Andrzej Wołosewicz o książce Jana Marszałka

0
255

Jan StępieńAndrzej Wołosewicz


Recenzja z „Róży Petofiego na pniu imperium” Jana Marszałka

 

 

Marszałek ma swój niepowtarzalny rytm wiersza, trudny i wydobywany dopiero przy czytaniu głośno, więc otwierający tom wiersz „A gdy Budapeszt zszedł się do moich oczu” trafia do oczu przez… uszy, ten zalewany krwią w jednym obrazie Budapeszt, Budapeszt przedstawiony w nałożonych na siebie kliszach jego historii trzeba usłyszeć! Wtedy łatwiej o uchwycenie poetyckiego głosu, właśnie głosu a nie obrazu, bo Marszałek malując palimpsestowi fresk miasta głosi (więc trzeba to słyszeć) jego chwałę, opowiada jego tragedię, krzyczy w jego sprawie. Krzyk ten jednak po przekuciu na głos poetycki staje się nie krzykiem samym już a intersubiektywnością słowa. To druga cecha tej poezji: gęstość, intensywność.

Nie ma u Marszałka miejsca na odbiorczy oddech powodowany „wyluzowaną narracyjnością”, której tu zupełnie nie brak, choć przecież wiersz, fraza tej poezji jest dość szeroka, powłóczysta –  w tym sensie jest to poezja wymagająca. Znam takich, którym to nie do końca pasuje. Dla mnie także czytanie Marszałka najpierw jest wyzwaniem, wcale nie lekką robotą, wgryzaniem się w jego tekst, a dopiero w następstwie tego zadowoleniem, przyjemnością, lekcją i nauką. Dokładnie tak – najpierw muszę się napocić, by dopiero potem rzec: było warto. Jeden z powodów takiego stanu rzeczy (lektury) widzę w tym, że poezja Marszałka jest poważna, co do tematu poruszanych spraw, co do postawy. Czyta mi się Marszałka w poezji tak jak w prozie „Grę szklanych paciorków” Hermana Hessego czy „Śmierć na kredyt” Celine’a, czyli nie łatwo, ale z tym większą satysfakcją. Narracyjność jest w tej poezji przesunięta z wersu czy strofy na większe całości tzn. na wiersza czy nawet ich zestaw. Dopiero dobrnięcie do końca, do finału daje właściwy odbiór wcześniejszych poetyckich elementów. Na ogół jesteśmy przyzwyczajeni, że napięcie narracji w wierszu buduje się „po kolei”, że całość wiersza w lekturze buduje się z jego części, normalny lekturowy prymat części nad całością. Tymczasem poezję Jana Marszałka mogę odczytać w sposób dający mi satysfakcję dopiero wykonując niejako „ruch odwrotny”, czytając – jak paradoksalnie by to nie zabrzmiało – „od końca”, ponieważ mamy tu do czynienia z dominacją całości nad częściami.

 

Dokładnie rzecz ujmując, aby wydobyć wszystko z tej poezji, muszę (prze)czytawszy po kolei (bo jakże inaczej?), dobrnąwszy do końca uchwycić jeszcze raz wszystko w tym świetle, jakie na „to wszystko” rzuca (zamknięta) całość wiersza, całość jego lektury. Jeżeli miałbym diagnozować przyczynę takiego stanu rzeczy, to odpowiada za to – moim zdaniem – wewnętrzna pracowitość tych wierszy (one tak naprawdę mielą jak żarna, plewy odsiane, zostają sama mąka na chleb) i ich wartościotwórcza dojrzałość (bez miejsca na niedointerpretowanie). Poetycką interpretację – dla czytelnika – Marszałek zachowuje, ocala, wyzyskuje na poziomie językowym, metaforycznym, zestawienia i zderzenia słów, zostawia więc jej (interpretacji) możliwość na poziomie czysto poetyckim: „Ja do worka moich oczu/ Wrzucam Zamek Habsburga? A kiedy usiłowałem niebo zbudować/ Ołtarzem z jej ciała,/ Obok wrzały dwie pochodnie: POEZJA I KOBIETA – / Lecz czyjeż to kroki/ Nie starte jeszcze na las jodłowy?”(s. 15) Tutaj język Marszałka jest soczysty, oryginalny, ożywczy, operujący szeroką gamą słownych zderzeń. Jest perlisty, barokowy do kwadratu! Marszałek szuka nasycenia swej poezji w takich rejonach języka, jeśli idzie o instrumentarium słowa, w których właściwie nikt już nie szuka – tu leży oryginalność, brzmieniowa niepowtarzalność (mówiłem na początku – czytać na głos!) tych wierszy.

 

A, żeby było ciekawiej, to przecież słowa z instrumentarium normalnego ludzkiego trudu i zmagań z losem, instrumentarium roślin, pancerzy, fortów, ziemi, kluczy, rąk, sztandarów, garnków, dłuta, instrumentarium z antypodów poetyckich sztuczności i udziwnień pokrętnych i niejasnych, jakie zalewają współczesne wiersze aż po zakrztuszenie. Wykorzystanie do poetyckiej roboty języka, którym posługuje się świat, którego poetycka robota dotyczy {„A na wielojęzycznych wzgórzach/ Kleszcze bunkrów od dwóch tysięcy lat” (s.7), „O mężczyzn upomniał się karabin maszynowy/ i gałąź przydrożnego drzewa” (s.6)}potęguje gęstość znaczeń. Upoetycznić opisywany świat znaczy podźwignąć go ku lekkości, uduchowieniu, ulotności właściwej dla języka poezji, po trosze usakralizować, po trosze – odrealnić, nawet, gdy dominuje w niej ciężar, brud czy śmierć, nawet, gdy tematyka wcale nie lekka (np. Grochowisk, Ratoń). U Marszałka zaś owo upoetycznienie ma inny kierunek – ku ziemi: kiedy czytam wiersze z ”Róży Petofiego na pniu imperium”, to widzę jak słowa schodzą ku rzeczom, wchodzą w bitewny zgiełk, taplają się w pocie i krwi. Dopiero teraz następuje „rozmiękczenie” rzeczy świata tego i przerabianie ich na poetycki materiał, bo, nie zapominajmy, że o poezję cały czas tu idzie. Najlepszym skrótem i puentą powyższych rozważań niech będzie sam tytuł wiersza: „A gdy Budapeszt zszedł się do moich oczu”. Poeta Jan Marszałek nie stoi i nie patrzy na świat, na Budapeszt, by go jakoś poetycko opanowywać, zinterpretować, lecz czyni coś (opisywałem już, co i jak), że to Budapeszt, świat schodzi do jego oczu – dokładnie ten kierunek! Poczytajmy: „Wypatrzyć świat/ do dna i co dalej?/ Głębiej wóz drabny Węgier/ w śnie się uwikłał” (s.18), „Więc być przypływem dłuta w ręku rzemieślnika,/ Pogrążonym w pacierzu starym kościołem,/ Dziwożoną, co uczy nas słowo człowiekiem przełykać” (s.26), „Źródło poezji po ostrzu dłuta ściekało” (s.64)

 

Wiersz użyczający swego tytułu całemu tomikowi najlepiej potrójną moc swego przekazu pokazuje w odautorskich przypisach. Oto najpierw mamy sam wiersz, dla którego Petofi jest mottem/pretekstem, możemy więc widzieć Węgry z pierwszej połowy XIX wieku, ich narodowy zryw ku wolności. Nikomu nie powinno to przeszkadzać, wszak wyzwolenia narodowe ze szponów niesłusznych ustrojów na sztandarach i pieśniach niosło się w XX wiek. Jesteśmy więc – to drugi stopień poetyckiego wtajemniczenia – we współczesności wiersza, na Węgrzech roku 1975. Inteligentny polski cenzor machnąłby ręką, ot, takie węgierskie wspominki słusznie upadłego ustroju. Komu by przeszkadzało (s.13):

 

„Lecz ja to wiem, Róża Petofiego – rozkwita w sercu
Węgra każdego, nawet i w czas mrozów największych

I – wraz z tym oto niemowlęciem – śpiewa Wolność!
Śpiewa, wraz ze mną, chwałę Narodu Węgierskiego”

Ale nie machnął! Przeszkadzało! O tym czytamy w przypisach, to ostatni stopień wspomnianej potrójności oddziaływania.. Autor informuje o wyciętych słowach i całych fragmentach wiersza. Cenzor, w swoim proletariackim internacjonalizmie, okazał się bardziej inteligentny niżbym chciał, bo po prostu wie o tym, co czytamy w wierszu (s.10)

„Imperium to także orszak Westalek, gdzie matka
Ogień udźwiga, a syn się wspiera na toporze.

Imperium żyje spadaniem – podobnie jak człowiek
I niepewna jego przyszłość, dlatego uśmierca.
Imperium nawet najsłuszniej wkomponowane w arcydzieło
Małym narodom pętlę na szyję wkłada”

Z popiołów ksiąg historii Marszałek ożywia postaci, zamki („Przedpola zamku Habsburgów”), wydarzenia. Spójrzmy tam, „Gdzie ongiś warowania rzymska” (s.53):

„O tej porze, dwa tysiące lat temu
Legiony rzymskie długie jak drogi, którymi szli
(…)
Legiony widoczne na całe tysiąclecia”
Wiersze 33 letniego wówczas (wówczas roku 1975) Jana Marszałka pomieszczone w tomie „Róża Petofiego na pniu imperium” są jednym wielkim freskiem Węgier.(s.20):

Ostrożniej
jakbym szedł po linie twoich myśli,
jakbym z łąk zgarniał traw zielone trzosy
I całuję krucyfiks murów
I oddech tracę- a jeno wiewiórka tańczy
po moich ramionach –
Ślad po niej – rozgryziony orzech
I długa smuga dymu – ogień.

Ostrożniej – bo ziąb patrzy niczym rana,
Przed nikim się zasłaniam wielką tarczą słońca,
Nogi, nogi, czym zasłonić?

W tym lśnieniu z jesieni spojrzenia
Skusić światło na pocałunek.

A drabny wóz pełen trupów
Wtoczyć do mojego sumienia (…)”


Fresk ten, jak widzimy, narysowany bardziej nawet sercem i sumieniem niż słowem, stąd widoczna i zdecydowana dominacja uczuć i myśli nad cyzelowaniem zapisu, bo zapis to gorący, bezpośredni – co zdaje się autor chciał ocalić i teraz po kolejnych – nomen omen – 33 latach. Z a p i s   b e z p o ś r e d n i  to pieczęć firmowa poezji Jana Marszałka. Poeta bezgranicznie ufa chwili zapisu, ba, więcej, ufa erupcji chwili zapisu. Erupcja wyrzuca z nas i goracy ogień i lawę rozpaloną do czerwoności, a wszystko to przetopione w tyglu poetyckiej temperatury, poetyckiej gorączki w czasami trudną do spokojnego czytania zbitkę autorskiej wyobraźni, autorskich peregrynacji ścieżkami węgierskiego losu. Marszałek konsekwentnie – tak mi się wydaje z lektury, nie tylko tych, wierszy – ufa chwili zapisu stawiając ją ponad późniejsze możliwości obróbki i wygładzenia. Autentyczność ponad wszystko! Przecież w „Posłowiu” napisał: „A ja dalej robiłem to, co do mnie należało, czyli pisałem, bo przecież wiedziałem z doświadczenia, że ten wiatr, królewski wiatr, o, jakże mi przychylny wręcz boski wiatr, któ®y napędzał kosmiczne żagle moich zwyczajnych ziemskich człowieczych słów – w pewnej chwili ucichnie i – wówczas żadna siła nie zmusi poety do pisania.” (s. 191) i „Starzec śpi. A ja – dalej piszę. Nawet za bardzo nie wiem, co?… tak, gorąca głowa poety, a słowa, muszę im się uważniej przyjrzeć, ale po co?” (s. 202)

 

Dlatego rysujący się fresk to hołd niezniszczalnemu płomieniowi Wolności, dla którego w wierszu „Naród Węgierski” takie oto Marszałek znajduje słowa: „Młody poeto, każdy z osobna to Więzień Imperium/ Lecz razem – wolni są” (s. 151). Słowa to proste i silne, dlatego może znajdujemy wspólnotę nie bez kozery przekutą w powiedzenie o dwóch Bratankach, bo los nasz – pod wieloma względami – jednaki, o czym w „Pieśni XCII” tak poeta pisze (s.93):

Drzewa potrząsają grzywami zieleni
Ja na roztrzaskanej skale znieruchomiałem
W lód Norwida, lubiłem go sobie poczytać
Lecz dopiero na obcej ziemi pojąłem
Wygnaństwo w słowie,
pojąłem czy przeczułem?”

 

Na koniec chcę uderzyć się w swoją krytyczno-literacką pierś i skorygować trochę sąd – od którego rozpocząłem – o gęstości i powodowany przez nią brak oddechu. Nie wycofuję się z tego , chcę jednak nieco złagodzić pokazując taką przestrzeń na czytelniczy oddech w pięknym otwarciu wiersza „Muzyka bez zastosowań” (S.42):

 

A gdy wykruszy się czarna woda z kłosów słońca
To zniknie owoc
Na wargach Ziemi

Ja uliczną katarynkę wyłowię z kanału
I pójdę niczym błotny pył
I wraz z tobą uknujemy spisek
przeciw naszym cieniom

Odtąd kwiaty oddychać będą jak my to robimy
Czyli w ogóle nie będziemy oddychać

I będziemy Morze Śródziemne w zanadrzu nieść
I hełm Ziemi Bogu wciskać na głowę

A wszystko będzie na nasze pożądanie
Nawet żałobna procesja drzew i liści.

A gdy wykruszą się z nas kości
To głos mój nagi niewiele będzie musiał
Ale kto chce być trwałym
Musi mrok zgarniać z podwórza,
Topielca ujrzeć na dnie oczu
I własnym jeńcem być
Bo już rozpękają się orszaki wzgórz.”

Może więc jednak , Janie, nie bez zastosowań?

 

———————————————————————

Recenzja z „Róży Petofiego na pniu imperium” Jana Marszałka (Wydawnictwo N.A. POW, Warszawa 2008)

 


 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko