Z BARBARĄ HORAWIANKĄ rozmawia Krzysztof Lubczyński

0
659

Z BARBARĄ HORAWIANKĄ rozmawia Krzysztof Lubczyński

BARBARA HORAWIANKA – LEGENDA TEATRU I FILMU

– Zauroczenie czy przypadek – który z tych dwóch czynników sprawczych zaprowadził Panią do zawodu aktorskiego?

– Zdecydowanie to pierwsze, ale też i wpływ nauczyciela, jak to kiedyś często bywało. Zaczęło się jeszcze w gimnazjum, uczestniczyłam z powodzeniem w szkolnych konkursach recytatorskich.

Wspaniała nauczycielka języka polskiego zachęcała nas do chodzenia do Teatru Rapsodycznego w Krakowie, którego twórcą i dyrektorem był Mieczysław Kotlarczyk. Była to kontynuacja podziemnego, konspiracyjnego teatru w czasie II wojny światowej, gdzie aktorami byli: Halina Kwiatkowska, Danuta Michałowska, Karol Wojtyła, późniejszy papież i sam Kotlarczyk. W repertuarze tego teatru były utwory Reja, Kochanowskiego, Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Puszkina, Conrada, słowem jakby program języka polskiego szkoły średniej. Koleżanki i koledzy wypychali tam mnie, bo dla nich to było nudne, a ja byłam oczarowana. Spektakle miały skromną oprawę: aktorzy i aktorki w białych koszulach i czarnych spodniach czy spódnicach. To był teatr słowa, muzyki i światła. Po pewnym czasie zaczęto używać kostiumów. „Pan Tadeusz”, „Beniowski”, „Lord Jim” no i przede wszystkim „Eugeniusz Oniegin”, na którym byłam 22 razy – te przedstawienia już w kostiumach.

 

– Jaka była Pani droga do teatru?

– Bardzo trudna, jak dla większości mojego pokolenia.  Z Katowic, w których się urodziłam, pojechaliśmy po wybuchu wojny z mamą, braćmi i babcią na  głuchą wieś pod Tarnów, gdzie przetrwaliśmy okupację,  ciężko pracując fizycznie, przez cały rok, od piątej rano. Np. zboże męłam z bratem w żarnach nieraz i po 12 godzin dziennie, a w tak zwanej stępie tłukłyśmy z dziewczynami proso, śpiewając. Widziałam też trupy dzieci żydowskich zabitych przez Niemców.

I mimo, że wydawało mi się, iż tak już  będziemy żyć zawsze, to jednak po wojnie znaleźliśmy się w Krakowie, docierając tam odkrytą lorą, towarowym pociągiem, w 1945 roku. Po wojnie nie miałam możliwości pójścia na studia. Panowała straszna nędza, moja mama została sama z trojgiem dzieci i naszą babcią, bo ojciec zginął na wojnie. Powiedziała mi więc: “Córeczko, chłopcy muszą się wykształcić, ale ty musisz mi pomóc”, więc po skończeniu handlówki, po maturze,  poszłam do pracy w Centrali Sprzętu Pożarniczego, gdzie sprzedawałam sprzęt pożarniczy, na przykład bosaki… W końcu jednak zrezygnowano tam ze mnie. Mieściła się przy Rynku Głównym, w podwórku, nieopodal pałacu „Pod Baranami”. Siedząc za biurkiem obliczałam marże, procenty na liczydłach lub na maszynie na korbkę i po kryjomu czytałam wiersze. Nie cierpiałam tej pracy i myślałam o tym, jak powiedzieć mamie, że ja tam dłużej nie chcę pracować za żadne skarby. Pomogły mi moje własne błędy w obliczaniu faktur, które często szły do różnych ważnych ministerstw, m.in. do MON. Moje faktury ciągle wracały z powodu pomyłek, bo moja uwaga skupiona była na uczeniu się wierszy, którymi chciałam zdać egzamin do studia teatralnego. Po kilku miesiącach zostałam zwolniona z pracy. I wtedy namówiono mnie, żebym w końcu – tak wprost z ulicy – poszła do Kotlarczyka. Przeżegnałam się i poszłam na ulicę Warszawską, do siedziby Teatru Rapsodycznego.

