzieżowych, a w końcu powieści typu: „Nocy i dni”; czy „Cudzoziemki”. Dopełniają tego mniej może wartościowe, ale miłe powieści, jakie pisywała kiedyś Zofia Bystrzycka („Samotność”) lub Stanisława Muskat-Fleszarowa, a obecnie wiele, wiele autorek, których nazwisk nie będę wymieniać z różnych względów.
Jeszcze przypomnę, jak w czasach liceum współgrały z drganiami naszych serc powieści Żeromskiego, choćby: „Popioły” (sceny, gdy Olbromski pojechał pod okno ukochanej, a potem dopadły go wilki), „Ludzie bezdomni” (bez komentarza…) a potem „Noce i dnie” (nieszczęśliwa miłość Barbary i jej małżeństwo z rozsądku) Dąbrowskiej. Odkrywało się u siebie różne stany psychiczne, jak nostalgia, chandra, wyobcowanie, przy „Deszczu jesiennym” Staffa i wierszach Młodej Polski. To również należy uwzględnić przy układaniu nowego kanonu lektur. Lektury mają nas kształtować, nasze dusze, umysły, charaktery, ale też współgrać z drganiami naszego serca.
Krystyna Habrat