Leszek Żuliński
POEZJA. LISTA OBECNOŚCI
Co jest dziś w poezji żywe i obecne? Jakie nurty, szkoły, nazwiska? Na takie pytanie chciałbym odpowiedzieć, ale obawiam się, że odpowiedź obiektywna jest niemożliwa. Udzieli jej historia, kiedy już żywych nie będzie. My dajemy odpowiedzi subiektywne, przedzierając się przez gąszcz bieżącej literatury za pomocą bardzo osobistej busoli gustów i – co gorsza – wiedzy fragmentarycznej, wynikającej z tego wycinka rzeczywistości, jaki ułomnie ogarniamy.
Moim zdaniem, cezurę w „stanie posiadania” literatury współczesnej stanowiły dwa główne etapy transformacji polityczno-społecznej. Pierwszy – etap „rewolucyjny” – to początek lat 80., kiedy i ludzie, i kultura stanęli na barykadzie. Drugi etap – etap „metamorfozy” – to długie lata 90., kiedy kultura zaczęła przechodzić od „inżynierii dusz” do „ekonomii marketingu”, a więc kiedy okazało się, że jest towarem, którym trzeba handlować, a nie balsamem, którym trzeba namaszczać. Gdybyśmy wszyscy jednego dnia umarli, sytuacja byłaby prosta – otworzyłaby się tzw. opcja zerowa i literatura funkcjonowałaby bez bagażu zaszłości. Ale żyjemy i zadajemy sobie bolesne pytanie: co przeżyło wraz z nami?
Na początku lat 80. okres ogromnej akceptacji przeżyła szkoła Nowej Fali, zwłaszcza tzw. poezja postnowofalowa i literatura związana z drugim obiegiem. Autorzy tych gildii mogli z triumfem oznajmić: „A nie mówiliśmy!” I tak już pozostało. Z akcentem na poezję publicystyczną, poezję kontestacji, poezję „niepokoju moralnego”, a w zasadzie szczególnej jego odmiany ukierunkowanej na polityczny wymiar życia. Z akcentem na „poezję osądu historycznego”, wymierzającą sprawiedliwość tym, „którzy skrzywdzili człowieka prostego”. Nie piszę tego z przekąsem. Stwierdzam fakty z zakresu poetyckich public relations. Fakty te zostały wzmocnione i spotęgowane falą tzw. poezji stanu wojennego, która jak gdyby potwierdzała, gdzie jest właściwe miejsce liryki i że nie pora na pięknoduchostwo. Poezja wciąż miała być „raportem z oblężonego miasta”.
Minęły lata. W krajobrazie po bitwie dominują wciąż triumfalne bannery zwycięzców: Miłosza, Herberta, Barańczaka, Zagajewskiego i innych, którzy przyszli na świat z „prawego łoża” literatury i kontestacji. Nie twierdzę, że bez zasług, że bez talentu, że bez dorobku – wręcz z ogromnymi przymiotami tego właśnie typu. Ale twierdzę, że z nadmiarem kombatanckiej dywidendy. Jest np. faktem wymownym, z jaką łatwością Nagrodę Nike otrzymywali Miłosz czy Barańczak, a z jaką trudnością Różewicz, nie biorący aktywnego udziału w wymianie politycznych poglądów. I ta tendencja okazała się na długie lata podstawowym mechanizmem pompującym tlen w żywotność konkretnych nazwisk literackich.
Oczywiście, zawsze będzie dręczyło nas pytanie, czy była pora żałować róż, gdy płonęły lasy? Czy w czasach odmierzanych publicystycznym metronomem było miejsce na liryzm? Czy „poezję walki” mogła była zastąpić „poezja westchnień”, poezję „racji zbiorowych” – poezja „nowej prywatności”? Nie sądzę, byśmy koniecznie musieli na to pytanie odpowiadać; problem w gruncie rzeczy jest akademicki. Akademicki nie jest natomiast rachunek strat.
