Krzysztof Lubczyński rozmawia Z TERESĄ BUDZISZ-KRZYŻANOWSKĄ – aktorką i profesorką Akademii Teatralnej w Warszawie
TERESA BUDZISZ-KRZYŻANOWSKA: Teatr to święto…
– Zajmuje się Pani wyławianiem talentów?
– Nie, nie wiem czy młodzi ludzie, z którymi spotykam się na pierwszym roku studiów w Akademii Teatralnej w Warszawie okażą się talentami. Nie wiem czy są wśród nich perły. Wiem natomiast, że są wśród nich fantastyczni młodzi ludzie, pełni pasji i ciekawości świata. Dla mnie są ciekawsi niż moja generacja; zapewne dlatego, że ja do niej należałam.
– Czy się różnią dzisiejsi studenci od tych z czasów, gdy Pani studiowała w szkole teatralnej? Obecni – uformowali się jednak w innych warunkach i innej rzeczywistości…
– Są bardziej od nas ekspansywni, odważniejsi, z drugiej jednak strony jakby mniej wiedzą o świecie. Wygląda to na paradoks, bo przecież mają lepszy od nas dostęp do wszelakiej wiedzy, choćby przez internet. Mimo to ich wiedza jest jakby bardziej naskórkowa i powierzchowna. Dopiero, gdy się nad nimi popracuje, zachęci do zastanowienia nad jakąś kwestią – na pozór dobrze im znaną – to widać ich szeroko otwarte, zdumione oczy. Wierzę, że sens mojej pracy polega na otwieraniu, budzeniu ich świadomości, zmysłów, na nie zadawalaniu się powierzchownością. Staram się pomóc im wydorośleć.
– Na ile są świadomi wymogów zawodu aktorskiego?
– Nie wszyscy są świadomi na czym ten fach, rzemiosło – a może i misja – polega. Niektórzy są zdumieni, że wymagam aż tyle pracy, wysiłku. Zmagają się jednak z tymi oczekiwaniami dość skutecznie.
– Prowadzi Pani ze studentami zajęcia z klasyki literackiej, dramaturgicznej, która jest trzonem tradycji scenicznej. Czy oni czują tę literaturę, czy może bardziej pociąga ich współczesność?
– Właśnie pracuję z nimi nad „Beniowskim” Słowackiego; poematem, tekstem liczącym około 170 lat, bardzo finezyjnym, skrzącym się odcieniami, formą, erudycją. Jest to dla nich ziemia nieznana, ale idą na tę wyprawę z zainteresowaniem. Tłumaczę im, że klasyka nie wymaga XIX-wiecznego podejścia na kolanach, patosu i że nawet wielkie słowa można wypowiedzieć współcześnie, zgodnie z ich odczuciem emocjonalnym. Jest to oczywiście dla nich trudne, bo sprzeczne z mową codzienności. Czasem, kiedy zwracam im uwagę na potrzebę kultury słowa, obruszają się mówiąc, „że tak się przecież na co dzień nie mówi”. Wtedy odpowiadam im, że teatr to nie codzienność, to poniekąd święto, że to oni powinni uświadamiać ludziom, że jednak można mówić i na co dzień pięknie, że język, ma swoja muzyczność, swoje piękno, które trzeba eksponować. Czasem sprzeciwiają się temu, buntują, ale częściej jednak starają się… Taki „staromodny” język teatru jest dla nich poniekąd ciekawostką i nie ma gwarancji, że przy tym zostaną. Bywa że jesteśmy w teatrze i nie możemy zrozumieć tego, co młodzi aktorzy mówią ze sceny, bo mówią tak niestarannie, niechlujnie. Niestety, reżyserzy w teatrze za rzadko wymagają od nich tego, czego się oni nauczyli w szkole, a za często schlebiają modzie na niechlujstwo językowe.
– Jesteśmy w Akademii im. Aleksandra Zelwerowicza. Czy oni mają świadomość tradycji teatralnej, czy zainteresowani są wiedzą na ten temat, czy znają dorobek patrona, ale także Leona Schillera, wybitnych inscenizatorów naszych czasów, Dejmka, Jarockiego, Wajdy, Macieja Prusa, a z dawnych czasów choćby Bogusławskiego. Czy wiedzą coś o wielkich aktorach takich jak Łomnicki, Holoubek czy Zapasiewicz?
– Mają tu wspaniałą bibliotekę i mogą z niej korzystać. Mają też przedmioty z wybitnymi fachowcami z tej dziedziny. Mają też dostęp do archiwalnych spektakli teatru telewizji. Kiedyś spotkała mnie w związku z tym przyjemność. Zobaczyli archiwalne przedstawienie szekspirowskiego „Hamleta”, w którym – wzorem dawnej tradycji teatralnej – grałam jako kobieta tytułową rolę męską i przy okazji pierwszego spotkania kłaniali mi się z uznaniem, zyskałam w ich oczach… (śmiech).
– Przed laty młodzi absolwenci po prostu dostawali etaty teatralne czy to w Warszawie czy na tak zwanej prowincji. Jak oni podchodzą do faktu, że dziś jest inaczej?…
– My po studiach na ogół nie mieliśmy problemów z pracą. Dyrektorzy teatrów przyjeżdżali do szkoły, „wyławiali” i… angażowali. Było nam znacznie łatwiej choćby dlatego, że roczniki były o wiele mniej liczne. Od lat już tak, niestety, nie jest. Z drugiej strony nie jestem pewna czy wszystkim im najbardziej zależy na tym, co jest istotą tego zawodu i spełniają się, lub chcieli by się spełniać w bardziej czy mniej mądrych serialach i sitcomach. A to zajęcie po prostu psuje wykluwający się warsztat młodego aktora, bo wymagania są minimalne! Mało ambitne, wręcz – komercyjne! Często wręcz reżyserzy czy producenci „takich rzeczy” żądają na wstępie od młodego aktora czy studenta, by zapomniał od razu wszystko, czego nauczył się w szkole i mówił tak niechlujnie jak mówi się na ulicy. To w takim razie: po co zatrudniać aktora? I po co ma być tak jak na ulicy; po co odzwierciedlać nie życie, lecz „żyćko”?!…
– Sposób gry aktorskiej się zmienia. Od wielu lat nie używa się słynnego przedniojęzykowego „Ł”. Kiedy od niego odstąpiono?
– Tego nie wiem, ale za moich studiów jeszcze go uczono. Pani Gallowa powiedziała do mnie kiedyś: „Teresa Budzisz nie mówi „Ł”, a urodziŁa dziecko”…
– Cofnijmy się w czasie i porozmawiajmy o Pani mistrzach, nauczycielach w krakowskiej PWST?
– Sceny klasyczne miała z nami profesor Halina Gallowa, wspaniała pani, o wielkiej kulturze, uformowana na teatrze przedwojennym, dbająca o nasze dusze, że się górnolotnie wyrażę. Była nieco oddalona od realnego świata. Anegdota mówi, że kiedy studenci mający uczestniczyć w pojedynku na szpady w „Romeo i Julii” mieli z tym problemy, zdziwiła się w słowach: „Jak to? Nie umiecie się fechtować? Przecież chodzicie na wojsko”. Była cudowna, rozkoszna. Sceny współczesne i charakteryzację miał z nami zmysłowy, pełen krwistego temperamentu Eugeniusz Fulde, wspaniały aktor i pedagog. Opiekunką naszego roku, opiekującą się nami niczym „kwoka” była wspaniała Halina Gryglaszewska. Ogromnie wiele im zawdzięczam i myślę o nich z miłością.
– Jak Pani przewiduje: czy Pani studenci staną się w jakimś choćby ogólnym sensie kontynuatorami Wielkiej Tradycji Teatru? Następcami wielkich mistrzów zawodu?
– Tego nie wiem, ale mam nadzieję. Nie można machnąć ręką na to, co dokonano teatrze przez wiele setek lat. Nie żyjemy w próżni. Obawiam się jednak, że tak wspaniałych typów aktorskich, jakie mieliśmy okazje oglądać przez dziesięciolecia, z ich stylem bycia, fantazja, dezynwolturą, już nie będzie. Były one tworem innej epoki, innych estetyk.
