Lech Brywczyński
Pisać? Nie pisać? Oto jest pytanie…
Jak się rodzi literatura i po co? Tak naprawdę to nikt tego nie wie. Jedna z możliwych, acz całkowicie wyssanych z palca hipotez roboczych brzmi następująco…
Siadasz, pochylony nad pustą kartką (kiedyś) albo wpatrzony w ekran komputera (teraz) i zaczynasz pisać. Jesteś tylko Ty i litery, wyskakujące z klawiatury. Litery układają się w słowa, słowa w zdania, zdania w opisy lub dialogi…
Nikt nie wie, po co piszesz. Ty nazywasz to potrzebą serca, inni – fanaberią albo bezsensowną stratą czasu, który można przecież spędzić o wiele przyjemniej albo i z jaką korzyścią dla siebie.
Nikt nie wie, co napiszesz i zazwyczaj nikogo to w ogóle nie obchodzi. Ba, Ty sam też jeszcze nie wiesz, co Ci w końcu z tego tekstu wyjdzie. Oczywiście rozpoczynając pisanie masz w głowie jakiś wstępny plan, ale zdarza się przecież, że uwiedzie Cię jakiś poboczny wątek opisywanej historyjki. Wątek ten wedle początkowych założeń miał pełnić rolę marginalną, ale nagle pójdziesz jego śladem by zapomnieć o innych drogach i traktach narracyjnych, którymi miałeś podążać…
Kiedy tekst jest już napisany, cieszysz się nim – w końcu napisałeś go przede wszystkim dla siebie i tylko Ty go znasz. Pierwszego dnia po napisaniu uważasz, że Twój tekst jest genialny, następnego dnia, że dobry, jeszcze dwa dni później, że taki sobie, a po tygodniu nawet nie masz ochoty tego chłamu czytać i najchętniej byś go skasował, co zresztą czasem nawet robisz.
Jeśli Twój tekst mimo wszystko ocaleje, to masz dwa wyjścia: możesz go schować do przysłowiowej szuflady (co w dzisiejszych realiach oznaczać może jakiś przytulny zakątek twardego dysku) i nikomu nie pokazywać albo możesz rozsyłać go gdzie się da, z nadzieją na publikację.
Pierwsze wyjście jest, wbrew pozorom, wcale niezłym, a nawet kuszącym rozwiązaniem. Wybrała je dziewiętnastowieczna poetka amerykańska Emily Dickinson, która napisała tysiąc wierszy, ale za swojego życia opublikowała ich zaledwie kilka. Nie udzielała wywiadów, nie brała udziału w spotkaniach autorskich, nie dostawała nagród, nie brylowała na salonach, nie była gwiazdą ówczesnych mediów: wszyscy uważali ją tylko za cichą i nieśmiałą dziewczynę z sąsiedztwa. Dopiero po śmierci Emily oddano do druku jej wiersze, gromadzone na dnie starego kuferka. Dzięki temu jest ona dzisiaj jednym z klasyków amerykańskiej literatury.
Jeśli jednak nie masz aż tyle cierpliwości co ona i chcesz jeszcze za życia olśnić świat swoimi utworami, to – niestety! – musisz dawać je do czytania innym ludziom. Musisz wypuszczać je z domu, niczym dorastające dzieci, z nadzieją, że wychowałeś je na ludzi i nie przyniosą Ci wstydu. Wiele razy się zawiedziesz! Niejedno z Twoich literackich „dzieci”, na które bardzo liczyłeś, nie spełni pokładanych nadziei. Ale czasem spotka Cię też jakaś miła niespodzianka: „syn marnotrawny”, na starcie spisany na straty, nieoczekiwanie odniesie sukces.
Musisz się pogodzić z tym, że utwór, który raz wypuściłeś między ludzi, przestanie być odtąd Twoją wyłączną własnością, bo będzie odtąd żył własnym życiem. Że może być traktowany, odczytywany i rozumiany zupełnie inaczej, niż Ty byś sobie tego życzył. Że po latach Ty nie zawsze będziesz się chciał przyznać do niego, albo on do Ciebie.
Jeśli mimo tych wszystkich ostrzeżeń zdecydujesz się na uprawianie twórczości literackiej, to już dziś przyjmij ode mnie – hurtem! – gratulacje z okazji przyszłych sukcesów literackich i wyrazy współczucia z powodu niepowodzeń. Może dzięki temu łatwiej to wszystko potem zniesiesz?
Jak jednak zaznaczyłem na wstępie, wszystko, co tutaj napisałem, to tylko bezpodstawna hipoteza, wyssana z palca, niekoniecznie czystego. Nie musisz wierzyć w ani jedno moje słowo…