W okresie transformacji poszła w zapomnienie – po pierwsze – klasyka. Ta współczesna, ta „żywa”. Przyboś, Jastrun, Grochowiak… Śmierć biologiczna była właściwie równoznaczna ze śmiercią literacką. Umierał człowiek i umierała jego twórczość. Przypomnijmy sobie nazwiska tak znaczących jeszcze do niedawna petów, jak m.in. Wanda Bacewicz, Jan Brzękowski, Janina Brzostowska, Stanisław Swen Czachorowski, Stanisław Czycz, Wincenty Faber, Tomasz Gluziński, Jerzy Harasymowicz, Małgorzata Hillar, Anna Kamieńska, Tadeusz Kubiak, Tadeusz Nowak, Bogdan Ostromęcki, Marian Piechal, Anna Pogonowska, Aleksander Rymkiewicz, Włodzimierz Słobodnik, Tadeusz Śliwiak, Tadeusz Urgacz, Jerzy Zagórski, Aleksander Ziemny… – te nazwiska niemalże całkowicie wypadły z obiegu, i to w mgnieniu oka. Mają one, rzecz jasna, rozmaitą lokatę historycznoliteracką, lecz czy są już tylko skazane na to, iż ktoś sobie o nich przypomni z okazji jakichś rocznic lub pisania pracy magisterskiej, i tak skazanej na archiwalny kurz? Boję się o to.
Najbardziej ocaleli Miron Białoszewski i – być może – Anna Świrszczyńska; umiano w nich odkrywać na nowo jakąś atrakcyjność i „egzotyczność”. Szczęśliwcami okazali się także wszyscy „kaskaderzy literatury” – Andrzej Bursa, Halina Poświatowska, Rafał Wojaczek, Edward Stachura, Ryszard Milczewski Bruno, choć trudno już o znaczący rozgłos Andrzejowi Babińskiemu czy Kazimierzowi Ratoniowi. Kto będzie pamiętał za kilka lat stosunkowo niedawno zmarłych: Mieczysława Czychowskiego, Józefa Gielo, Stanisława Golę, Wiesława Kazaneckiego, Janusza Leppka, Marka Obarskiego, Janusza Pasierba, Józefa Ratajczaka, Jana Rybowicza, Mieczysława Stanclika? A przecież poeci ci mieli kręgi swoich wyznawców i bywały okresy, że „liczyli się”. Obawiam się, że przyblakną nawet gwiazdy Artura Międzyrzeckiego i Wiktora Woroszylskiego. Walec czasu? Tak, zapewne – jeśli nie byłeś dostatecznie wielki za życia, nie będziesz wielki i po śmierci… Jak jednak tę regułę odnieść do recepcji Jastruna czy Grochowiaka? Przecież ten pierwszy był lirycznym kolosem, a temu drugiemu – protoplaście całej szkoły estetycznej – nie zdołano do dziś wydać utworów zebranych! Myślę, że tu właśnie zadziałał „mechanizm dekoniunktury” – każda poetyka, każda estetyka muszą mieć swój czas. To nie one jako takie podlegają erozji, lecz wietrzeje ich recepcja. W lamusie wartości mają wyznaczone na trwałe miejsce, zupełnie nobliwe, lecz na giełdzie mód są „wczorajsze” (w tym kontekście interesuje mnie np. przyszłość recepcji Jerzego Harasymowicza i Tadeusza Nowaka). Trzeba jednak przyznać, że koniunktura polityczna nie jest, na szczęście, ostatecznym weryfikatorem popularności – ilustracją tej tezy może być casus przedwcześnie zmarłego Jacka Bierezina, spektakularnego przedstawiciela poezji kontestacyjnej, dziś obecnego, ale jednak „w cieniu”. Gdyby nie znany konkurs jego imienia, o Bieriezinie już mało kto by pamiętał.
Myślę, że największe szanse na rozmaite renesanse i reinkarnacje mają poeci, którzy okazywali się twórcami pewnej metody, szkoły, poetyki. Dziś wciąż jeszcze żyjemy poniekąd w dobie wiersza „postprzybosiowego”, „postróżewiczowskiego”, „postherbertowego” czy „postgrochowiakowego” i na tej fali ojcowie konkretnych poetyk mogą odzyskiwać swą popularność. Gorsze perspektywy czekają bezpotomnych – ich linia wymiera wraz z nimi. Poeta, który nie ma kontynuatorów, ba, epigonów, jest zamkniętą księgą. Pytanie bardziej dramatyczne brzmi: kiedy skończy się linia „postróżewiczowska” czy „postgrochowiakowa”? Może już dogorywa? Przecież z chwilą powstania „bruLionu”, a potem wraz z eksplozją art-zinów i fan-zinów proces kontynuacji został świadomie przerwany. Młodzi zademonstrowali désintéressement wobec poezji zastanej. Trawestując słowa Marcina Świetlickiego powiedzieli, że są „w nastroju nieprzysiadalnym”. Nie chcą się przysiąść do stolika skamandrytów, antyskamandrytów i wszelkich pozostałej maści poetów. Cała ta dawna poezja to nic szczególnego. Albo ulotna mgła albo „czerwona msza”. Flupy! Gdy czytało się art-zinowców, miało się wrażenie, że najważniejsze to być cool. Z dystansem, na luzie, z bezpiecznym zapasem ironicznej, nawet prześmiewczej rezerwy. Nastąpiła też oczywista atrofia, nawet degradacja systemu wartości. Miłosz pytał, co warta jest poezja, która nie ocala ludzi i narodów. Dziś takie pytanie jest nie na czasie. Tromtadrackie. Nie na czasie są elementarne pojęcia ze słownika literatury polskiej: ojczyzna, państwo, niepodległość, wolność, honor, godność, patriotyzm, idea, ofiara życia itp. Stwierdzam to bez belferskiego oburzenia – konstatuję li tylko ewolucję czasów. Sacrum zsyłane jest do lamusa historii. O ile jeszcze niedawno np. niepodległościowe poematy romantyków mogły nam się nieźle kojarzyć z aktualną sytuacją, to co dziś znaczy np. pojęcie „ofiary życia”? Chyba tylko oddanie nerki choremu bratu. Tak więc pytanie, co dziś jest żywe w poezji, w tradycji literackiej, jest pytaniem o to, co łączy naszą rzeczywistość z jej poprzednimi etapami?
Tak naprawdę w nowej Polsce nie są ważne stare rachunki krzywd. Bo zaczynają się liczyć tylko nowe rachunki. Lawinowo rosnące. Dramatycznie wysokie. To pogłębia efekt rozbratu między epokami. Epoki te jednak były tak blisko siebie, że istnieje rzesza ludzi między nie rozdartych. Także poetów, którzy nie mogą się odnaleźć – jak ongiś Asnyk – między przeszłością a teraźniejszością.
W latach 80. gwałtownie spadło zainteresowanie poezją. Płonęły lasy. Rozpadała się potęga wielkich peerelowskich wydawnictw. Dlatego poeci, którzy w tym okresie debiutowali lub powinni byli umacniać już zdobyte przyczółki popularności – w zasadzie wkraczali w próżnię. Spektakularne dla mnie przykłady to Ewa Filipczuk i Andrzej Lenartowski, którzy rozminęli się z szansą większego rozgłosu, jakiego byli warci. I kim dziś dla „roczników wstępujących” są właściwie Józef Baran, Urszula Benka, Stanisław Gostkowski, Lech M. Jakób, Zdzisław Jaskuła, Zbigniew Joachimiak, Stefan Jurkowski, Andrzej Kaliszewski, Marian Kisiel, Mieczysław Machnicki, Lucyna Skompska, Jan Tulik, Andrzej Warzecha, Tadeusz Wyrwa-Krzyżański, Adam Ziemianin… – mam nie tylko wrażenie, ale pewność, że są to poeci bardzo dobrzy i jednak wykorzeniani z naszej świadomości literackiej. Ale to właśnie oni trafili na wydawniczo-promocyjny kryzys w latach 1985-1995 i na gwałtowną zmianę warty: na plan pierwszy wysuwali się autorzy o „drugoobiegowych” korzeniach lub młodzieżowy underground poetycki ze swym anarchistyczno-luzackim programem. Wymienieni poeci – w większości z mego pokolenia – nie tworzą, proszę zauważyć, żadnej szkoły. Mamy tu i neoautentystów, i postnowofalowców, i wyznawców „prywatności”, i lingwistów, i „metafizyków” – sądzę, że od drugiej połowy lat 70. obserwujemy trwały kryzys grup programowych i poetyk zbiorowych; sukces szuka swej szansy w indywidualizmie i niepowtarzalności. Taki Andrzej Lenartowski zaczął od fascynacji Grochowiakiem, zdradził go dla ewokacji nowofalowych doznań, a dojrzałość i pełną wartość osiągnął w trzecim etapie – po odnalezieniu własnej ścieżki. To droga obecnie chyba najefektywniejsza w literaturze, choć przykład młodszych, wspomnianych tu pokoleń udowadnia, że start w grupie jest socjotechnicznie bardziej możliwy, zauważalny, choćby miało to być pisanie tylko dla własnego grona.
W tej sytuacji nie docenia się Marianny Bocian, Krzysztofa Boczkowskiego, Zbigniewa Jerzyny, Wojciecha Kawińskiego, Tadeusza Kijonki, Krystyny Miłobędzkiej, Wincentego Różańskiego, Janusza Stycznia, Romana Śliwonika, Andrzeja K. Waśkiewicza, Marka Wawrzkiewicza czy Janusza Żernickiego. Są to poeci bądź wybitni, jak Gąsiorowski, a dalece niedocenieni, bądź wyjątkowi, jak Waśkiewicz, a dalece nierozpoznani. Za ich ugruntowaną pozycją, jak Kijonki czy Jana Goczoła, wcale nie idzie popularność ich poezji lub za ich oryginalnością, jak Miłobędzkiej, idzie nieznajomość ich twórczości. Jak więc mamy mówić o tym, co jest żywe w dzisiejszej poezji? Rzeczy „żywe” są najczęściej zupełnie „martwe”. Szczególne losy przeżywa pokolenie Orientacji Poetyckiej Hybrydy. Zdetronizowane przez nowofalowców za rzekomo pięknoduchowy świat wartości i języka, za estetyzm i „ogólnikowy uniwersalizm”, do dziś otoczone jest lub ostracyzmem, lub obojętnością krytyczną, a w szufladach tych poetów, właśnie chociażby Gąsiorowskiego, leżą teksty wybitne. Oczywiście, żywotność recepcji jest zróżnicowana także z powodu rozmaitej operatywność twórczej poetów. Lecz problem leży raczej w stanie rozproszenia naszej wiedzy o tych dorobkach, a co za tym idzie – w zaburzeniu obrazu współczesnej poezji polskiej, jaki posiadamy.
Najstarsze pokolenie… Gwałtownie ostatnimi laty odchodziło, w zasadzie zabrakło nam, pomijając Miłosza, nestorów. Zastanawiam się, ile osób pamięta wybitnych autorów, których ja pamiętam? Ile osób ich dziś czyta? Koń jaki jest – każdy widzi: pstry! I na nim jeździ łaska czytelników oraz krytyków.
No, właśnie… Przecież w dzisiejszej Polsce nie brak poetów, którzy jednak sukces odnieśli i o których stosunkowo więcej się mówi niż o tych, których zdążyłem do tej pory wymienić. Czesław Miłosz i Wisława Szymborska to przykłady oczywiste – Nobliści! Ale poza tym: Stanisław Barańczak, Kazimierz Brakoniecki, Piotr Bratkowski, Ernest Bryll, Mieczysława Buczkówna, Maciej Cisło, Janusz Drzewucki, Jerzy Ficowski, Jerzy Górzański, Marian Grześczak, Julia Hartwig, Anna Janko, Zbigniew Jankowski,, Krzysztof Karasek, Urszula Kozioł, Ryszard Krynicki, Józef Kurylak, Krzysztof Lisowski, Ewa Lipska, Bronisław Maj, Ludmiła Marjańska, Piotr Matywiecki, Antoni Pawlak, Jarosław Marek Rymkiewicz, Piotr Sommer, Andrzej Sosnowski, Adriana Szymańska, Jan Twardowski, Bohdan Zadura, Adam Zagajewski, Bogusław Żurakowski… Z tej listy cenię niemal wszystkich. Niektórych bardzo wysoko. Ale proszę uczciwie zastanowić się nad powyższymi grupami poetów, porównać je. Czy Filipczuk jest gorsza od Janko, Żernicki od Rymkiewicza, Gąsiorowski od Zadury..? Itd. Otóż najważniejsze kryterium podziału, jakie możemy tu dostrzec, to nie jest kryterium jakościowe. To także często przynależność do SPP lub ZLP. To kontekst środowiskowo-polityczny, jakim otoczona jest twórczość każdego z tych autorów. Mechanizm promocyjny ma z tym kontekstem wiele wspólnego. Nie chcę tworzyć kolejnej „spiskowej teorii”, ale jestem bliski „salonowej teorii” i wiary w lobbing kulturalny – prawica bardziej umiała go rozwinąć niż lewica.
Jeśli więc jestem pytany o to, co „żywe” we współczesnej polskiej poezji, to stronię od argumentów krytycznoliterackich, od wywodów na temat motywów, poetyk i światów przedstawionych, bo wiem, bo mam pewność, że „żywe” jest to, co jest dobrze sprzedane. Na wstępie pisałem, iż drugi etap transformacji kultury polegał na jej urynkowieniu. Za tym stoi machina promocji, reklamy, tzw. image’u itd. ZLP i SPP cierpią tę samą biedę, ale to drugie środowisko ma lepiej funkcjonującą infrastrukturę propagandową, która także potrafiła zdyskontować wciąż eksponowane etykietki moralne, wartościowanie etyczno-polityczne przenieść na wartościowanie artystyczne.
O żywotności poszczególnych zjawisk poetyckich można by poważnie mówić, gdyby stan ich upowszechnienia nie był aż tak rozproszony i asymetryczny. Gdyby zdobyć się na odwagę mówienia prawd niepopularnych, wręcz obrazoburczych, np. że poeta Jan Polkowski jest przereklamowany, a poeta Jan Kurowicki przeżywa renesans swego talentu. Gdyby hierarchię wartości drapować bez hurrapatriotycznej podszewki i „lustracyjnych” punktów karnych.
Jest, niestety, i aspekt obiektywny. Tramwaj z napisem „Sława” ma niewiele miejsc, a ciśnie się do niego wielu. Stoją na stopniach, wiszą na buforach. Nigdy nie uwierzą, że nie zmieścili się naprawdę. Te frustracje podgrzewa także krytyka, która lansuje jednych, a nie drugich. Ale to subiektywne piekło jest jednak czymś naturalnym, szczerym, dopóki nie jest skorumpowane. Kto w ogóle powiedział, że literatura jest kwintesencją sprawiedliwości? To by dopiero była bzdura.
Niektórzy już w ogóle ani nie siedzą w tramwaju, ani nie wiszą na nim, ani nawet go nie gonią. Albo nie żyją albo są zupełnymi outsiderami – jak np. Andrzej Partum czy Mirosław Stecewicz. Albo pozostali senną fatamorganą pamięci, jak np. Jerzy S. Sito, Edward Hołda, Kazimierz Hoffman, Julian Kornhauser, Stanisław Stabro… – czy oni jeszcze w ogóle istnieją? Może złamali pióro? A może siedzą – ci, którzy jeszcze żyją – nad arcydziełami? I jak tu mówić o stanie poetyckiej wachty?
W tej sytuacji spektakularna okazała się ekspansja „młodych”. M.in.: Marcin Baran, Miłosz Biedrzycki, Darek Foks, Mariusz Grzebalski, Roman Honet, Marzanna Kielar, Piotr Macierzyński, Jacek Podsiadło, Marcin Świetlicki, Wojciech Wencel… Cała rzesza. Było ogromne zapotrzebowanie na zmianę warty, toteż promocja spisała się na medal. Ci młodzi mieli swoje pisma, dostęp do telewizji, byli pichceni w rozmaitych „qchniach artystycznych”. Sklasycznieli w ekspresowym tempie. Niektórzy z nich są świetni. Znów jednak została zerwana jakakolwiek ciągłość i znów zadziałał mechanizm zanegowania literatury zastanej. Może tak musi być już zawsze, jednak w latach 90. stan literackiego chaosu i rozgardiaszu przez to się właśnie pogłębił. To wschodzące pokolenie jakby dostało witaminy kosztem swoich starszych braci po piórze i powstało według fałszywej zasady: „przed nami tylko potop”. I po raz kolejny nie wiadomo, co począć ze wszystkimi nie mieszczącymi się (a których nazwisk nie zdołałem już tutaj pomieścić) w tym parnasowym towarzystwie, choć powinni?
Kiedy uświadamiam sobie całe to bogactwo, nie martwię się o przyszłość polskiej poezji. Ale martwię się o to, że rynek będzie kupczył jej wartościami w sposób tak trywialni i marnotrawny, że wręcz wyniszczający.
W tym galimatiasie umacniają się na arenie nowe pokolenia (zwłaszcza roczniki 70-te i 80-te). Są to świetni poeci w wielu przypadkach, ale grubą kreską oddzieleni od przeszłości literackiej. Literatura zaczyna się od nich. W nowej rzeczywistości fetyszem stało się szukanie nowego języka, ale osobnego, „pozaprogramowego”. Osobność stała się wartością najwyższą. To nie jest złe zjawiska, ale rewolucjonizujące dotychczasowe reguły „procesu literackiego”. Nie jestem temu przeciwny, jednak dobrze, że dobiegam swojego wieku, bo czy umiałbym w tym wszystkim się zmieścić i to wszystko ogarnąć?