Z JERZYM JOGAŁŁĄ, aktorem filmowym,
rozmawia Krzysztof Lubczyński
Jest Pan znany wielu widzom dawnego polskiego kina, głównie z czasów sprzed 1989 wystąpił Pan w kilkudziesięciu znanych filmach, u znanych reżyserów, w rolach na ogół drugoplanowych. Od lat jest Pan jednak w gronie tych aktorów, którzy zniknęli z zawodu, którzy nie byli tak wytrwali, jak n.p. Ryszard Kotys, mistrz drugiego planu, który występuje w filmach nieprzerwanie od ponad pięćdziesięciu lat. Dlaczego?
– Trochę mam poczucie, że zdezerterowałem z zawodu i że wyrzekłem się trudu włożonego we mnie przez nauczycieli, pedagogów, a w szkole naprawdę wiele się nauczyłem. Dlatego na ogół nie przyjmuję zaproszeń na imprezy środowiskowe, których w Krakowie jest sporo. Krępuję się przychodzić, bo mam poczucie, że nie przynależę w pełni do środowiska.
Zadebiutował Pan rólką epizodyczną, ale za to w filmie będącym od lat emblematem firmowym polskiego kina, czołowym dziełem „polskiej szkoły filmowej” – w „Popiele i diamencie” Andrzeja Wajdy. Mając 17 lat zagrał Pan tam postać Marka, syna komunisty Szczuki, który znalazł się po innej stronie barykady niż ojciec i jako schwytany członek leśnego oddziału jest przesłuchiwany przez funkcjonariusza KBW. Jak to się stało, że dostał Pan tę rolę?
– Wajda wypatrzył mnie wcześniej wśród studentów do innego filmu, o tematyce społecznej, którego w końcu nie zrealizował i po roku przypomniał sobie o mnie pracując nad „Popiołem i diamentem”. Miałem w nim dwa dni zdjęciowe, w wytwórni wrocławskiej. Mnie „reżyserował”, w tej konkretnej scenie, jeden z asystentów Wajdy, Janusz Morgenstern, wtedy występujący pod imieniem Jakub. Scena przesłuchania przy lampie była staranie zaaranżowana, a ja miałem wodzić wzrokiem za latającą muchą. To był czas, kiedy po raz pierwszy stałem się rozpoznawalny, jako że „Popiół i diament” stał się sławnym filmem.
Wkrótce potem zagrał Pan w dwóch filmach nietypowych w polskim kinie, z powodu tematyki – w tzw. polskim westernie „Rancho-Texas” Wadima Berestowskiego i „Tarpanach Kazimierza Kutza”, filmie poniekąd o przyrodzie, świecie natury…
– „Tarpany” okazały się filmem nieudanym i Kutz raczej dziś o nim nie wspomina. Udział w tych filmach pamiętam jako przygodę na łonie natury. „Rancho-Texas, gdzie główną rolę grał nieżyjący dziś Bogusz Bilewski, kręcono w dziewiczych jeszcze Bieszczadach. Pamiętam, że pora była deszczowa, a poziom Sanu podniesiony, więc przez pewien czas byliśmy odcięci od lądu. Stworzyło to problemy komunikacyjne ze światem, trudności z wywiezieniem nagranych materiałów, z przywiezieniem sprzętu. Wraz ze mną występował też Wiesiek Dymny, cynik, który swoimi zagrywkami rozbijał poważny nastrój na planie. Miałem trudne zadanie w tym filmie, bo będąc mało muzykalny musiałem wystąpić w roli grającego na gitarze i śpiewającego balladę. W rzeczywistości zagrał i zaśpiewał ją Jerzy Michotek, z którym po latach spotkałem się na planie „Znikąd do nikąd”.
Pana wysportowana sylwetka i warunki amanta sprawiały, że angażowany był Pan do ról sportowych, n.p. narciarzy, w filmach takich jak „Ściana czarownic” Pawła Komorowskiego czy „Znicz olimpijski” Lecha Lorentowicza. Wymagały one sprawności fizycznej, co sprawiało, że niektórzy widzieli w Panu rywala Daniela Olbrychskiego. Odpowiadało to Panu?