 

– Jaką poezję zaprezentowała Pani Kotlarczykowi?

– Pamiętam, że przygotowałam „Karabin” Putramenta i „Romantyczność” Mickiewicza. Kotlarczyk zdecydował się mnie przesłuchać. Do studia zostałam przyjęta i byłam bardzo szczęśliwa. Kotlarczyk zatrudnił mnie w bibliotece teatralnej za pensję 600 złotych. Moją pierwszą rolą była Julia, w zastępstwie za Dankę Michałowską, w przedstawieniu p.t. „Aktorzy w Elsynorze”. Była to adaptacja Kotlarczyka, zrobiona z fragmentów czterech sztuk Szekspira, „Wesołych kumoszek z Windsoru”, „Romea i Julii” i „Makbeta”. Całość była przepleciona monologami Hamleta. Lady Makbet grała świetna aktorka Krystyna Ostaszewska, babcia równie zdolnej, znanej dziś aktorki Mai Ostaszewskiej, nawet do niej podobnej. Wtedy też poznałam mojego przyszłego męża, Mieczysława Voita, który grał w tym przedstawieniu Romea. Premiera odbyła się już w nowej siedzibie teatru, przy Starowiślnej.

 

Z przygotowaniami do premiery kojarzy mi się  pewne zdarzenie. Na kilka dni przed premierą Danka Michałowska powiedziała nam, że musimy uporządkować teren wokół teatru, odgruzować go i że po te gruzy przyjedzie ciężarówka. Kiedy przyjechała, wysiadł¸ z niej młody ksiądz, którego nazywano Lolkiem. Przywitał się z nami i chwilę rozmawiał. Pamiętam, że był jednocześnie pogodny i skupiony. Dopiero później dowiedziałam się, że jest to ksiądz Karol Wojtyła, były aktor Teatru Rapsodycznego, z wykształcenia polonista, który występował w nim w podziemiu w czasie okupacji. To było krótkie, jednorazowe spotkanie, nie przerodziło się w znajomość, więc zirytowało mnie trochę gdy kilka lat temu jedna z kolorowych gazet opublikowała na pierwszej stronie bzdurny tekścik oraz zdjęcia moje i papieża opatrzone krzykliwym tytułem: „Znałam Wojtyłę!”

 

– Teatr Kotlarczyka jak wiadomo został w pewnym momencie zamknięty przez władze. Jak Pani zapamiętała ten moment?

– To był rok 1953. Ostatnim spektaklem przed zamknięciem przez władze Teatru Rapsodycznego był „Polonez imć pana Bogusławskiego”. Pamiętam ponure zebranie, na którym Kotlarczyk poinformował nas, że likwidują  teatr i oświadczył, że sumieniu każdego z nas zostawia decyzję, kto zostaje, a kto odchodzi. Większa część spośród nas, młodych aktorów, została w nowym teatrze, nie poszliśmy za Kotlarczykiem, o co miał do nas żal, któremu dał wyraz po latach w swojej książce. Jednak odchodząc zostalibyśmy na lodzie, na marne poszłyby lata naszej pracy. Zostając, mieliśmy  możliwość zdania eksternistycznego egzaminu i otrzymania dyplomu aktorskiego. Z Warszawy przysłano niejakiego Ignacego Hennera, człowieka partii, który zaproponował współpracę Marynie Broniewskiej i Tadeuszowi Kantorowi, które to nazwisko było ogromnym magnesem. Ten nowy teatr nazwano Teatrem Poezji. Zagrałam Kamillę w ”Nie igra się z miłością”  i Tytanię w „Śnie nocy letniej”. W tym też okresie, wraz z innymi, także z moim przyszłym mężem Mieczysławem Voitem, zdałam egzamin eksternistyczny. Teatr Poezji  też długo nie istniał, bo przekształcono go w scenę kameralną  Teatru Starego. Tam zagrałam m.in. Anielę w „Ślubach panieńskich”, Madeleine w „Lato z Nohant”, Ofelię w „Hamlecie”, Margrabinę w „Pułapce miłości”, Szirnin w „Legendzie o miłości” Nazima Hikmeta. Ze spektaklem „Lata z Nohant” byłam w Paryżu w 1955 roku w Teatrze Sarah Bernhardt. Poznałam tam Gerarda Philippe’a i Michelle Morgan. Wtedy w Krakowie poznałam i miałam zaszczyt grać z takimi aktorami jak Zofia Jaroszewska, Halina Gryglaszewska, Marysia Kościałkowska, Zdzisław Mrożewski, Wojciech Ruszkowski, Wacław Nowakowski, Wiktor Sadecki i wielu innych. Tadeusz Kantor robił dekoracje i kostiumy w „Hamlecie”, „Nie igra się z miłością”, „Legendzie o miłości”, Andrzej Stopka w „Ślubach panieńskich” i „Domu otwartym”, a w „Pułapce miłości” sam Karol Frycz.