—————————————————-
TERESA BUDZISZ-KRZYŻANOWSKA – ur. 17 września 1942 w Tczewie – aktorka teatralna i filmowa, profesor A.T. w Warszawie. Na scenie zadebiutowała 24 stycznia 1965 rolą w widowisku muzycznym „Niech no tylko zakwitną jabłonie” Agnieszki Osieckiej; a na ekranie w 1968 tytułową rolą w „Eugenii Grandem” Balzaca w reż. B. Hussakowskiego. W 1971 otrzymała pierwszą rolę filmową – Teresy Budzisz w filmie Gonitwa w reż. Z. Hübnera. Występowała na deskach krakowskich teatrów: Rozmaitości (1964–1966), Teatru im. J. Słowackiego (1966–1972) i Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej (1972–1983), a następnie Teatru Studio w Warszawie (1983–1997). Od 1997 aktorka Teatru Narodowego w Warszawie. Współpracowała z wieloma polskimi reżyserami, m.in. z Andrzejem Wajdą („Ziemia Obiecana”, „Noc listopadowa”, „Z biegiem lat z biegiem dni”, „Korczak”), Krzysztofem Kieślowskim („Trzy kolory. Biały”), Kazimierzem Kutzem („Śmierć jak kromka chleba”, „Sława i chwała”); także z reżyserami zagranicznymi, między innymi z Martą Mészáros.
Otrzymała wiele odznaczeń, nagród i wyróżnień. Jest między innymi dwukrotną laureatką Nagrody im. Aleksandra Zelwerowicza – przyznawanej przez redakcję miesięcznika “Teatr”, którą otrzymała za sezon 1985/1986, za rolę Jenny w Operze za trzy grosze Bertolta Brechta w Teatrze Studio w Warszawie oraz za sezon 2006/2007, za rolę Jokasty w Królu Edypie Sofoklesa, graną gościnnie w Teatrze Ateneum im. Stefana Jaracza w Warszawie. W 1991 roku na XVII Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni otrzymała wyróżnienie dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej za podwójną rolę matki i córki w filmie „Odjazd”. Dwa lata wcześniej na tym samym festiwalu była nominowana do nagrody za najlepszą drugoplanową rolę pani Rollison w filmie „Lawa” wg „Dziadów” A. Mickiewicza. W 2000 odcisnęła swoją dłoń na Promenadzie Gwiazd w Międzyzdrojach.
—
W tym roku nakładem Wydawnictwa Adam Marszałek w Toruniu ukaże się książka Krzysztofa Lubczyńskiego „Mieszanka firmowa. Rozmowy i szkice literackie”.
Składać się na nią będą przeprowadzone na przestrzeni 18 lat rozmowy z kilkunastoma znanymi i wybitnymi polskimi (jeden wyjątek – węgierski pisarz Gyorgy Spiro, wszakże zajmujący się problematyką na wskroś polską, autor głośnych „Mesjaszy“) pisarzami i poetami starszego pokolenia, m.in. z R. Bratnym, J. Krasińskim, J. Henem, Z. Safjanem, E. Bryllem, A. Mandalianem, a także nieżyjącymi już J.S. Stawińskim i W. Żukrowskim).
„Mieszanka firmowa” zawierać też będzie rozmowy z kilkoma znanymi krytykami i eseistami (m.in. z nieżyjącym już R. Matuszewskim, a także z M. Komarem, W. Sadkowskim czy A. Żurowskim), dwie rozmowy ze światowej renomy myślicielami (Z. Baumanem i A. Walickim) oraz kilka szkiców krytyczno-literackich poświęconych gronu pisarzy i krytyków, zarówno żyjących (m.in. J. Bocheński, T. Konwicki, S. Mrożek, J.M. Rymkiewicz, J. Głowacki, A. Żuławski, E. Niziurski), jak i nieżyjących (m.in. T. Breza, K. Brandys, K. Mętrak, W. Sokorski) .
Zgodnie z tytułem zawierającym słowo „mieszanka”, wspomniany zbiór charakteryzuje się wszechstronną różnorodnością. I to właśnie o nią chodziło autorowi – o różnorodność „ponad podziałami”. Rozmówcy Lubczyńskiego to twórcy najrozmaitszego autoramentu pisarskiego, estetycznego, a także środowiskowego i ideowo-politycznego, można by rzec, twórcy z różnych, nieraz antagonistycznych kręgów literatury polskiej. Dzieli ich niejednokrotnie bardzo, bardzo wiele, ale łączy jedno – każdy z nich pozostawił już swój ważny ślad na szlaku literatury polskiej. Dzięki temu książka ta jest ważnym przyczynkiem do obrazu polskiej literatury od 1945 roku.