– Nie. Właśnie tak sobie myślę, że to był wtedy mój ból, że nie angażują mnie do filmów i ról poważnych, tylko do takich drugorzędnych, choć teraz inaczej na to patrzę.
Zagrał Pan też niemy epizod chłopaka, pomocnika w restauracji, w ekranizacji „Lalki” nakręconej przez Wojciecha Hasa w 1968 roku, ale postać była o tyle ważna, że Wokulski postrzega w niej, jak w lustrze, siebie samego sprzed lat. A jak Has na Pana natrafił?
– Z Hasem znaliśmy się z wytwórni wrocławskiej, ale też z Krakowa i z Rożnowa, gdzie bywał jako zapalony wędkarz i gdzie ja też bywałem. I tam zaproponował mi tę maleńką rólkę, ale ważną z punktu widzenia koncepcji filmu. Także dzięki niej ludzie mnie rozpoznawali.
Wkrótce potem uczestniczył Pan w dużym przedsięwzięciu batalistycznym, filmach Jerzego Passendorfera, „Kierunek Berlin” i „Ostatnie dni”….
– To był okres interwencji wojskowej Układu Warszawskiego w Czechosłowacji, a reżyser Jerzy Passendorfer i scenarzysta Wojciech Żukrowski stali się wtedy postaciami dość kontrowersyjnymi, więc trochę miałem wahań, czy brać w tym udział. Zdecydowałem się jednak zagrać, a filmy okazały się dość popularne wśród widzów. Grałem u boku Wojciecha Siemiona, który był, jako kapral Naróg, takim ludowym bohaterem. Jak wiadomo, jako człowiek bliski był kręgom władzy, ale akurat wtedy – paradoksalnie – podpisał jakiś list protestacyjny razem z opozycyjną częścią środowiska artystycznego. Ja grałem żołnierza I Armii Wojska Polskiego, ale z przeszłością akowską, powstańczą. Kręciliśmy to ponad dwa miesiące na poligonie w Drawsku. Na plan dojeżdżałem sleepingiem z Krakowa, gdzie grałem w Starym Teatrze.
Zagrał Pan też w telewizyjnym filmie „Śmierć prowincjała” Krzysztofa Zanussiego, wraz ze starym Władysławem Jaremą w roli zakonnika…
– To mnie trochę podniosło na duchu, bo wcześniej ciągle miałem poczucie, rodzaj kompleksu niższości, że gram w filmach klasy B, więc udział w filmie takiego reżysera, kojarzonego z kinem intelektualnym, wyszukanym, głębszym artystycznie podniósł moją samoocenę.
Kiedy i dlaczego zdecydował się Pan rozstać z zawodem aktorskim?
– To nie stało się w jednym momencie, ale już wcześniej myślałem o reżyserii, przede wszystkim filmowej, więc na te studia poszedłem Na absolutorium zrealizowałem 15-minutową fabułkę z udziałem Anny Polony i Jerzego Bińczyckiego „Puchowy śniegu tren”, rodzaj ćwiczenia stylistycznego, zobrazowanie przedwojennej piosenki. Moim dyplomem była animacja według Samuela Becketta. Pracowałem też w oświatówce, poza telewizją, która zawsze była maszynerią nie do ugryzienia i poza zespołami filmowymi. Pamiętam jak ciągle chodziłem ze scenariuszami, wystawałem po korytarzach, aż w końcu mnie to zmierziło. Żeby w tym zawodzie coś zrobić trzeba być strasznie zdeterminowanym. Mnie tego zabrakło. W 1979 roku zrealizowałem film o wyborze polskiego papieża dla niemieckiego producenta, zrobiony z materii dokumentalnej, ale mocno poetyzowany. Takich filmów o Wojtyle, także jako o biskupie krakowskim, nakręciłem wraz z kolegą operatorem kilka, głównie dla pieniędzy na zamówienie różnych parafii. Jeden z nich nosił tytuł „Missa cracoviensis”. W 1989 roku zrealizowałem dużym nakładem środków film o Wawelu, ale kiedy był już zmontowany, nagrane kasety skradziono producentowi, przynajmniej według jego relacji. Nie miałem więc szczęścia w zawodzie i do końca się zniechęciłem. Niedługo potem traf sprawił, że wyjechałem na 10 lat do Rzymu, gdzie żona podjęła pracę „na placówce” i całkiem wytrąciłem się z praw zawodowych.
Ogląda Pan siebie w seansach powtórkowych w kanale Kino Polska?
– Nie oglądam, boję się. A poza tym, mój los zawodowy pokazuje, jak bardzo w tej profesji marzenia i aspiracje mijają się nieraz z trudnymi realiami.
Dziękuję za rozmowę.
—
Jerzy Jogałła – ur. 2 kwietnia 1940 roku w Krakowie. Zadebiutował jako student szkoły filmowej w “Popiele i diamencie” Andrzeja Wajdy. Szkołę aktorską ukończył w Krakowie w roku 1962. Najbardziej zapadł w pamięci polskich widzów w dylogii Jerzego Passendorfera („Kierunek Berlin” (1968), „Ostatnie dni” (1969), gdzie jako szeregowiec Zalewski przebył szlak bojowy w I Armii… Wojska Polskiego, od Lenino do Berlina. W latach 1962-67 aktor Teatru Ludowego w Nowej Hucie, potem Starego Teatru w Krakowie (1967-70). W latach 70-tych porzucił zawód aktorski. Ukończył studia reżyserskie w Łodzi w roku 1976. Po niemal 20 latach nieobecności w filmie niespodziewanie pojawił się na ekranie w roli księdza we włoskim filmie “Ballada o czyścicielach szyb” (1998). Zagrał też m.in. w: 1962- Spotkanie w bajce, 1963 – Liczę na wasze grzechy, 1966 – Ściana Czarownic, 1967 – Pieśń triumfującej miłości, 1971 – Prom, 1971 – Gwiazda Wytrwałości, 1973 – Die Schlussel – (prod. NRD), 1974 – Zwycięstwo, 1975 – Dulscy, 1975 – Opadły liście z drzew, 1975 – Znikąd donikąd, 1977 – Poza układem, a także w serialu „Trzecia granica” (1978).
—
W tym roku nakładem Wydawnictwa Adam Marszałek w Toruniu ukaże się książka Krzysztofa Lubczyńskiego „Mieszanka firmowa. Rozmowy i szkice literackie”.
Składać się na nią będą przeprowadzone na przestrzeni 18 lat rozmowy z kilkunastoma znanymi i wybitnymi polskimi (jeden wyjątek – węgierski pisarz Gyorgy Spiro, wszakże zajmujący się problematyką na wskroś polską, autor głośnych „Mesjaszy“) pisarzami i poetami starszego pokolenia, m.in. z R. Bratnym, J. Krasińskim, J. Henem, Z. Safjanem, E. Bryllem, A. Mandalianem, a także nieżyjącymi już J.S. Stawińskim i W. Żukrowskim).
„Mieszanka firmowa” zawierać też będzie rozmowy z kilkoma znanymi krytykami i eseistami (m.in. z nieżyjącym już R. Matuszewskim, a także z M. Komarem, W. Sadkowskim czy A. Żurowskim), dwie rozmowy ze światowej renomy myślicielami (Z. Baumanem i A. Walickim) oraz kilka szkiców krytyczno-literackich poświęconych gronu pisarzy i krytyków, zarówno żyjących (m.in. J. Bocheński, T. Konwicki, S. Mrożek, J.M. Rymkiewicz, J. Głowacki, A. Żuławski, E. Niziurski), jak i nieżyjących (m.in. T. Breza, K. Brandys, K. Mętrak, W. Sokorski) .
Zgodnie z tytułem zawierającym słowo „mieszanka”, wspomniany zbiór charakteryzuje się wszechstronną różnorodnością. I to właśnie o nią chodziło autorowi – o różnorodność „ponad podziałami”. Rozmówcy Lubczyńskiego to twórcy najrozmaitszego autoramentu pisarskiego, estetycznego, a także środowiskowego i ideowo-politycznego, można by rzec, twórcy z różnych, nieraz antagonistycznych kręgów literatury polskiej. Dzieli ich niejednokrotnie bardzo, bardzo wiele, ale łączy jedno – każdy z nich pozostawił już swój ważny ślad na szlaku literatury polskiej. Dzięki temu książka ta jest ważnym przyczynkiem do obrazu polskiej literatury od 1945 roku.