–  Dlaczego ze świeżo poślubionym, w sierpniu 1957 roku w Krakowie, mężem Mieczysławem Voitem opuściliście Kraków dla Łodzi?

– Z powodu bardzo prozaicznego: nie mieliśmy mieszkania, a Kazimierz Dejmek nas zaprosił i nawet zaproponował¸ do wyboru, dwa mieszkania. Kraków było jednak ciężko opuszczać;  grałam ciekawe role, dyrektor Roman Zawistowski cenił mnie i lubił. Niełatwo było opuszczać  piękny, stary Kraków dla szarej Łodzi.

 

Jak odebrała Pani łódzką atmosferę?

– Była inna od krakowskiej, konserwatywnej, bo lewicująca, rewolucyjna w nastroju, zaangażowana, w barwach czerwonych, zgodnie skądinąd z poglądami Dejmka, który zawsze był autentycznym, uczciwym człowiekiem lewicy. Zaczęłam pracę od „Kramu z piosenkami” , czarującym przedstawieniu Leona Schillera, powtórzonym wiernie przez Basię Fijewską. Potem był „Żywot Józefa” Mikołaja Reja. Pierwszy „Żywot Józefa” w scenografii Strzeleckiego był bardzo kolorowy. Było to inne przedstawienie niż to, które potem powtórzył Dejmek w Warszawie z Andrzejem Stopką  jako scenografem. A potem była znowu Ofelia, Julia w „Dwóch panach z Werony”, Junia w „Brytanniku” Racine’a, Marysia w „Ptaku” Szaniawskiego i wiele ról w sztukach współczesnych, m.in. w „Kuglarzach”, „Kamilu Arago” Cata Mackiewicza. Zagrałam też Helenę w „Panu Damazym”, ze Stanisławem Łapińskim, dużo, dużo starszym, wspaniałym kolegą, który nie lubił tzw. „bibliotekarzy” czyli aktorów przygotowujących się zbyt książkowo do roli, ale wiele się od niego nauczyłam. Zwracał się do nas per „matka” czy „ojciec”. Pamiętam, jak Dejmek, który był pedantem na punkcie aktorskiej dykcji, namawiał Łapińskiego przed jego jubileuszem: “Panie Stanisławie, niech pan wstawi sobie zęby, bo nie będzie jubileuszu”. “No, dobrze, ojciec, wstawię” – obiecał Łapiński. Wstawił te zęby i pyta Dejmka: “No co ojciec, dobre?”. Paradował z nimi na próbach, ale kiedy przyszło do premiery i staliśmy za kulisami, a on trzymając mnie za rękę, wysmarkał się w taką  wielką chustkę, którą nosił zawsze ze sobą, odkaszlnął, przeżegnał się, wyjął tę sztuczną  szczękę, włożył ją  do kieszeni i wyszedł na scenę. I zagrał wspaniale, bo to był, tak jak Kurnakowicz, aktor „z bożej łaski”.

 

– W 1963, wraz z mężem, przenieśliście się z Łodzi do Warszawy, do Teatru Narodowego…

 

– Na propozycję Dejmka. Kosztowało nas to utratę dobrych łódzkich warunków mieszkaniowych, bo przez pierwsze trzy lat mieszkaliśmy w teatralnej garderobie. W sąsiedniej garderobie mieszkał uroczy starszy kolega Mieczysław Milecki, przedwojenny jeszcze aktor. Ciągle nie dosypiałam, bo całe noce było albo popijanie, albo gadanie. Niestety nasz pobyt u Dejmka w Narodowym nie był artystycznie zbyt owocny. Najpierw zaprosił nas, a potem jakoś odsuwał, na rzecz bardziej znanych aktorów warszawskich. I dlatego kiedy w 1966 Andrzej Szczepkowski objął Teatr Dramatyczny, przeszliśmy do niego.

 

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych zaangażowała się Pani do Teatru Polskiego, także kierowanego przez Kazimierza Dejmka. To był interesujący artystycznie i napięty politycznie okres. Jak go Pani wspomina?

– Dejmek był człowiekiem fascynującym, ale też pełnym sprzeczności. Jego można było tylko albo nienawidzić albo kochać. Był całe życie niepokorny wobec władzy, także partii, choć był jej członkiem. Z drugiej strony stawał także okoniem wobec środowiska teatralnego. W latach osiemdziesiątych, jako dyrektor Teatru Polskiego, z jednej strony zaangażował wielu aktorów mających na pieńku z władzą, jak na przykład   Halina Mikołajska, a drugiej krytykował   bojkot telewizji, nazywając go głupotą,  i polityczne postawy środowiska. Takimi pełnymi sprzeczności ludźmi byli też Tadeusz Łomnicki czy Mariusz Dmochowski, w pewnym okresie aktywiści PZPR, ale zawsze krytyczni i w sumie niepokorni.

 

– Ma Pani na swoim koncie także interesujący dorobek filmowy. Pamiętam Panią na przykład z „Krzyżaków” Aleksandra Forda, gdzie zagrała Pani ważny epizod służki Zakonu, która pilnowała porwanej Danusi Jurandówny…

– Rola była epizodyczna, ale mam wspaniałe wspomnienia z czasów realizacji tego filmu. Przede wszystkim frapującą  osobowością był sam Ford, ważna osobistość partyjna w świecie filmu, człowiek o wielkich wpływach, protektor takich talentów jak Wajda czy Kawalerowicz, a jednocześnie człowiek o wielkiej kulturze bycia i umysłu. Miał wielki autorytet, odznaczał się spokojem, nigdy nie podnosił głosu, mówił cicho, ale im była większa cisza, gdy mówił, tym większa panowało napięcie, bo jednak budził lęk, choć szanował ludzi. Kontrastem był dla niego reżyser Czesław Petelski, który na planie strasznie krzyczał i klął tak, że uszy więdły i tylko jego żona Ewa trochę łagodziła te wybuchy. Z czasów realizacji „Krzyżaków” pamiętam wspaniale sceny batalistyczne, kręcone pod Starogardem Gdańskim, niedaleko stadniny koni. Patrzyliśmy na to jak na widowisko. Na koniach jeździli m.in. dawni, prawdziwi przedwojenni kawalerzyści, szwoleżerowie, którzy w pewnych momentach dziarsko sobie salutowali.

 

Cała Polska oglądała też Panią w roli sturmfuhrer SS Elken w „Stawce większej niż życie”, pojawia się Pani w kultowej czołówce serialu…

– Pewnie pan nie wie, bo mało kto wie, że zrealizowaliśmy jeszcze jeden, także z moim udziałem, odcinek „Stawki”, który nie został, z nieznanych mi powodów, włączony do emisji. Akcja rozgrywała się już po wojnie, w Szwajcarii, na nartach. Spotykam się tam z Hansem Klossem, nawet nawiązuje się między nami jakaś nić więcej niż sympatii i decydujemy, że dalej będziemy pracować w wywiadzie.


– Jednak Pani najważniejsze role filmowe, to kreacje w  trzech filmach Stanisława Różewicza, w „Samotności we dwoje”, gdzie grała pani  pastorową Hubinę, wraz z mężem Mieczysławem Voitem, w „Echu”, w parze z Wieńczysławem Glińskim oraz tytułową rolę w “Pensji pani Latter” według „Emancypantek” Prusa. Jak Pani wspomina pracę z tym znakomitym reżyserem?

– Stanisław Różewicz to był wspaniały człowiek i wielki artysta. Bardzo wymagający, bardzo wyczulony na prawdę. Praca z nim to była nie tylko wielka przyjemność, ale i wielki trud. Wszystkie filmy, które z nim zrobiłam, cenił sobie bardzo wysoko. To było wielkie szczęście dla aktora móc pracować  z takim reżyserem.

 

——————————————————

 

Barbara Horawianka – ur. 14 maja 1930 r. w Katowicach

Wybitna aktorka teatralna i filmowa. Na scenie zagrała m.in. Ofelię w „Hamlecie” i „Kalpurnię” w „Juliuszu Cezarze” W. Szekspira, Molly w “Operze za 3 grosze” B. Brechta, Mariannę Splendorek  w “Onych” Witkacego, Hrabinę Rostową w „Wojnie i pokoju” L.Tołstoja, Podstolinę w „Zemście” A. Fredry. Wśród filmów można wymienić także m.in. role w „Pociągu” J. Kawalerowicza, „Kochankach z Marony” J. Zarzyckiego,  „Dziś w nocy umrze miasto” J. Rybkowskiego, „Barwach walki” J. Passendorfera. W teatrze telewizji m.in. w „Mężu idealnym” O. Wilde, w „Cyrano de Bergerac” E. Rostanda, „Wrogu ludu” H. Ibsena, „Grubych rybach” M. Bałuckiego, „Fedrze” J. Racine.

W tym roku nakładem Wydawnictwa Adam Marszałek w Toruniu ukaże się książka Krzysztofa LubczyńskiegoMieszanka firmowa. Rozmowy i szkice literackie”.

Składać się na nią będą przeprowadzone na przestrzeni 18 lat rozmowy z kilkunastoma znanymi i wybitnymi polskimi (jeden wyjątek – węgierski pisarz Gyorgy Spiro, wszakże zajmujący się problematyką na wskroś polską, autor głośnych „Mesjaszy“) pisarzami i poetami starszego pokolenia, m.in. z R. Bratnym, J. Krasińskim, J. Henem, Z. Safjanem, E. Bryllem, A. Mandalianem, a także nieżyjącymi już J.S. Stawińskim i W. Żukrowskim).

Mieszanka firmowa” zawierać też będzie rozmowy z kilkoma znanymi krytykami i eseistami (m.in. z nieżyjącym już R. Matuszewskim, a także z M. Komarem, W. Sadkowskim czy A. Żurowskim), dwie rozmowy ze światowej renomy myślicielami (Z. Baumanem i A. Walickim) oraz kilka szkiców krytyczno-literackich poświęconych gronu pisarzy i krytyków, zarówno żyjących (m.in. J. Bocheński, T. Konwicki, S. Mrożek, J.M. Rymkiewicz, J. Głowacki, A. Żuławski, E. Niziurski), jak i nieżyjących (m.in. T. Breza, K. Brandys, K. Mętrak, W. Sokorski) .

Zgodnie z tytułem zawierającym słowo „mieszanka”, wspomniany zbiór charakteryzuje się wszechstronną różnorodnością. I to właśnie o nią chodziło autorowi – o różnorodność „ponad podziałami”. Rozmówcy Lubczyńskiego to twórcy najrozmaitszego autoramentu pisarskiego, estetycznego, a także środowiskowego i ideowo-politycznego, można by rzec, twórcy z różnych, nieraz antagonistycznych kręgów literatury polskiej. Dzieli ich niejednokrotnie bardzo, bardzo wiele, ale łączy jedno – każdy z nich pozostawił już swój ważny ślad na szlaku literatury polskiej. Dzięki temu książka ta jest ważnym przyczynkiem do obrazu polskiej literatury od 1945 roku.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko