Z reżyserem JERZYM ANTCZAKIEM rozmawia Krzysztof Lubczyński

0
310

Z reżyserem JERZYM ANTCZAKIEM rozmawia Krzysztof Lubczyński


Żyję w romantycznym świecie

Siedzimy w nieopodal Placu Bankowego w Warszawie, miejsca bardzo nasyconego historią, upamiętnionego dramatycznymi scenami z powstania listopadowego, styczniowego, siedzib klubu jakobinów i innymi, także tymi, które wspaniale odmalował w swoich książkach Marian Brandys . Przyznam, że jako zakochany w Pana filmach widz żałuję, że tak mało nakręcił Pan filmów historycznych, takich jak „Hrabina Cosel”, do których jest Pan jakby stworzony….

 

– Skoro pan wspomniał o Marianie Brandysie, moim wielkim przyjacielu, to powiem, że przed wieloma laty miałem robić film według jego prozy: „Navigare necesse est”. Niestety, komisja scenariuszowa odrzuciła pomysł kwitując to słowami: kogo to obchodzi?

 

Odwieczny argument szkodliwych idiotów…

 

– Nie mam jednak do nikogo żalu, bo poznałem wielkiego, pięknego człowieka, a w ogóle o nic i do nikogo nie mam żalu, może poza jedną osobą. Znajduje to odbicie w mojej książce „Noce i dnie mojego życia”. Tą jedyną osobą jest Janusz Wilhelmi, z powodu którego wyjechałem za granicę. Jednak nawet tego nie chcę pamiętać, wolę pamiętać tylko dobre rzeczy, to że Bóg Wszechmocny pozwolił mi spotkać w życiu wielkich, wspaniałych ludzi. Ta książka opowiada nie o śniadaniach i kolacjach, ale o ludziach zdarzeniach, które układając się nie linearnie, tworzą jakby łańcuch, ciąg ogniw, rodzaj różańca.

 

Pana widzenie historii jest bardzo namiętne, na wysokim diapazonie, romantyczne. Kontrastuje z dzisiejszym, raczej skłonnym do przyziemności, do demaskacji…

 

– Powiem panu dlaczego. Ja, mimo że żyję współcześnie, to mam poczucie, że byłem kiedyś kimś innym. Ciągnie mnie w stronę wiary w reinkarnację. Kostium współczesny zawsze mnie odrzuca. Głęboko wierzę, że uczucia i namiętności ludzkie, cierpienia, ból, rozczarowania pozostają te same od czasu, gdy człowiek zaczął istnieć. Piękna szukałem więc w kostiumie, urzekała mnie niecodzienność, dlatego niemal nie wychodziłem z klasyki. W kostiumie czy bez, człowiek pozostaje istotą bardzo biedną, skazaną na niedoskonałość.. Jakie by jednak było nasze życie, gdyby wszyscy byli doskonali i gdyby nie było cierpienia, walki? Jakie życie było by nudne. Myślę, że ta skłonność do kostiumu wzięła się stąd, że mój ojciec, będąc wojskowym chodził w kostiumie przecież. Urodziwszy się w koszarach widziałem na co dzień te mundury, te galony, kawalerię, to całe udawanie, bo wojsko to jest przecież wielkie udawanie, wielkie przedstawienie. Kochałem też zapalone świece, które swoim miękkim światłem robiło na mnie wielkie wrażenie, co znalazło później odbicie w takich filmach jak „Hrabina Cosel” czy „Wystrzał”.

 

Postrzegam Pana jako romantyka polskiego kina. Zgodziłby się Pan z taką kwalifikacją?

 

– Trafił pan w dwunastkę. Ja nie chodzę po ziemi, ja żyję w jakimś irracjonalnym, wymyślonym świecie. Zawsze mam przy tym wrażenie, że ludzie z zamierzchłych epok byli bogatsi od nas duchowo, co jest oczywiście nieprawdą.

 

Jednak zanim pokochał Pan kostium, realizował Pan w teatrze telewizji inny gatunek – w scenerii współczesnej – amerykańskich naturalistów czy współczesnych wtedy dramaturgów europejskich jak n.p. Duerrenmatt …

– Ale też klasykę rosyjską, którą kocham. Interesują mnie ludzie w krańcowych, ekstremalnych sytuacjach, poszarpani, nie poukładani. Człowiek żyjący w wielkiej harmonii kosmosu, jest dysharmonijny i nieustannie walczy o to, aby tę harmonię, spokój, stabilizację osiągnąć. Ja sam też taki jestem, poszarpany, krańcowy, nieuporządkowany. Takich też ludzi cenię, niezależnie czy z lewa, prawa czy środka. Mogę się z nimi nie zgadzać, ale ceni« jak maj określony kolor. Nie lubię ludzi, którzy kogoś udaję, bo ja nikogo nie udaję. Tacy też są moi bohaterowie, choćby hrabina Cosel czy Barbara Niechcicowa. Sama Maria Dąbrowska pisała, że życie toczy się jakieś nieposkładane, niepełne, niedociągnione, ale w jakimś kierunku się toczy. To mnie urzeka. Dokąd? My nie znamy ostatniego aktu. Dzięki temu nie mam świadomości, że mam ponad  80 lat i siwy łeb. Jestem szczęśliwy. Jestem przeciwieństwem mojej żony, Jadwigi Barańskiej. Ja – nieuporządkowany „kartofel z Wołynia”, a ona – uporządkowana, ze swoimi kurlandzkimi genami, jak ją nazywam – „kancelaria Trzeciej Rzeszy”. Ja się buntuję przeciwko porządkowi świata, niesprawiedliwości, cierpieniu, a ona potrafi godzić się z biegiem rzeczy na ziemi.

 

Co jeszcze różni Pana od żony?

 

-To, że traktuję moje życie jak ciąg przypadków i jako przypadek, że jestem tu, gdzie jestem, ciągle się dziwię i cieszę, że ktoś chce ze mną  rozmawiać, że chce ode mnie wywiadu. Daję panu słowo honoru, że nie mam poczucia własnej wartości ani poczucia swojego miejsca. I znów Barańska ściąga mnie na ziemię, zapewniając, że mam swoje miejsce, że kilka dzieł po mnie zostanie. Czas jest najstraszliwszym weryfikatorem wszystkiego, sztuki także.

 

Przywiązuje Pan wagę do krytyki, do ocen recenzentów?

– Tak, bo słowo pisane jest czymś bardzo mocnym. Każdy artysta czytuje opinie o nim, choćby zarzekał się, że go to nie obchodzi.

 

Pana dzieło ukochane, opus magnum to „Noce i dnie”. Jak z powieści wybitnej, ale mało efektownej w lekturze, monotonnej, stworzył Pan tak intensywnie emocjonalny, barwny duchowo film?

 

– Przeczytałem dzieło Dąbrowskiej w sile wieku. Pewnego dnia Jadwiga powiedziała mi, że Gucio Holoubek przeczytał wspaniałą książkę, „Noce i dnie”, na co skoczyłem z zapalczywością i arogancją i obsobaczyłem książkę od Adama i Ewy. Wtedy Barańska powiedziała ze swoim kurlandzkim spokojem: „Jureczku, tam jest takie jedno zdanie: żyjemy i umieramy, a życia zawsze wystarczy”. Przy wszystkich moich wadach mam wyczucie sytuacji. Pomyślałem, że muszę tę książkę przeczytać. Dorwałem się do niej i poczułem natchnienie. Napisana była bez dialogów, wszystko jest tam w opisie. Czytałem bez wielkiego entuzjazmu te obrazy pól buraczanych i Bogumiła brnącego w błocie. I nagle przeczytałem jedno zdanie: „Pan Toliboski, przystojny młodzieniec z bródką, w kapeluszu, wszedł do wody i zerwał dla pani Barbary nenufary”. Zobaczyłem, że to jest materia¸ na wielki epicki film, z pożarem Kalińca. Mam jednak respekt dla pisarzy i nie cierpię ich przeinaczać, deformować gwoli swojej koncepcji. Zwróciłem się do wybitnej znawczyni twórczości Dąbrowskiej, która przeraziła mnie tym, z jakim pietyzmem opowiadała o tkance językowej Dąbrowskiej, o jej precyzji w budowaniu zdania. Wzburzył ją pomysł zamiany opisów na dialogi, powiedziała, że to pachnie barbarzyństwem. Przez moment wydało mi się, że pani Maria wyposażyła tę panią profesor w maczugę, a ja znalazłem się  w obozie koncentracyjnym, gdzie będą mnie łoić. Wróciłem z rozmowy wystraszony, ale obudziła się we mnie, pewnie po ojcu, odwaga podejmowania decyzji i postanowiłem pożegnać się z panią profesor. Zaprosiłem ją na kaw« i powiedziałem, że nie wezmę pod uwagę jej stanowiska. To była najcięższa rozmowa w moim życiu. Przyjęła to do wiadomości, ale pogroziła mi palcem i powiedziała, że stąpam po bardzo niebezpiecznym gruncie. I rzeczywiście, gdybym nie miał Barańskiej, Jerzego Binczyckiego, Jerzego Kamasa, Elżuni Starosteckiej, Janiny Traczykówny, operatora  Stasia Lotha i reszty plejady, nie dźwignąłbym tego. Sukces dzieła filmowego polega na drużynie ludzi, którzy czują te same uczucia i są na tej samej fali. O tym, że tak było w tym przypadku świadczy fakt, że na planie skojarzyło się dziewięć małżeństw. Ten film powstał z oddania, z miłości, ale przy jego ogromie i kosztach, gdyby mi się nie udało, nie miałbym po co wracać do filmu.

 

Dlaczego tak mało Pan napisał o realizacji „Hrabiny Cosel”?

– Cieszy mnie ten film, który obejrzało 10 milionów widzów. Myślę, że został pozytywnie zweryfikowany przez czas. Są w nim wspaniałe kreacje Jadwigi Barańskiej, Mariusza Dmochowskiego, Stanisława Jasiukiewicza, Ignacego Gogolewskiego czy Daniela Olbrychskiego. Mam jednak związanych z tym filmem za dużo bolesnych wspomnień. Przede wszystkim nie chciano ekranizacji Kraszewskiego, uznając go za trzeciorzędnego pisarza, ale wybronił mnie Aleksander Ford. Nie chciałem jednak dokonywać żadnych rozrachunków w mojej książce. Wolę pamiętać dobre rzeczy.

 

Był Pan jednym z współtwórców teatru telewizji i twórcą jednej z jego form, czyli teatru faktu. Jak to się stało, że wymyślił Pan tę formę?

 

– Kiedyś kupiłem książkę „Epilog norymberski” o procesie hitlerowskich zbrodniarzy. Była we mnie wtedy antyniemiecka zadra, bo jako chłopaczek wziąłem od niemieckiego żandarma po mordzie tak mocno, że zalałem się krwi. Pomyślałem sobie: „Ja cię kiedyś skurwysynu dorwę”. Kiedy przeczytałem tę książkę, zapragnąłem coś z tego zrobić. Wczytałem się w stenogramy. Wielkie wrażenie zrobił na mnie fragment mowy prokuratora generalnego USA Henry Jacksona, który mówił o zbrodniarzach, cytując Szekspira: „Stoją oni przed nami jak Gloucester nad zwłokami zamordowanego króla i błaga on wdowę, jak oni błagaj nas, powiedz, że to nie ja go zabiłem”. Pomyślałem, że aktor grający Jacksona mógłby być narratorem. Czegoś mi jednak jeszcze brakowało i jak zwykle pomógł mi przypadek. W windzie w telewizji spotkałem Karola Małcużyńskiego, który powiedział mi, że był korespondentem na procesie w Norymberdze. Zaprosiłem go do współpracy, w której bardzo mi pomógł. Jak zwykle – los, przeznaczenie. Jednak znów usłyszałem: kogo to obchodzi? To pytanie mnie prześladowało przez całe życie. Całe swoje życie ryzykowałem i nieraz wygrałem.

 

Pan, były aktor, znany jest z miłości do aktorów…

 

– Zawsze do nich podchodzę przez serce, przez rozmowę, poznanie ich umysłu, a nie przez zdjęcia próbne i suche uwagi techniczne. Lubię aktorów, którzy grają całymi sobą. Nie cierpię ich szufladkowania. Kochałem i kocham bardzo wielu z nich, w tym szczególnie świętej pamięci Gutka Holoubka, który był arcydziełem Pana Boga, który łączył  w sobie rabelaisowską sprośność z umysłowości Spinozy. Miałem szczęście, że poznałem i pracowałem z kwiatem polskiego aktorstwa.

 

Dziękuję za rozmowę.

 

JERZY ANTCZAK – ur. 25 grudnia 1929 we Włodzimierzu Wołyńskim, jeden z najwybitniejszych polskich reżyserów filmowych, teatralnych i telewizyjnych. Jeden z prekursorów teatru telewizji i telewizyjnego teatru faktu w Polsce. W latach 1963-1975 naczelny reżyser Teatru Telewizji.  Od 1979 wraz z żoną, wybitną aktorką Jadwig Barańską mieszka w USA, gdzie jest wykładowcą, z tytułem profesora prestiżowej amerykańskiej uczelni UCLA – Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, na Wydziale Filmu i Telewizji. Wśród jego największych i najważniejszych dokonań filmowych trzeba wymienić m.in: „Wystrzał”, „Mistrza”, „Hrabinę Cosel”, „Epilog norymberski”, „Noce i dnie” (w 1976 roku nominowany do Oscara), „Damę Kameliową”, „Chopin. Pragnienie miłości”.

Zrealizował dla telewizji około 130 przedstawień, m.in.: „Zegarek”, „Wilki w nocy” , „Skowronek”,  „Notes”, „Oświadczyny”, „Cezar i Pompejusz”. W 2009 roku ukazała się jego wspomnieniowa książka „Noce i dnie mojego życia”.

 

W tym roku nakładem Wydawnictwa Adam Marszałek w Toruniu ukaże się książka Krzysztofa LubczyńskiegoMieszanka firmowa. Rozmowy i szkice literackie”.

Składać się na nią będą przeprowadzone na przestrzeni 18 lat rozmowy z kilkunastoma znanymi i wybitnymi polskimi (jeden wyjątek – węgierski pisarz Gyorgy Spiro, wszakże zajmujący się problematyką na wskroś polską, autor głośnych „Mesjaszy“) pisarzami i poetami starszego pokolenia, m.in. z R. Bratnym, J. Krasińskim, J. Henem, Z. Safjanem, E. Bryllem, A. Mandalianem, a także nieżyjącymi już J.S. Stawińskim i W. Żukrowskim).

Mieszanka firmowa” zawierać też będzie rozmowy z kilkoma znanymi krytykami i eseistami (m.in. z nieżyjącym już R. Matuszewskim, a także z M. Komarem, W. Sadkowskim czy A. Żurowskim), dwie rozmowy ze światowej renomy myślicielami (Z. Baumanem i A. Walickim) oraz kilka szkiców krytyczno-literackich poświęconych gronu pisarzy i krytyków, zarówno żyjących (m.in. J. Bocheński, T. Konwicki, S. Mrożek, J.M. Rymkiewicz, J. Głowacki, A. Żuławski, E. Niziurski), jak i nieżyjących (m.in. T. Breza, K. Brandys, K. Mętrak, W. Sokorski) .

Zgodnie z tytułem zawierającym słowo „mieszanka”, wspomniany zbiór charakteryzuje się wszechstronną różnorodnością. I to właśnie o nią chodziło autorowi – o różnorodność „ponad podziałami”. Rozmówcy Lubczyńskiego to twórcy najrozmaitszego autoramentu pisarskiego, estetycznego, a także środowiskowego i ideowo-politycznego, można by rzec, twórcy z różnych, nieraz antagonistycznych kręgów literatury polskiej. Dzieli ich niejednokrotnie bardzo, bardzo wiele, ale łączy jedno – każdy z nich pozostawił już swój ważny ślad na szlaku literatury polskiej. Dzięki temu książka ta jest ważnym przyczynkiem do obrazu polskiej literatury od 1945 roku.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko